niedziela, 29 grudnia 2013

Merry Grimmmas!


Sean Renard                         Nick Burkhardt

Jeszcze do wczoraj Portland było wielką, suchą, szarą bryłą pełną mniejszych brył, na które składały się budynki sięgające w kierunku jasnego, zachmurzonego nieba, niczym ramiona wiernych szukających boskiej pomocy. Otuleni w ciepłe płaszcze ludzie przemykali chodnikami nie zastanawiając się nawet nad tym, co przyniesie nowy dzień, nie spoglądali w górę w poszukiwaniu zapowiedzi jutra, pogodzili się z tajemnicą nieodgadnionej, niepewnej przyszłości. Gdyby jednak zdecydowali się wtedy zatrzymać choć na chwilę i unieść głowę, na pewno zrozumieliby, że najbliższa noc przyniesie zmiany, na które czekały niecierpliwie dzieci.

Śnieg zaczął padać koło północy i w przeciągu godziny zdołał sparaliżować ruch i życie nocne miasta. Do rana biel pokryła już całe Portland grubą, miękką i zimną warstwą białego, choć zanieczyszczonego puchu. Tym samym tegoroczna Wigilia Bożego Narodzenia miała dostarczyć wielu osobom niezapomnianych wrażeń – zarówno pozytywnych, jak i negatywnych.

Zegar wiszący na ścianie gabinetu Komendanta Policji w Portland wskazywał 19:30. Powietrze było ciepłe, pachniało kawą i słodyczą niedawno zjedzonego ciastka, które jeden z policjantów zostawił przełożonemu. Ciche klikanie klawiatury wybijało równomierny rytm, który dopełniał cichuteńki szelest oddechu. Ekran komputera rzucał swój migotliwy blask na siedzącego przed nim mężczyznę – poważnego, niemal dystyngowanego, o jasnym, przenikliwym spojrzeniu migdałowych oczu i szerokich, cienkich ustach, które wyginały się w niezadowolonym grymasie, w reakcji na czytany artykuł dotyczący rodziny królewskiej. Słysząc ciche piknięcie poczty elektronicznej, mężczyzna zamknął witrynę i otworzył otrzymany właśnie e-mail, a czytając rozparł się w fotelu i opierając kciuk o brodę, palcem wskazującym potarł lekko końcówkę długiego, prostego nosa, który upodabniał go do drapieżnika. Przez jego głowę przebiegały tysiące myśli, które pędząc z zawrotną prędkością tylko przez chwilę zaszczycały jego uwagę i za nic nie mogły się usystematyzować.

Kapitan Renard wyciągnął przed siebie długie nogi, przetarł oczy, a na jego twarzy pojawiło się zmęczenie. Nie spał od trzech nocy, co nie było może ogromnym wyrzeczeniem, ale łącząc się z problemami rodziny królewskiej oraz niepokojem odczuwanym głęboko wewnątrz ciała, sprawiało, że przez wszystkie członki przebiegały dreszcze, które zdawały się kurczyć i rozluźniać mięśnie niezależnie od woli właściciela.

Mężczyzna poddał się ostatecznie. Biorąc głęboki oddech zamknął system i wyłączył komputer. Choć niechętnie, podniósł się powoli z fotela. Była Wigilia, a więc nie mógł pracować już dłużej, jeśli nie chciał wzbudzić zainteresowania policjantów z nocnej zmiany. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że kolejna godzina w gabinecie niechybnie zakończyłaby się plotkami przekazywanymi sobie przez jego podkomendnych. Nie mając innego wyjścia owinął szyję szalikiem i założył płaszcz, zaś wyłączając lampkę na biurku rzucił ostatnie spojrzenie na swoje stanowisko pracy, po czym wyszedł z gabinetu zamykając dokładnie drzwi.

- Wesołych Świąt! - usłyszał szczere życzenia żegnających go policjantów, toteż odpowiedział im tym samym, chociaż daleki był od dzielenia z nimi tej podniosłej, radosnej atmosfery.

*

Nick Burkhardt tanecznym krokiem podkradł się do siedzącej na kanapie Juliette i z szerokim uśmiechem pocałował ją czule w policzek.

- Tadammm. - rzucił z lekkim zaśpiewem i zakręcił przed twarzą kobiety trzymanym ostrożnie kieliszkiem wypełnionym do połowy złotym, aromatycznym szampanem.

- Oj, Nick. - Juliette uśmiechnęła się rozmarzona i jedną ręką odebrała od niego kieliszek, zaś drugą złapała go za przegub dłoni i subtelnie pociągnęła go w swoją stronę, czym zmusiła go by okrążył kanapę sadowiąc się naprzeciw niej. Narzeczona płynnym ruchem odgarnęła niesforne, ciemne włosy z czoła mężczyzny, a jego niebieskie oczy rozbłysły niebywałą radością, kiedy otrzymał w nagrodę za swoje starania małego, niewinnego buziaka, a miękka dłoń Juliette pogładziła jego szorstki policzek.

Stukając się cichutko kieliszkami wypili po łyku słodkiego, musującego napoju wpatrując się w siebie nawzajem, jakby mimo wieloletniego związku nadal nie potrafili się sobą nacieszyć.

Niestety, tę słodką, pełną miłosnej magii chwilę przerwał irytujący dźwięk dzwoniącego telefonu. Nick spojrzał błagalnie na narzeczoną.

- Nie odbieraj. - powiedział niemal bezgłośnie, ale rudowłosa patrzyła na niego przepraszająco i wyszeptała ciche:

- Przepraszam, to może być ważne - po czym odebrała telefon sięgając swoją drobną dłonią po dłoń Nicka, którą teraz gładziła pieszczotliwie.

Już kilka sekund wystarczyło by mężczyzna zrozumiał, że nie jest najlepiej. Juliette spoważniała, na jej twarzy pojawiła się troska, a głos zadrżał odrobinę z przejęcia.

„Nie, nie, nie. Tylko nie to. Nie teraz. Nie w czasie Świąt!” błagał gorączkowo młody policjant. Nie zdziwiłby się gdyby to jego telefon rozdzwonił się na dobre i wzywał go do pracy przy kolejnej zbrodni wymagającej interwencji detektywa, ale Juliette? Weterynarz? Czy zwierzęta nie powinny dziś mówić ludzkim głosem? A może to właśnie jedno z nich dzwoni? Tak, to możliwe. Na pewno postanowiło podziękować jego pięknej narzeczonej za pomoc, jakiej udzieliła mu w tym roku, a rudowłosa jest po prostu zaskoczona. Nie oszukujmy się, sam w to nie wierzył. Był Grimmem, widział różne rzeczy, a jeszcze więcej dziwactw zwyczajnie mu się przytrafiło, ale gadający zwierzak w Wigilię? To byłoby coś nowego. Istne odkrycie dziesięciolecia.

- Nick, tak mi przykro. - Juliette spojrzała na swojego narzeczonego z widocznymi wyrzutami sumienia, co nie zwiastowało dobrze ich wspólnemu wieczorowi. - Pamiętasz, jak opowiadałam ci, że owce pana Frosta wymieszały się z jakimiś przypadkowymi sztukami, które nie wiadomo skąd wzięły się w pobliżu? Trzy owce Frosta okazały się później ciężarne. Właśnie dziś jest rozwiązanie i mają podobno poważne problemy z wydaniem na świat młodych. Nie obejdzie się bez interwencji weterynarza.

- Są inni! Mieszkają bliżej, albo spędzają Wigilię samotnie! To nie musisz być ty. - Nick w zdenerwowaniu wsunął dłonie we włosy i zmarszczył żałośnie brwi. Wyglądał jak zagubiony chłopiec, który nie wie, co ma dalej począć.

- Nikt inny nie odbiera telefonu. - zauważyła kobieta i pogładziła mężczyznę po policzku. - Ktoś musi się tym zająć, a tylko ja jestem na tyle dostępna.

- Nie musiałaś odbierać. - zauważył Nick. - Założę się, że inni to właśnie zrobili. Zignorowali telefon chcąc spędzić spokojne Święta w gronie rodziny lub przed telewizorem.

- No, już dobrze, mój samolubny chłopczyku. - Juliette zmierzwiła włosy narzeczonego i wstała z kanapy rozglądając się za swoją teczką, w której powinna mieć wszystkie potrzebne sprzęty, ale wolała się upewnić, co do jej zawartości. - Wrócę tak szybko, jak tylko będę mogła i wynagrodzę ci ten czas, co ty na to? - jej uśmiech sprawił, że Nick nawet gdyby chciał się na nią gniewać nie potrafiłby się do tego zmusić. Skinął głową i pomógł kobiecie w szukaniu wszystkich niezbędnych rzeczy. Dobrze wiedział, że gdyby to o niego chodziło to nie pozwoliłby sobie na zrezygnowanie z obowiązków na rzecz słodkiego lenistwa, więc jak mógł wymagać tego od Juliette? Pragnął by w tym roku było perfekcyjnie, ale w takiej sytuacji mógł już o tym zapomnieć. Czekała go samotna Wigilia przy butelce szampana, kiedy jego ukochana będzie odbierać owcze porody.

- Zadzwonię, kiedy będzie po wszystkim. - obiecała już stojąc w drzwiach i pocałowała go lekko na pożegnanie pędząc do samochodu.

Nick patrzył jak odjeżdża machając mu na pożegnanie i sam uniósł dłoń by tym gestem dać jej do zrozumienia, że nie gniewa się ani na nią, ani na te cholerne owce. Szybkim spojrzeniem obrzucił całą ulicę, a jego wzrok padł na terenowy samochód stojący zaledwie kilka domów dalej po przeciwnej stronie ulicy. Z początku wydawało mu się, że się pomylił, ale im dłużej przyglądał się samochodowi tym mniej wątpliwości pojawiało się w jego umyśle. Porwał szybko z wieszaka kurtkę i zarzucił ją na ramiona idąc w stronę znajomego wozu.

Ha! Nie pomylił się i był o tym przekonany, kiedy dostrzegł wewnątrz znajomą sylwetkę oświetloną blaskiem stojącej niedaleko latarni. Nick uśmiechnął się pod nosem i zapukał w szybę wyrywając siedzącego za kierownicą mężczyznę z zamyślenia.

- To jakiś nowy zwyczaj, że zaraz przed Świętami kapitan sprawdza policjantów w ich domach? - rzucił rozbawiony detektyw, kiedy szyba odgradzająca go od szefa opadła.

- Nie jestem pod twoim domem. - zauważył Renard marszcząc brwi w wyraźnym niezadowoleniu.

- Nie, ale z tego miejsca całkiem nieźle widać mój salon. - Nick wskazał ręką odpowiednie okno, w którym nadal paliło się światło. - Więc? Śledzi mnie pan czy może jest tak potwornie znudzony, że na siłę szuka rozrywki? - widząc, że kapitan szykuje się do ciętej riposty wszedł mu szybko w słowo. - Nie ważne. Juliette pojechała do... - z trudem przechodziło mu to przez gardło – rodzących owiec, więc jestem dziś sam. Zapraszam do siebie. Napijemy się czegoś, zabijemy czas. Dwóch samotnych mężczyzn w Wigilię to nic nowego. Więc?

Sean Renard przetarł dłonią twarz i przesunął palcami po krótkich włosach.

- Niech będzie. I tak nie wiem dlaczego tu przyjechałem, więc chociaż nadam temu jakiegokolwiek sensu. - mruknął zasuwając szybę i wychodząc z samochodu.

Zresztą, naprawdę nie wiedział, co skusiło go do pojawienia się pod domem Nicka i patrzenia w okna jego salonu, gdzie młody detektyw spędzał właśnie przyjemny wieczór z narzeczoną. Ten widok był tak irytujący, że w pewnej chwili Sean nie potrafił już dłużej ich obserwować, ale nie ruszył się ani na krok. Dlaczego? Czyżby wyczuł, że coś się wydarzy i będzie mógł spędzić tę noc w towarzystwie?

Nick wprowadził przełożonego do przestronnego pokoju i porwał z niewysokiej szafeczki kieliszek Juliette oraz swój, robiąc w ten sposób szybki porządek.

- Rozsiądź się gdzie tylko chcesz. Zaraz przyniosę wino. - rzucił wychodząc do kuchni i zanurkował w szafkach bez problemu znajdując odpowiednie kieliszki oraz butelkę trzymaną na specjalne okazje, a teraz niezbędną by zabić czas. Odkorkował ją i pozwolił by wino oddychało przez kilka chwil. - Nie sądziłem, że będę spędzał Święta w towarzystwie szefa. - przyznał by rozładować niezdrową atmosferę, jaka zapanowała w tamtej chwili.

- Nie sądziłem, że swoje spędzę z Grimmem. - na przystojnej twarzy Renarda pojawił się zadziorny uśmiech.

- No, tak. Powinienem cię zabić, a nie poić winem. - Nick również odpowiedział uśmiechem i nalał szkarłatnego trunku do kieliszków. - Za nieudaną Wigilię i niecodzienną sytuację. - wzniósł toast, który obaj zgodnie wypili.

Nie mieli zbyt wielu wspólnych tematów, które nie wiązałyby się z oficjalną pracą Nicka i jego nieoficjalnym „hobby”, więc chcąc zatuszować niezręczną ciszę opróżniali swoje kieliszki myśląc nad podjęciem jakiejkolwiek konwersacji, która jednak omijałaby drażniące tematy. I w ten właśnie sposób nadal milczeli, a w butelce ubywało wina. Czy ono naprawdę tak szybko się kończyło?

- Może ja przyniosę ten otwarty szampan, który dziś napocząłem? - zaproponował z namyłem młody detektyw, kiedy ostatnia kropla alkoholu zniknęła w jego przełyku. - Tak, myślę, że to fantastyczny pomysł.

- Siedź. - kapitan położył dłoń na jego kolanie i tym sposobem unieruchomił. - Ja przyniosę. - podniósł się bez najmniejszych trudności, chociaż słyszał, że szumi mu w uszach. Widać wino, jakie zaoferował Nick było wystarczająco mocne, by po obaleniu we dwóch butelki mogli poczuć jego działanie. Nie byli jednak pijani, więc z powodzeniem mogli doprawić się szampanem.

Sean bez problemu odnalazł butelkę na aneksie kuchennym i wrócił do salonu od razu rozlewając złoty płyn do kieliszków. Nawet nie bawili się w ich wymienianie, ale siadając blisko siebie przybili toast i w ciszy kontynuowali picie.

W godzinę później było już po wszystkim, a ich dłonie spotkały się w drodze do pustej niestety butelki, niczym na romantycznym filmie dla niezbyt rozgarniętych nastolatek. Nick roześmiał się  odrobinę wstawiony po wymieszaniu trunków, zaś Renard spoglądał poważnie na ich zawieszone w powietrzu palce, które zdawały się żyć własnym życiem, kiedy zaczęły się splatać ze sobą. Dłoń Nicka wydawała się niemal mała przy długich palcach Seana, choć ich skóra była w równej mierze szorstka jak przystało na mężczyzn.

Kapitan odsunął się pospiesznie do Gimma i wstając zbyt gwałtownie potrzebował chwili by opanować zawroty głowy. Powoli podszedł do okna za którym śnieg prószył nieprzerwanie zasypując ulice Portland i jednym płynnym ruchem zaciągnął zasłony oddzielając mały świat salonu od tego, co mogło kryć się w ciemnościach za szybą.

Nick wpatrywał się w wysoką sylwetkę i szerokie plecy mężczyzny nie ruszając się z miejsca, nie myśląc o niczym konkretnym, jakby alkohol wyłączył funkcje racjonalnej analizy sytuacji w jego mózgu. Chyba powinien coś zrobić lub powiedzieć, tak mu się przynajmniej wydawało, ale zamiast tego nadal obserwował, a jego spojrzenie w końcu zetknęło się z błyszczącym spojrzeniem oczu Seana, który odwrócił się na pięcie w jego stronę i w kilku płynnych krokach znalazł się tuż obok, blisko, bardzo blisko, może nawet nieprzyzwoicie blisko, jeśli wziąć pod uwagę ich płeć i to kim dla siebie byli.

A jednak ich reakcja była jednakowa, niecodzienna, zupełnie bezmyślna w tym alkoholowym upojeniu, które zagłuszało zdrowy rozsądek. Wpatrywali się w siebie niespełna kilka sekund, ale już to wystarczyło by obaj całkowicie zgłupieli. To było jak pchnięcie niewidzialnej ręki, która zbliżyła ich do siebie na milimetry, a później skróciła dystans do nieistniejącego, kiedy ich usta spotkały się ze sobą w szorstkim, dziwnym pocałunku – próbie smaku, dotyku, uczucia, jakie wywoła.

Ośmieleni pozwolili sobie na bardziej bezpośredni kontakt. Ich ciała stykały się kolanami, piersi dzieliły dwa centymetry, dłonie Seana zagłębiły się w miękkiej i gęstej, czarnej burzy włosów Nicka, ten zaś wbił lekko palce w kark przełożonego przyciągając go do siebie mocniej niż to konieczne. Początkowo niewinny pocałunek zmienił się w zaciętą walkę dwóch języków, gorące oddechy wymieszały się ze sobą. Centymetr odstępu, pięć sekund na oddech i ich wrestling rozpoczął się na nowo.

Renard naparł na Nicka swoim ciałem zmuszając go do położenia się na kanapie i oparcia głowy na ozdobnej poduszce. Jego duża dłoń przesunęła się po szyi drobniejszego mężczyzny, a palce zacisnęły się na szorstkiej szczęce naznaczonej drobnym, ciemnym zarostem. Tym razem to dłonie świeżo upieczonego Grimma sięgnęły włosów kapitana i bawiły się nimi nie czyniąc żadnej szkody krótkiej fryzurze, na którą nic nie mogło mieć najmniejszego wpływu. Choć przy pierwszym pocałunku obaj byli odrobinę spięci, teraz nie mieli już żadnych zahamowań, jakby w wypitym winie lub szampanie był afrodyzjak, który teraz dawał o sobie znać.

- Nie mam pojęcia, co robię. - wyznał zdyszany Nick, kiedy Sean pozwolił mu na zaczerpnięcie oddechu.

- Ja również, ale nie wydaje mi się by miało to jakiekolwiek znaczenie. - dzikie spojrzenie wąskich oczu sunęło powoli po twarzy policyjnego detektywa, zatrzymało się dłużej na wargach i już po chwili jakby przyzwało te ciemne usta skłaniając je do wysiłku i podjęcia kolejnej walki o dominację.

To Burkhardt jako pierwszy przełamał tabu i podjął się niełatwego zadania zdejmowania marynarki partnera bez przerywania pocałunku. Udało mu się to bezbłędnie, ale pozbycie się koszuli wymagało od niego większej wprawy i czasu. Na oślep rozpinał guziki, sunął palcami po gorącej skórze piersi kapitana, wbijał paznokcie w jego umięśnione plecy. Jego zachowanie zmusiło Seana do podjęcia bardziej zdecydowanych działań. Przerwał pocałunek i bezceremonialnie pozbawił Nicka swetra i podkoszulka, a następnie sam dokończył przydługi proces rozbierania siebie. Ich nagie torsy po raz pierwszy zetknęły się ze sobą powołując tym drżenie. Serce przy sercu, skóra przy skórze, w zależności od wykonywanego przez nich ruchu drobne, twarde sutki ocierały się o siebie.

Dłoń o długich placach dotykiem naznaczała pierś ciemnowłosego mężczyzny, sunęła po brzuchu, obojczykach, w końcu zaczęła maltretować wrażliwy sutek, który poddawał się woli ciepłych koniuszków palców. Gładzone i podszczypywane brodawki stwardniały na tyle, że każda pieszczota posyłała przyjemne impulsy rozchodzące się po całym ciele. W tym czasie poddający się tej przyjemności Nick z rozmysłem położył ręce na twardych pośladkach partnera ściskając je mocno, a na jego twarzy pojawił się figlarny uśmiech.

Sean pokręcił głową w karcącym geście i pochylił się nad szyją podkomendnego pokrywając ją lekkimi pocałunkami i ugryzieniami, które nie pozostawiały żadnych śladów. To co dawał i otrzymywał w tamtej chwili wystarczało by powoli zaczynał odczuwać podniecenie. Pozwolił sobie nawet na zadowolone, kocie mruczenie, którym okazał aprobatę.

Wygiął grzbiet w łuk i spod przymrużonych powiek spojrzał na leżącego pod nim mężczyznę. Czuł władzę jaką miał nad tym wyjątkowym Grimmem, rozumiał doskonale, że obaj odczuwają to miłe łaskotanie w podbrzuszu świadczące o zbierającym się tam miłosnym wigorze, który wymaga rozładowania i był tym jednocześnie przerażony oraz zafascynowany. Cokolwiek się z nimi działo, było wyjątkowe. Wystarczyło jednak, że napotkał to niewinne spojrzenie niebieskich oczu, a od razu zrozumiał, że jest pewna granica, której nie wolno im przekroczyć. A przynajmniej jeszcze nie teraz, nie jeśli chciał zatrzymać przy sobie Nicka i nie stracić jego znikomej, ale jednak istniejącej sympatii.

Kapitan pochylił się nad piersią detektywa wargami skubiąc ciemne brodawki, a dwa razy nawet je kąsając. Miały słodki posmak, co uznał za kolejny skutek alkoholowego zamroczenia. Z namysłem i wprawą pokrył drobnymi, lekkimi pocałunkami brzuch mężczyzny i sięgnął zamka jego spodni. Upewniwszy się, że Nick nie planuje protestować, rozpiął je, a następnie przesunął się w górę by móc bez przeszkód całować te wyzywające i zachęcające do pieszczot wargi. Oddał się temu zadaniu bez reszty, co niebieskooki mężczyzna wykorzystał w odpowiedni sposób, sięgając dłonią do krocza Seana.

Nick z satysfakcją zauważył, że jego przełożony nieruchomieje, choć pod palcami mógł poczuć całkiem oczywistą rewolucję. Wykorzystał ten fakt przesuwając dłoń w górę i dół materiału, a w pewnej chwili wsuwając palce pod materiał spodni. Zainicjował przerwany pocałunek i w tym samym czasie operując drugą ręką uwolnił partnera od krępującego przyjemność materiału.

Wyzwanie zostało rzucone, a walka podjęta, toteż zbliżyli do siebie krocza. Gorąco płynące od męskości partnera dodatkowo ich pobudziło, kiedy powoli ocierali się o siebie.

Niebieskooki objął dłonią oba członki stymulując je powoli, z każdą chwilą odważniej. Na swojej ręce poczuł ciepło palców Seana, który spoglądając mu w oczy nie tylko pomagał, ale i systematycznie zwiększał tempo pieszczoty. Zamknęli oczy i przywarli do siebie wargami, kiedy rozkosz stała się intensywniejsza. Ich języki walczyły ze sobą to w jednych, to w drugich ustach, gorące oddechy przenikały się, a westchnienia zamieniały w jedno. Im szybciej poruszały się ich dłonie, tym gwałtowniej się całowali, tym zachłanniej szukali tej bliskości, a w głowach kręciło im się od nadmiaru wrażeń.

Żaden z nich nie był święty, ale dopiero teraz doskonale rozumieli różnicę między byciem z kobietą, a przyjemnością jaką daje intymne obcowanie z drugim mężczyzną. Kobiety były miękkie i drobne, ale to mężczyźni sprawiali, że wszystko odczuwało się dwa razy intensywniej. Tak jak teraz, kiedy duże, przyjemnie szorstkie dłonie drażniły wrażliwe członki, a gorące usta nawet nie próbowały kosztować delikatnych pocałunków.

Ciepły, pachnący alkoholem oddech owiewający twarz. Ciężkie dyszenie zaraz przy uchu. Szeroka, twarda i pokryta drobnym potem pierś ocierająca się o skórę. Silna dłoń sunąca w górę i dół, drażniąca czułą główkę penisa. Pulsujący, rozpalony członek stykający się zdecydowanie z drugim członkiem.

Czegoś takiego nie dało się zapomnieć, nie dało się odrzucić, więc przyjęli wszystko, co mogli sobie dać i z uczuciem prawdziwego, całkowitego na tę chwilę spełnienia ścisnęli się na wąskiej kanapie w salonie. Uspokajali oddechy, starali się oprzytomnieć, kiedy ich zamroczone umysły szukały drogi ku świadomości.

*

Nick przygryzł wargę patrząc zmieszany na ubierającego się przed nim wysokiego, cholernie przystojnego mężczyznę, którego nigdy nie powinien zapraszać do domu. To co się stało... To co nie powinno się stać... To co było między nimi... To co właśnie się rozwiało...

- Czuję twój wzrok na sobie. - Renard odwrócił się w stronę detektywa. - Czuję jego ciężar. - zaznaczył z naciskiem. - Nic się nie wydarzyło, Nick. Rozumiesz? Zupełnie nic.

Burkhardt skinął głową. Doskonale to rozumiał i teraz, kiedy usłyszał te słowa wypowiadane głośno zaczynał odczuwać tak potrzebną mu lekkość.

- Kolejna mała tajemnica, która nie wyjdzie na jaw? - niebieskooki mężczyzna poczuł się pewniej i zmusił do lekkiego, niezobowiązującego uśmiechu.

- Dokładnie. - Sean przytaknął zakładając marynarkę i poprawiając ją na sobie. - Nie pierwszy i nie ostatni sekret, który mamy na sumieniu, chociaż może jeden z najprzyjemniejszych. - uśmiechnął się wyzywająco i pochylił się nad Nickiem lekko całując jego zaczerwienione jeszcze i opuchnięte wargi.

O dziwo, Nick nie odepchnął go, ale potraktował to naturalnie, jakby nie było w tym zachowaniu niczego zdrożnego. Nic się nie stało, czuł całym sobą, że w to wierzy.

- Wesołych Świąt. - rzucił, kiedy kapitan odsunął się od niego i skierował kroki w stronę drzwi, gdzie wisiał jego płaszcz.

- I oby były spokojne, bo czuję w kościach, że zaraz po nich będziemy mieli masę pracy. Miłej nocy. - pożegnał się taktownie Sean, po czym wyszedł z ciepłego, jasno oświetlonego domu prosto na zaśnieżone, ciemne ulice miasta.

Nic się nie stało? Wręcz przeciwnie. Coś się zmieniło i było jak dzikie zwierzę znajdujące się w niedomkniętej klatce. Wystarczy chwila by bestia zrozumiała, że nie jest dłużej więźniem, a wtedy wyskoczy z klatki i podda się zewowi swojej natury.

niedziela, 22 grudnia 2013

82. I wtedy zapadła cisza...

Otsëa pociągnął Lassë do kolejnej komnaty, której drzwi pozostawały uchylone i widząc, że to kolejne już pudło podjął wspinaczkę na wyższe piętro. Tym razem nie miał jednak wątpliwości, że są blisko. Wystarczyło, że przekroczyli jakąś niewidzialną barierę mocy, a uderzyła w nich z pełną siłą wypełniając ciała dziwną słabością i drżeniem. A może tylko im się wydawało, bo mieli dosyć bezowocnego kręcenia się po tym zimnym, ponurym miejscu? W gruncie rzeczy, nagła zmiana atmosfery powinna zmotywować ich do działania i szybszego szukania, niestety w rzeczywistości wcale nie czuli się jakoś bardziej podniesieni na duchu.
Powoli i cicho posuwali się do przodu starając się niczego nie przegapić, ale w rzeczywistości nie można było przeoczyć znajdującej się pośrodku korytarza ogromnej, otwartej sali strzeżonej przez dwóch ludzi i kolejnych dwóch w środku. A więc trafili w dobre miejsce i mieli teraz na głowie straże. Nie mogło być gorzej. Ostrożnie i powoli wsunęli się do środka sunąć spojrzeniem po całym wnętrzu. Na samym środku komnaty stał ogromny, kamienny stolik z wyżłobionym na środku miejscem na kamień wielkości pięści – broń, o której wspominano, a którą mieli zniszczyć. Ciężko było określić jego barwę, czy strukturę. Zmieniał się w zależności od miejsca, z którego się go obserwowało. Rumiany jak rubin z prawej, morski od lewej, to mienił się czystym złotem, to znowu kipiał czernią.
Cel misji elfa. Źródło wszelkich problemów między żywiołami. Zniewalająca dżinów moc.
Lassë wpatrywał się w kamień czując jego złowrogie pulsowanie, jakby był sercem, które bije, żyje własnym życiem, napędza jakąś straszliwą machinę. Kamień, ta niepozorna, śmiercionośna broń, kusił, sprawiał, że chciało się go dotknąć.
Elf spojrzał na swojego towarzysza. Nie mogli ze sobą rozmawiać przy strażnikach, jak więc mieli się porozumiewać?
Lassë uczynił gest świadczący o tym, że chciałby wziąć kamień, ale bard pokręcił głową rozglądając się. Musiał mieć pewność, że nikt nie zauważy unoszącego się klejnotu, który nagle rozpłynie się w powietrzu, gdy ukryją go w torbie chłopaka. Zresztą, równie ryzykownym byłoby dotykanie tego pieprzonego kłopotu ludzkości gołymi rękoma. Z tego też powodu Otsëa ostrożnie owinął wolną dłoń w materiał koszuli i pokazał tym elfowi, co ma uczynić. Otrzymał pełne zrozumienia przytaknięcie. Wahał się jednak, nie był pewny, czy to dobry pomysł, choć żadnego innego nie mieli. Cokolwiek zrobią, musieli zrobić to jedną ręką, by druga niezmiennie spleciona była z dłonią partnera.
Lassë bał się, ale rozumiał, że nie mają czasu. Wojska ludzi były liczne i gotowe do wymarszu, a zniknięcie kamienia, ich największej broni, mogło przyczynić się do odwiedzenia ich od realizacji planów wojny, bez względu na cel ewentualnego ataku. Postanowił zaryzykować pamiętając, iż to właśnie jemu powierzono tę misję. To on miał działać, on miał uchronić ten świat przed zagładą, jaką byłaby dominacja pozornie słabego, ale bezlitosnego człowieka.
Podejmując ryzyko osłonił skórę i sięgnął ostrożnie po klejnot. Dłoń mu drżała, ale starał się opanować ten odruch nie chcąc niczego zniszczyć. Straż mogła w każdej chwili zwrócić uwagę na kamień, a tym samym podnieść alarm, gdy go zabraknie.
Otsëa trzymał mocno otwartą torbę chłopaka by ten mógł jak najszybciej upchnąć w niej klejnot. Mocno ściskał spoconą, drżącą rękę partnera, śledził uważnie jego ruchy gotów by w razie potrzeby zainterweniować. Niespiesznie, wręcz morderczo powoli i ostrożnie, elf złapał za magiczny kamień i zamknął mocno oczy oczekując, że coś się wydarzy. Było jednak całkowicie spokojnie, co dodało mu sił i wiary w powodzenie misji. Ostrożnie zacisnął palce i zaczął unosić kamień, który buchnął ciepłem wprost w jego ciało sprawiając, że Lassë zachwiał się, ale nie upuścił cennej broni ludzkiej rasy. Starał się nie zwracać uwagi znajdujących się w środku strażników stojących po obu stronach komnaty pod ścianami. Jeśli nie zauważą ruchu, nie spojrzą w tę stronę.
Wolno, jeszcze wolniej, sunął mieniącym się szalenie narzędziem zagłady ras i kłótni Żywiołów ponad kamiennym stołem. Coraz bliżej torby. Jeszcze odrobinę. Jeszcze kilka centymetrów i... I kamień wymknął się z niepewnego uścisku chłopaka i tylko refleks Otsëa uchronił ich przed kłopotami. Broń wpadła cicho do czekającej na niego torby i zniknął w jej czeluściach.
Mieli to po co przyszli, zdobyli broń, którą teraz należało zniszczyć! Najpierw jednak musieli wydostać się z zamku, jak najszybciej z niego uciec, poinformować o zakończeniu tej części misji innych. Ta część zadania wydawała im się teraz trudniejsza niż poprzednia, co przecież nie mogło być prawdą. A może jednak?
Z początku poruszali się powoli, próbowali nie narobić najmniejszego nawet hałasu, jednak w pewnym momencie, kiedy opuścili już strzeżoną salę, ruszyli biegiem po szerokich schodach, wchodzili gwałtownie w zakręty. Otsëa irytował się nawet brakiem pytających fal ze strony maga, który powinien już dawno zapytać ponownie o ich odkrycia. Kilka razy zmuszeni byli zwolnić i na palcach wyminąć straże, ale kiedy podniesiono alarm, najwyraźniej zauważając w końcu zniknięcie kamienia, wbili się niemal w ścianę, by nie natknąć się czołowo na biegnących ludzi. A było ich naprawdę wielu, kiedy trąbka zaalarmowała cały pałac. W takiej sytuacji ich przyjaciele raczej domyślili się, co jest grane.
Moc Jean-Michaela była niespokojna, pytająca. A więc i on wiedział, że coś się wydarzyło. Elf przekazał mu odpowiedź całym sobą. Chciał by dotarło do niego znaczenie całej sytuacji, by domyślił się, że wybiegają.
- To nic nie zmienia! - warczał mężczyzna, bez wątpienia władca, który szybkim krokiem przemierzał korytarz u boku wysokiego, postawnego człowieka o poważnym wyrazie twarzy, w grubym kaftanie, z mieczem u boku. - Wojska są gotowe! Nawet jeśli rzeczywiście zniknął, nie zmienia to naszych planów! Atak nastąpi tak jak zaplanowaliśmy, czy to jest jasne?! - wyżywał się na swoim towarzyszu mężczyzna w koronie. Nie było czasu mu się przyjrzeć, gdyż zbyt gwałtownie wymachiwał rękoma i istniało nawet zagrożenie, że przypadkiem uderzy jednego z niewidzialnych złodziejaszków.
Minęli ich niewyobrażalnie szybko, aż powiało, kiedy szaty władcy omiotły nogi niechcianych gości. To trochę ich rozbudziło i sprawiło, że znowu ruszyli biegiem starając się czym prędzej opuścić to miejsce.
To było niespodziewane zderzenie z barierą, której nie dało się zauważyć gołym okiem, a którą zdołali usłyszeć, gdy odbili się od jej miękkiej powierzchni, a ta stęknęła obolała. Lassë z trudem powstrzymał jęk, który omal nie wyrwał się i z jego ust. Otsëa był w tamtej chwili gotowy na wszystko, chociaż niewiele potrzebował by wyucz osoby, na które się natknęli.
- Macie? - usłyszeli głos Earena, który stał może metr od nich.
- Tak, ale musimy się zwijać. - odpowiedział bard, który zaczął macać w powietrzu w poszukiwaniu ciała dwójki towarzyszy, by mógł ich zobaczyć. Palce jego dłoni natrafiły na ciepłą skórę griffina. Uchwycił jego rękę i powoli obserwował jak kompani stają się coraz wyraźniejsi.
- Ludzie szykują się do wojny. - powiedział do Earena, jakby naradzał się właśnie ze swoim generałem. - Zabraliśmy kryształ, ale to nic nie zmieni. Musimy go zniszczyć i jak najszybciej dołączyć do naszych ludów. Tego nie można tak zostawić.
- Zaraz zaczną nas szukać. Królowa – mężczyzna skrzywił się wymawiając ten tytuł – od razu zrozumie co się stało. Nie pytaj. - zastrzegł widząc pytające spojrzenie smoka. - Po prostu zabierajmy się stąd, znajdźmy Jean-Michaela i już nas tu nie ma.
Nie trzeba było tego powtarzać kolejny raz. Całą czwórką ruszyli zdecydowanie wolniej w stronę wyjścia, które okazało się zamknięte. A więc tak miało to wyglądać, kiedy ginie tajemna broń ludzi? Złodziej zostaje uwięziony?
- Kuchnia. - odezwał się nagle Lassë. - W kuchniach zawsze są wejścia dla służby. Tamtędy możemy wyjść. Nie ważne skąd to wiedział. Teraz musieli dotrzeć do kuchni, którą przecież mijali szukając kamienia. Zaglądali do niej, a teraz musieli wejść do środka i czym prędzej wydostać się z zamku, zanim i tamte wejście zostanie zablokowane.
Kolejny bieg na złamanie karku, kolejna próba opuszczenia tej trumny pełnej szalonych ludzkich istot.
Serce biło w piersi gwałtownie, oddech był szybki, mięśnie napięte, gotowe do ataku, choć w pobliżu nie można było zauważyć żadnego wroga, dłonie drżały, nogi wydawały się słabe, choć nadal prowadziły ich do przodu.
Wpadli do pomieszczenia pełnego zaaferowanej służby i przepychając się między stłoczonymi ludźmi dopadli jakoś drzwi, które okazały się zamknięte od środka, a więc bez najmniejszych problemów można było zdjąć rygiel. Otsëa pozbył się go jednym szarpnięciem i otwierając drzwi kopniakiem pociągnął swoich towarzyszy za sobą uciekając na wolne powietrze.
Teraz musieli odnaleźć maga, o ile nie był już w środku wraz z Devim. O tym wcześniej nie pomyśleli, a przynajmniej Otsëa i Lassë nie wiedzieli nic o ostrzeżeniu Earena, które może uratowało magowi i chłopcu tyłek. Niestety szóstka niewidzialnych osób mogła mieć większy problem ze znalezieniem się w mieście, niż ktokolwiek inny. Nie było to jednak niemożliwe, jeśli Jean-Michael będzie na tyle rozsądny by nie szukać ich swoją magią wyłącznie w zamku. O ile będzie...
- Musimy wyjść poza miasto. - szepnął rozumnie Otsëa, kiedy znaleźli się przed zamkiem, gdzie rozglądali się w poszukiwaniu maga i jego małego podopiecznego. - Niedługo wydadzą rozkaz zamknięcia bram, a wtedy na pewno doczekamy się Skorpionów.
- Mamy tylko jedno wyjścia. - Earen rzucił okiem na towarzyszy i podniósł głos. - Jean, zasrańcu, spieprzamy stąd! - uznał, że w ten sposób wiadoma osoba zrozumie, że o niej mowa, zaś słyszący go wyraźnie strażnicy nie zwrócą na to szczególnej uwagi. Jeśli mag i dzieciak byli w tym miejscu to na pewno ich słyszeli. Nawet stojący przy drzwiach ludzie w zbrojach rozglądali się szukając źródła głosu choć raczej z ciekawości, niż z jakiegoś konkretniejszego powodu. - Idziemy, nie ma sensu czekać. - dopiero teraz zrozumieli jak kiepski był ich plan. Niemniej jednak, poczuli ciepłą, czystą moc Jean-Michaela, która przepłynęła przez ich ciała, co pozwoliło im się w miarę odnaleźć.
Czwórka uciekinierów popędziła w stronę wrót i mogła tylko mieć nadzieję, że za nimi biegnie także niezbędna w tej podróży dwójka. Tym bardziej, że objęcia magii nadal trzymały ich w swoim słodkim uścisku, a więc mag powinien być niedaleko, ledwie o rzut kamieniem. A może nie?
Minęli strażników i oddalili się na sto, może więcej, metrów, w miejsce, z którego ich głosy nie mogły być już słyszane przez ludzi. To tu się zatrzymali czekając na jakikolwiek znak.
Udało im się! Mają broń, wyszli z zamku, znaleźli się poza miastem!
Niestety, nie było tak barwnie jak się wydawało, gdyż kamień znajdujący się w torbie Lassë zaczynał elfowi ciążyć, jakby nie chciał oddalać się od swojego dotychczasowego właściciela. Wydawał się nawet drżeć niedaleko uda Lassë.
- Odejdźcie dalej. - usłyszeli z nicości głos Jean-Michaela, który doszedł ich uszu. - Nie zdejmę zaklęcia w tym miejscu, jesteśmy za blisko. Z Devim weźmiemy zapasy i dopiero za jakieś pół godziny spróbujemy się odnaleźć. Podążajcie w miejsce, w którym zostawił nas dżin.
- Macie? - zapiszczał w pobliżu Devi, a jego głosik drżał.
- Tak. - odpowiedział krótko Lassë. - Spotkamy się w wyznaczonym miejscu. - dodał jeszcze by potwierdzić wcześniejsze założenia planu Jean-Michaela. To właśnie elf przejął teraz dowodzenie pociągając swoich przyjaciół w stronę drogi. Nie było sensu zwlekać skoro w każdej chwili mogli mieć na głowie pościg składający się z wojska. Może i władca planował podjąć walkę bez kamienia, ale jaką mieli pewność, że całkowicie z niego zrezygnuje? Żadnej!

Devi zamknął oczka skupiając się na swoich myślach.
„Mamy go, mamy broń!” piszczał nawet we własnym umyśle. „Jak mamy go zniszczyć? Musisz mi powiedzieć!” nie otrzymał jednak odpowiedzi dżina. Nawet zaczął się niepokoić, że coś się stało, ale przecież komuś tak potężnemu nic nie mogło zagrozić! Może więc obawiał się tego kamienia? Może nie ufał im na tyle, by zbliżyć się, gdy w pobliżu znajdowały się pęta mogące nim zawładnąć? „Nie bój się, nic ci nie zrobię. Chcę dotrzymać obietnicy!”
„Ja się nie boję!” usłyszał rozzłoszczony syk pod czaszką. „Nie boję się niczego!”
„Dobrze już, wierzę.” chłopiec zignorował zapewnienia dżina o swojej nieustraszoności, jakby miał do czynienia z dzieckiem młodszym od siebie. „Jak mamy zniszczyć ten klejnot żeby nam więcej nie zagrażał?”
„Tylko ty możesz to zrobić.” tym razem głos w głowie chłopca wydawał się zmieniony, melancholijny. „Stworzona dla ludzi broń może zostać zniszczona tylko ludzką ręką.”
Chłopiec poczuł, że po kręgosłupie wędrują zimne igiełki przejęcia i strachu. Pięknie! Jak, u licha, jeden mały chłopiec miał zniszczyć cokolwiek poza zamkiem z piasku?! Nie widział jeszcze kamienia, ale obawiał się, że ma do czynienia z czymś, czego nie rozgniecie w swojej małej, słabej piąstce. Miał ochotę przeklinać, jak czasami zwykł robić Jean-Michael.

niedziela, 15 grudnia 2013

81. I wtedy zapadła cisza...

Earen patrzył na kobietę uważnie, sondował jej twarz i ruchy. Czuł, że jest bardziej niebezpieczna niż całe wojsko królewskie, czy nawet sam władca. Zimne, pozbawione uczuć spojrzenie, usta wykrzywione w grymasie wiecznego niezadowolenia, blada skóra wiedźmy. Była potworna w swoim ludzkim pięknie. Z jakiegoś powodu przypominała mu bestie, z którymi miał okazję walczyć, a które zostawiły na jego ciele nadal widoczne blizny. Zresztą, to także one zrujnowały jego kwitnący związek z tiikeri. Tylko czy to naprawdę miało jakiekolwiek znaczenie w tej chwili?
Ciałem griffina wstrząsnęły nieprzyjemne dreszcze. Nie powiedziałby, że wywołał je strach, ale raczej zwyczajna, szczera niechęć, jaką odczuwał względem tej kobiety.
Starając się nie poruszać zbyt gwałtownie przyciągnął bliżej siebie Niquisa i objął go ramionami, jakby planował obronić go przed tą kobietą. I wiedział, że dobrze robi, bo choć było to niemożliwe to jednak kobieta przechyliła głowę, jakby nasłuchiwała. Żaden człowiek nie usłyszałby niemalże nieistniejącego szmeru, jaki musiały wydać ich ocierające się o siebie szaty, a jednak ona coś wyczuła, może usłyszała. Kim była?
Earen obserwował ją bezustannie póki nie zniknęła za masywnymi, złotymi drzwiami wraz z królem i nieliczną strażą. Nie czekał na to by wróciła. Pociągnął chłopaka za sobą byle szybciej zniknąć. Musieli oddalić się od tego miejsca, od tej kobiety, kimkolwiek, czymkolwiek była. W miarę możliwości powinni również przekazać ostrzeżenie swoim przyjaciołom, jako że Niquis mógł nie zdawać sobie z tego sprawy, ale osoba pokroju Earena doskonale potrafiła wyczuć zagrożenie.
- Wynośmy się stąd. - szepnął na ucho swojemu partnerowi. - Czym prędzej musimy iść na górę i znaleźć tę broń.
- O co chodzi? - tiikeri wyczuł, że coś jest nie tak, ale ostatecznie nie otrzymał odpowiedzi. Zamiast tego griffin pędził korytarzem w stronę głównych schodów. Nie był tchórzem, ale z rozkoszą uciekłby z tego zamku, nie narażał się na niebezpieczeństwa, nigdy więcej nie oglądał tej poczwary w ciele człowieka.
- Twoja dłoń drży. - zauważył Niquis.
- Udaj, że tego nie czujesz. - mruknął w odpowiedzi mężczyzna.
- To nie takie proste, kiedy...
- Sza! - Earen uciszył partnera karcąco. - W tym zamku jest aż gęsto od niezdrowej aury. Widziałeś królową? - gdy otrzymał potwierdzenie ciągnął dalej. - Nie jest normalna. Nawet nie wiem, jak to wyjaśnić i czy się nie mylę.
Niquis przysunął jego dłoń do swoich ust i lekko pocałował szorstką skórę palców griffina.
- Obronię cię przed nią. - zapewnił i roześmiał się cicho widząc zbulwersowaną minę niedoszłego kochanka. Zasłonił usta by nie wydawać zbyt wielu dźwięków, a satysfakcja jaką czuł była tym większa im bardziej ponure stawało się spojrzenie Earena.
Przemknęli schodami do góry i obrali kierunek skręcając w prawo tak jak poprzednio. Tym razem znaleźli się w zdecydowanie bardziej wystawnej części kwadratowego pudła zamku. Mury zdobiły obrazy przedstawiające pola bitew i twarze dawnych królów, służba pojawiała się zdecydowanie częściej przemykając z komnaty do komnaty.
To ułatwiło im zadanie. Teraz mogli zaglądać wszędzie i nie przejmowali się ewentualnymi konsekwencjami. Nawet jeśli natrafili na służącego krzątającego się po wnętrzu, zazwyczaj nie zwracał on uwagi na osobę w drzwiach, bądź nie widząc nikogo uznawał, że to pomyłka innego sługi.
W ten sposób posuwali się do przodu wolno, ale wytrwale, mieli pewność, że niczego nie przegapili. Ostatecznie trafiali wyłącznie na komnaty sypialne, a w jednej z nich mieli okazję ukraść także kilka owoców, których od dawna nie mieli okazji skosztować. Niquis uparł się by wziąć ich więcej także dla przyjaciół uznając, że nikt nawet nie zauważy zniknięcia kilku jabłek.
- Oni wolą mięso. - wymruczał pod nosem Earen chowając owoce do swojej torby, w której od razu stawały się niewidzialne.
Niestety, mieli drobnego pecha, bo oto do pokoju weszła dwójka ludzi. Krągła, choć zgrabna kobieta chichotała spychając swoim ciałem w tył jakiegoś mężczyznę w kwiecie wieku odzianego w kosztowne szaty. Wodziła dłońmi po jego torsie, rozbierała go powoli, zaś on tonął twarzą w jej wylewających się niemal z gorsetu piersiach. To nie pozostawiało wątpliwości, co do dalszych etapów tej zabawy.
Griffin nawet nie zastanawiał się, czy ktoś zauważy, że drzwi otworzyły się same. Szarpnął swojego partnera za rękę i czym prędzej wyprowadził go z pokoju. Nie miał zamiaru oglądać czegoś tak odrażającego jak ludzka kopulacja. Nie wspominając już o zerowej atrakcyjności tej dwójki. W każdej innej sytuacji może nawet by się podniecił, ale teraz czuł, że nie zdoła poczuć seksualnego pragnienia póki nie zapomni o tym, czego był niemal świadkiem.
Zresztą, Niquis również wyglądał na zdegustowanego i niemal go zemdliło. Jego twarz z lekko zielonkawej stała się biała, a kolana uginały się pod jego ciężarem. Nie rozumiał swojej reakcji, ale mógł domyślać się przyczyn swojego złego stanu – ludzkie feromony musiały działać szkodliwie na inne istoty.
Niestety, Niquis nie wytrzymał. Zwinął się w kłębek kucając przy drzwiach i zwymiotował. Mieli szczęście, że nikt nie przechodził w tej chwili korytarzem. Wypływające z nicości wymiociny mogłyby wzbudzić sensację, jak i sprowadzić im na głowę kłopoty. Im bardziej tiikeri próbował się uspokoić, tym bardziej jego żołądek buntował się i wypychał z siebie gorzką, piekącą żółć, która zastąpiła zjedzone niedawno, przetrawione po części jabłko.
Earen nie puszczając ręki chłopaka, pochylił się nad nim, a następnie sunąc palcami po jego ramionach i szyi, ostatecznie mocno uścisnął dłońmi jego skronie podtrzymując mu głowę. Pamiętał, że w ten sposób samice opiekowały się młodymi, gdy ich delikatne żołądki nie potrafiły jeszcze zaakceptować większych kawałków surowego mięsa. Nie był pewny, czy to cokolwiek daje, ale chciał wspierać swojego przyszłego kochanka.
- Czy tiikeri są uczulone na ludzi w jakiś sposób? - zapytał, kiedy chłopak uspokoił się na chwilę. W odpowiedzi otrzymał tylko wzruszenie ramion i kolejne nieprzyjemne odgłosy wymiotowania spowodowany niepotrzebnym poruszeniem się.
Nie mogli jednak zostać w tym miejscu zbyt długo, toteż griffin wziął chłopaka na ręce, kiedy ten był w stanie zapanować nad sobą. Starał się poruszać możliwie najwolniej i najmniej wstrząsowo, jak to możliwe.

Tym czasem poza zamkiem sytuacja wyglądała całkiem spokojnie, gdy Jean-Michael trzymając mocno rękę Deviego uzupełniał zapasy na straganach i udawał zainteresowanie niewolnikami. Dla jego małego towarzysza było to doświadczeniem co najmniej przerażającym. Wielkimi oczyma patrzył na wyniszczonych brutalnością i ciężką pracą niewolników, którzy zawinili tylko swoją rasową przynależnością. Nawet on wiedział, że osoby winne zbrodni skazywało się na śmierć by nie stanowiły zagrożenia dla swoich właścicieli, czy całej niewolniczej społeczności.
Mag nie chciał skazywać chłopca na takie psychiczne tortury, ale nie chciał także zaprzepaścić całego ryzykownego planu. Ludzie może byli głupi, ale każde zachowanie odbiegające od normy wydawałoby się im nazbyt dziwne i podejrzane. Jedna wątpliwość, słówko szepnięte strażnikowi i zarówno Jean-Michael jak i Devi mogliby zostać zatrzymani. Gdyby jeszcze sprawdzili ich torby i znaleźli księgi medyczne... Rozkradliby je bez najmniejszych wyrzutów sumienia, a malec zostałby bez szans na dobrą przyszłość.
- Dlaczego niewolnicy są tacy drodzy skoro jest ich tak wielu? - siedmiolatek zadał bardzo stosowne pytanie, kiedy jego uszu dotarły wykrzykiwane podczas licytacji sumy.
- Ponieważ na niewolnikach można zarobić. - podał najprostszy możliwy powód jego opiekun. - Niewolnik to inwestycja w pracowitego, bezpłatnego robotnika, a wielu czasami ginie z winy swoich panów. - starał się to klarownie wyjaśnić. - Sam widzisz jak oni są tu traktowani. Jak zwierzęta. To ryzykowne, ale i wliczone w ryzyko kupienia nieposłusznego egzemplarza. Każdy właściciel ma prawo robić, co mu się podoba z niewolnikiem, nawet jeśli oznacza to jego śmierć i kupienie nowego.
- I dlatego ich zabijają? Bo ryzykują?
- Głuptasie, oni się znęcają nad każdym, a później starają się utrzymać nadwątlony pokój. Ludzie są obłudni, to kłamcy i złodziejaszki, a jednak inne rasy uważają za podległe sobie. - to będzie trudne, ale oswoi Deviego z tym miastem i jego wszystkimi „urokami”. Tego wymagać będzie od niego sporych nakładów pracy, ale nie miał większego wyjścia, jeśli wszystko miało się udać.
Mag objął chłopca ramieniem tuląc do swojego boku i przygładził delikatnie jego jasne włoski. Zebrawszy wszystkie zapasy wspólnie opuścili mury tej paskudnej, ludzkiej fortecy, by móc ukryć pakunki w bezpiecznym miejsc, z którego później mogą je wziąć w czasie ucieczki. Skoro Skorpiony zmierzały w tę stronę to nie było wątpliwości, że odwrót okaże się niespotykanie trudny, a jeśli znajdzie taka potrzeba to na pewno każdy z nich postara się zadbać o bezpieczeństwo Deviego. W takiej sytuacji to chłopiec będzie mógł uciec ze wszystkimi ich zapasami, bronią, tym co zdobędzie, a w tym pomoże mu dżin. Jean-Michael nie podzielił się jednak tą opinią z główny, młodziutkim zainteresowanym, gdyż wiedział jaka byłaby reakcja malca. Oburzony zaprzeczałby, stawiał warunki, nie zgadzał się.
Ukryci w gęstych krzakach odczekali kilkadziesiąt minut zanim mag rzucił zaklęcie czyniące ich niewidzialnymi. Splatając ze sobą palce dłoni, co było konieczne jeśli chcieli się wzajemnie widzieć, ruszyli w drogę powrotną. Musieli wspiąć się niemal na szczyt schodów zamku by mężczyzna był w stanie nie tylko przesłać sygnał mający zlokalizować ich przyjaciół, ale także by mógł chociażby spróbować odczytać ich emocje, a tym samym dowiedzieć się na jakim etapie poszukiwań się znaleźli.
Z początku wydawać by się mogło, że coś poszło nie tak i nie zdoła wyczuć żadnego z przyjaciół. Poczuł się więc zdecydowanie pewniej, kiedy zdołał wyłapać pełną ciepła moc elfa, a także pojął, iż nadal szukają. Sprawy wyglądały inaczej w przypadku Niquisa i Earena. Ich siła przepływała mu między palcami, wymykała się, ale w ostateczności uchwycił przekaz – on i Devi mieli trzymać się z daleka od zamku. Co najdziwniejsze, źródłem tej informacji był griffin, który przecież opierał się magii, jak tylko mógł, gdy ich zadaniem było zwyczajne przygotowanie się do działania.
Wszystko to było dziwne, niecodzienne, dalekie od tego, co zaplanowali. Dotąd ociężała współpraca nagle zaczęła rozkwitać i to w chwili niebezpieczeństwa, jak można było sądzić z ostrzeżenia przesłanego przez griffina.
- Mamy trzymać się z daleka od nich, od zamku, od wszystkiego. - powiedział Jean-Michael, a chłopiec spojrzał na niego z lękiem. Nic dziwnego, Devi przywiązał się do swoich towarzyszy podróży i miał ich za przyjaciół, nie chciał ich stracić, pragnął zadbać o ich bezpieczeństwo. Z wzajemnością, jako że właśnie na tym zależało najbardziej wszystkim otaczającym siedmiolatka osobom – na jego bezpieczeństwie.
Jean-Michael dodał jeszcze kilka wyjaśnień od samego siebie, chcąc uspokoić swojego podopiecznego i zapewnić, że wszystko nadal jest pod kontrolą, a on nie musi się niczego obawiać. Mag co jakiś czas planował kontaktować się na ten ich dziwny sposób ze znajdującymi się w zamku przyjaciółmi i nie wątpił, że w razie potrzeby zaryzykuje i pójdzie im z pomocą. Będzie musiał jakoś pozbyć się chłopczyka, by go nie narażać, ale jakoś sobie poradzi. W razie potrzeby zwiąże go magią, ale na pewno zadba by był całkowicie bezpieczny.
Niewidzialni usiedli na schodach czekając cierpliwie, rozmawiając szeptem na wszystkie możliwe, nieznaczące tematy, które odciągały myśli malca od przyjaciół. Zapytał nawet, czy Devi nie chciałby pobawić się z innymi ludzkimi dziećmi, ale ten odmówił kategorycznie. Nie czuł się człowiekiem i wolał spędzać czas z innymi rasami. Zresztą, obawiał się samego siebie, swoich myśli i pokus, z których największą byłoby uwolnienie niewolników.
- Gdzie zamieszkamy, kiedy wszystko się skończy? - zaczął cichutko chłopiec. - Nie możemy wrócić do domu, bo tam cię już nie chcą. Tamci ludzie byli zdecydowanie inni od tych. - powiódł wzrokiem po placu. - Tam akceptowano innych, a tutaj czynią z nich niewolników. Nie wiedziałem, że to możliwe i aż do teraz nie przyszło mi to do głowy.
- Masz rację, tam było zupełnie inaczej niż tutaj. - Jean-Michael również wrócił wspomnieniami do dni, kiedy pracował jako uzdrowiciel posługując się odrobiną swojej magii i nikt nie potępiał go za te umiejętności. Pamiętał jeszcze zapach morza, które musiał opuścić, miłą żonę piekarza, która zawsze zostawiała kilka ciepłych, świeżych bułeczek dla Deviego. - Ludzie, których tutaj widzisz są zepsuci, ich aura na pewno jest czarna jak smoła. Ale to prawda, nie możemy wrócić do domu i musimy trzymać się z daleka od takich okolic jak ta. Może zatrzymamy się gdzieś w pobliżu morza, ale poza miastem? W domku na skraju, gdzie nikt nas nie będzie zadręczał, a ty będziesz mógł się kształcić, a w razie potrzeby, lub jeśli zechcesz, podjąć naukę u jakiegoś lekarza.
- I niedaleko innych istot! - chłopiec zasłonił usteczka, kiedy wyrwał mu się ten podniecony pisk. - Przepraszam. - szepnął. - Chciałbym mieszkać w takim idealnym miejscu z tobą. Między lasem, a morzem, między dobrymi ludźmi, a innymi rasami. I będę leczył wszystkich.
Jean-Michael nie potrafił powstrzymać uśmiechu i delikatnie pogłaskał swojego podopiecznego po blond główce.

niedziela, 8 grudnia 2013

80. I wtedy zapadła cisza...

Jean-Michael zamknął oczy i skupił się na otoczeniu usilnie próbując wyczuć aury przyjaciół, którzy otaczali go w nierównych odstępach. Wiedział z góry, że nie może słyszeć ich głosów, ani samemu przemawiać w ich umysłach, ale nadal liczył na swoją moc i te jej aspekty, które już opanował. Nie szło mu niestety za dobrze. O ile potrafił z łatwością wyczuć Deviego i jego nastroje, o tyle inni sprawiali pewne trudności. W szczególności Earen, który emanował niechęcią i niczym więcej. Zresztą, Otsëa również nie był najłatwiejszym wyzwaniem, gdyż w jego przypadku nie dało się poczuć zupełnie niczego. Był tak nieistniejący dla magii, jakby wcale nie istniał.
- To się nie uda. - westchnął mag, ale próbował dalej.
- On ma rację. - Earen także nie był przekonany, co do możliwości Jean-Michaela. - Nawet jeśli on nas wyczuje, to my musimy czuć jego. Jest zbyt mało czasu by to dopieścić.
- Więc musimy wymyślić coś innego. - Lassë mimo wszystko miał nadzieję, że coś wskórają.
- Wystarczy, że ja nauczę się was wyczuwać i rozumieć, co czujecie. Wtedy wyślę w waszą stronę wiadomość w dowolnej formie. Powiedzmy, że wyczaruję iluzję ptaka, który pofrunie do miejsca, gdzie jesteście. Ptak będzie oznaczał, że inna grupa znalazła broń i teraz się wycofuje. - tak, to był całkiem sensowny pomysł. Ale nadal potrzebowali czasu, Jean-Michael nadal musiał nauczyć się działać w zgodzie ze swoim darem. Nie używał go przez lata, więc nie mógł narzekać na cały świat, gdyż wina leżała tylko po jego stronie. Gdyby ćwiczył jak należy...
Niestety nie mieli więcej czasu na zabawę. Jeśli straże miasta dostrzegą podejrzanych wędrowców może to skończyć się źle.
„Macie kłopoty” w głowie Deviego rozbrzmiał głos dżina. Nie słyszał go od dwóch dni, a teraz wcale nie cieszył się z tej okazji. „Skorpiony wiedzą, że waszym celem było ludzkie miasto. Będą o was rozpytywać. Musicie się pospieszyć.”
- Wolałbym wam o tym nie mówić, ale... - chłopiec rzucił w myślach potwierdzenie wiadomości, jaką otrzymał i momentalnie przekazał ją przyjaciołom.
A więc sytuacja była całkiem klarowna – albo zrobią wszystko szybko i cicho, albo ryzyko wzrośnie do niewyobrażalnych rozmiarów. Dotarli tak daleko tylko po to by skończyć jako kupka kości wysuszonych piaskami pustyni, albo mielone mięso dla padlinożerców?
- Dam sobie radę. - zapewnił Jean-Michael i tym samym dał znak towarzyszom, że powinni ruszać. Rzucił zaklęcie na dwie pary poszukiwaczy broni, a sam złapał mocno rękę swojego małego podopiecznego.

Chyba jeszcze nigdy droga nie trwała tak krótko jak tym razem. Zanim się obejrzeli byli już pod grubymi, wysokimi murami. Masywne wrota stały otworem i nikt nie sprawdzał wchodzących i wychodzących osób, chociaż w tym wypadku jednym rzutem oka dało się ocenić, czy ma się do czynienia z ludźmi.
Mag dał niezauważalny znak swoim przyjaciołom by ruszyli do środka i dostali się do zamku. Sam podszedł z Devim do strażnika, by niewinnie zapytać o kilka stosownych rzeczy i uzyskać informacje. Ich rola zaczynała się właśnie w tym miejscu.
Tym czasem Lassë zaciskał mocno swoją dłoń na palcach Otsëa. Nie chcieli się zgubić toteż musieli trzymać się możliwie najbliżej siebie. Kontakt fizyczny pozwalał nie tylko na trzymanie się w parze, ale również uspokajał zestresowanego elfa.
Miasto nie należało do tętniących życiem, było raczej smutne, pełne brutalności i niewolników, którzy poranieni, w łachmanach i ciężkich łańcuchach na szyjach plątali się po brukowanych ulicach. Większość z nich musiała należeć do podbitych ludów zdominowanych przez władcę tego miasta, bo nie sposób nazwać tego miejsca całym królestwem. Lassë czuł jak po jego ciele przechodzą ciarki, kiedy słyszał jęki i świst batów, nawoływania handlarzy, którzy zachwalali swoje „towary”.
Elf ścisnął jeszcze mocniej i tak już zmaltretowaną dłoń partnera i pozwolił się prowadzić. Uważnie omijał ludzi i ewentualne pułapki sunąc za Otsëa w stronę pokaźnego i bardzo dobrze strzeżonego pałacu. A jednak liczna straż nie mogła stanowić zagrożenia dla niewidzialnych, kiedy drzwi wejściowe stały otworem. Widać władca tego miejsca jednocześnie obawiał się ataku i kpił sobie z ewentualnych prób. Ludzie byli dziwaczni i głupi. W szczególności, gdy mieli władzę. Nie zdawali sobie sprawy z zagrożeń jakie na nich czekały, a przecież byli tak agresywni, że lepiej było nie wchodzić im w drogę, a jednocześnie chciało się na nich mścić.
Wspięli się po schodach i wślizgnęli do środka omijając bez problemu straż. Gdzieś obok pewnie przedzierała się druga para „niewidzialnych”. Mieli ogromne szczęście, że na siebie nie wpadli, nie narobili niepotrzebnego hałasu, nie zaczęli się zataczać potrącając kogoś innego. Może jacyś równie niewidzialni, starożytni bogowie sprzyjali im wraz z Żywiołami, które mieli ocalić?

Kierując się wcześniejszymi, szybkimi ustaleniami, bard i elf skierowali się na lewo powoli sunąc po wypolerowanych płytach podłogi pałacu. Nie chcieli by ich usłyszano, więc posuwali się naprawdę ostrożnie. Tym bardziej, że każdy nieuważny ruch mógłby ich zdradzić. Nawet ludzie nie byli tak głupi żeby nie mieli się domyślić, co się święci gdyby na pustym korytarzu rozbrzmiewały pospieszne kroki dwójki osób.
Minęli dwóch strażników, którzy ze znudzonymi minami wykonywali jeden ze swoich obchodów. Bez większych trudności przemknęli obok, skręcili i sprawdzali inne przejście. Do tej pory nie natknęli się na żadne drzwi. Za to wyrosły przed nimi wytarte częstym przemieszczaniem się schody.
- Powinniśmy zacząć od pierwszego poziomu, a dopiero później wejść wyżej. - szepnął Otsëa starając się mówić cichutko prosto w ucho Lassë. - Zawracamy. - pociągnął lekko rękę chłopaka odwracając się w stronę, z której przyszli. Nie obawiał się krążenia po zamku ani zgubienia się. Miał doskonałą orientację w terenie nawet w tej zamkniętej bryle, którą tak zachwycali się ludzie.
Wycofali się więc i znowu ruszyli prosto. Tym razem zdecydowanie częściej mijali kogoś w przejściach – strażnicy, damy dworu, eleganccy wielmoże. Czy to właśnie w tej części mieściły się ich pokoje? A może to tutaj przyjmował swoich gości władca? To dawałoby im szansę na sprawdzenie konkretnego miejsca. Takiego, w którym broń ludzi pozwalałaby na demonstrację sił przed innymi.
Niemniej jednak, kręcenie się bez celu było nużące. Elf czuł irytacje musząc błądzić po tych chłodnych, długich korytarzach, nasłuchiwać uważnie przy drzwiach, na które w końcu trafili. Niestety większość z nich była zamknięta zapewne z obawy przed złodziejami. Te otwarte stanowiły nie tylko mniejszość, ale także były najczęściej całkowicie puste.
- Nie rozumiem na co czekamy. - ozwał się nagle donośny, choć kobiecy głos przepełniony irytacją, a w dalszej kolejności wyłoniły się zza zakrętu dwie postaci. Ludzie. Kobieta, która nadal żaliła się towarzyszowi miała na głowie prawdziwą burzę rudych loków. - Jesteśmy wystarczająco silni, moglibyśmy roztrzaskać ich w drobny mak, stworzyć nowy świat, wydostać się z niewoli.
- Jemu nie chodzi o zwykłe roztrzaskanie. On chce ich zgnieść! - powiedział dobitnie towarzyszący jej mężczyzna z blizną na twarzy, który kulał lekko idąc, ale już z daleka wyglądał na silnego i potężnego, jakby nic nie mogło go powstrzymać, niczym szarżującego słonia. - Już niedługo będziemy w stanie wyruszyć i wdeptywać ich wszystkich w ziemię. Nie jesteśmy tylko silni, jesteśmy też liczni. I w tym tkwi nasza prawdziwa potęga.
Nawet nie zdawali sobie sprawy z tego, iż właśnie mijają dwójkę niewidzialnych istot, które przysłuchiwały się im bez zrozumienia za to z przerażeniem, gdyż ogólny sens słów dotarłby do każdego. Problemem były szczegóły. Kogo chcieli zaatakować? Jak liczni mogli być? Co tak naprawdę stanowiło o ich sile?
- Muszę przeprowadzić inspekcję. - odezwał się w końcu mężczyzna i skinął kobiecie głową oddzielając się od niej. Skręcił w niemal niedostrzegalny korytarzyk, zaś ona podążyła dalej przed siebie. Wydawała się czymś zadowolona, kiedy znikała im z oczu.
Elf i bard stali chwilę w ciszy, nie ośmielili się nawet poruszyć. Nie wątpili, że cokolwiek ma nastąpić, będzie brzemienne w skutkach.
- Musimy znaleźć tę broń. - szepnął Otsëa prosto w ucho towarzysza, którego czuł u swojego boku. - Nie ważne co planują, bez broni będą zagubieni jak dzieci. - jego usta dotykały wrażliwej muszelki sprawiając, że młody elf zadrżał mimowolnie. Nie z podniecenia, ale ze strachu, jaki wywołały w nim słowa barda połączone z tą bliskością.
Uścisnęli sobie dłonie jeszcze mocniej, niż dotychczas i powoli ruszyli w stronę, którą zamierzali przeszukać zanim udadzą się na górę. W tej chwili istotne mogło być wszystko, co tylko przybliży im sytuację.

Earen z pewną satysfakcją uścisnął mocniej dłoń Niquisa. Podejrzewał, że powinien w tej chwili czuć się jak dzieciak, który właśnie podniecał się dotykiem swojej pierwszej miłości, ale w rzeczywistości nie zwracał na to uwagi. Dawniej by mu to przeszkadzało, ale teraz... Nie po tym, jak czuł kotłującą się w nim zazdrość i irytujące poczucie winy, kiedy tiikeri trafił w ręce ifryta. Ale teraz nie było już tego gorącego przystojniaka, który traktował chłopaka jak królewicza, nie było żadnych rywali, a wszystko układało się wręcz cudownie, kiedy griffin i futrzak zostali przydzieleni do tej samej grupy.
Gdyby tylko mogli zatrzymać się choć na chwilę i skorzystać z tej ciszy, samotności we dwoje... Earen na pewno wykorzystał by okazję, zrobił wszystko tak jak należy. Nie zdenerwowałby Niquisa tak jak ostatnio, może nawet odpokutowałby kłótnię, która ich rozdzieliła i doprowadziła do utraty dziewictwa przez chłopaka. Pytanie jakie stawiał sobie griffin było jednak zasadnicze – czy potrafił powstrzymać się przed nieprzyjemnymi komentarzami na tyle, by więcej nie urazić osoby, na której tak mu zależało?
Korytarz, którym przemykali cicho i czujnie nie posiadał żadnych drzwi, żadnych odgałęzień. Nie był na pewno głównym przejściem przez cały zamek, ale i nie należał chyba do zbyt często uczęszczanych. Może prowadził do jakiegoś niezwykle istotnego pomieszczenia, skoro prowadziło do niego tylko jedno wejście i właśnie nim się tu dostali?
Jak się okazało, kończył się drzwiami. Masywnymi, złotymi i zamkniętymi. Nikt nie trzymał przed nimi straży, a więc kryjące się za nimi pomieszczenie mogło nie być wcale istotne, ale równie dobrze mogło też zawierać w sobie wojowników gotowych bronić tajemnicy komnaty.
- To może być sala tronowa. - mruknął szeptem Earen. - Ona musi być na samym dole by plebs nie kręcił się po całym zamku i nie rozkradał cennych przedmiotów. Poza tym, nie każdy może się wspinać po przesadnie długich schodach.
- Co to ma do rzeczy? - Niquis sprowadził go na ziemię. Dobrze, że wszystkie te bezsensowne wytłumaczenia nie miały za zadanie zaimponować tiikeri bo w tej właśnie chwili griffin mógłby nie tylko poczuć się urażony, ale także stracić całą pewność siebie. Jego samcza duma ucierpiałaby wystarczająco dotkliwie, by przez kilka dni nie odzywał się do nikogo. Gdyby był liderem swojego stada nie przeżyłby tego, albo musiałby pozbyć się tego, który go znieważył, ale znajdując się na drugim miejscu w hierarchii swojej grupy, mógł pogodzić się z taką reakcją tiikeri, który dodatkowo był jego samicą. Nie skonsumowali tego związku, ale to była kwestia czasu. Tak przynajmniej sądził griffin i powtarzał to sobie co jakiś czas.
- Nie wiem, ale uznałem, że to powiem. - mruknął lekko urażony, gdyż tego nie dało się nijak uniknąć, kiedy chodziło o dumnego griffina, wojownika z krwi i kości.
- Jeżeli to rzeczywiście sala tronowa to powinniśmy szukać dalej. W środku nic nie będzie, a drzwi, nawet jeśli je otworzymy, mogą skrzypieć, zostawiać ślady, sam nie wiem, co robić, ale zdradzą nas. Przyjdziemy tu później, na samym końcu jeśli będzie trzeba. Wynośmy się stąd i chodźmy wyżej. - tiikeri zawrócił nie zważając na nic. Nawet jego ręka nie trzymała przesadnie mocno dłoni partnera. Nie obawiał się go gubić, czy może sądził, że w tym miejscu nic nie może się im stać, gdy nikt ich nie widzi?
Earen nie odezwał się, nie wykonał żadnego gestu, który świadczyłby o jego zgodzie na propozycję Niquisa. W milczeniu posuwali się dalej, a ono wisiało nad nimi ciężką chmurą. Może i futrzaczek nie był przesadnie konfliktowy, ale na Earena złościł się już stanowczo zbyt długo by można było uznać to za normalne. A więc ktoś tu nadal się dąsał i grał niedostępnego. Na to niestety nie było sposobu, który nie wymagałby współpracy partnera. Jeśli tiikeri nie chciał pogodzić się z griffinem to nikt go do tego nie zmusi. Pewnie nadal wspominał tego księcia z Plemienia, który tak mu się spodobał. To było naprawdę okropne, kiedy myślało się o tym dłużej.
Przywarli do ściany, kiedy usłyszeli głosy. Dwóch strażników właśnie przechodziło w patrolu. A więc korytarze były od czasu do czasu kontrolowane. Poczekali aż dwójka żołnierzy minie ich drugi raz, kiedy tylko będą mieli za sobą ten ślepy zaułek. Ludzie nic nie mówili, jakby takim jak oni nie wolno było się między sobą porozumiewać. A może tak sumiennie wykonywali swoją pracę?
Minęło dobre piętnaście minut, kiedy mogli ruszać, ale właśnie wtedy znowu byli zmuszeni usunąć się z drogi, bo oto w ich stronę zmierzał wysoki, dobrze zbudowany, choć i nieźle odżywiony mężczyzna, którego skronie zdobiła korona, a za nim ciągnęła się również ukoronowana, piękna, choć chłodna kobieta w białych, powłóczystych szatach, na które składało się także ciepłe futerko. Widać marzła pośród tych chłodnych murów, bądź zwyczajnie chciała rozbudzić zazdrość w kimś innym niż jej mąż. Królowa? Nikt nie wspominał, że takowa istnieje, a jak przystało na kobietę, mogła całkowicie zrujnować to, co chcieli osiągnąć nieproszeni goście.

niedziela, 24 listopada 2013

79. I wtedy zapadła cisza...

- Jean-Michael wrócił do żywych zaledwie kilka minut temu, nie sądzę by przenoszenie go teraz gdziekolwiek pomogło mu dojść do siebie. - Otsëa spojrzał ostro na dżina i chłopca, który wydął wargi i zmarszczył brwi nadąsany tym upomnieniem.
- Dam sobie radę. Czuję się... Prawdę mówiąc wcale się nie czuję. Jakby nic się nie wydarzyło. - podparł się ręką o ziemię i próbował wstać, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa, jakby były niesprawne. Czuł jej jednak, a więc nadal je miał... Tak sądził.
- Tak, właśnie widzę. - mruknął bard i ponownie spojrzał na obserwującego ich młodego mężczyznę podającego się za dżina. - Zostaniemy tu przez najbliższą godzinę, by nasz przyjaciel odzyskał władzę we wszystkich członkach, a później możesz nas przenosić.
Yehia Waarith Anis zmarszczył swoje idealne brwi i prychnął cicho, lekceważąco. Miał w nosie, co stanie się z magiem, czy każdym innym członkiem tej żałosnej grupki. Dla niego znaczenie miał tylko chłopiec. To on obiecał zniszczyć Kamień, on może uwolnić dżiny z ludzkiej niewoli. Nic innego nie miało znaczenia. Nawet wybierając postać, pod którą się im pokazał kierował się upodobaniami i komfortem chłopca. Równie dobrze mógł być dla nich kobietą – piękną bądź brzydką, młodą lub starą. Dżiny nie miały płci, ale same ją sobie wybierały w zależności od tego jaki miały dzień, co im bardziej odpowiadało, co lub kogo mogli wykorzystać. Dżin był po prostu bytem porównywalnym do ducha, który posiada moc i na tyle materialnego kształtu by porozumiewać się z innymi istotami. Słyszał kiedyś historię dżina, który pod postacią mężczyzny zakochał się w ludzkiej kobiecie z wzajemnością. Ich związek został skonsumowany, ale dziewczyna umarła ponieważ jej ciało nie wytrzymało magii, którą wprowadził w jej ciało swoim. W końcu wyczarowana przez nich materia tworząca ciała była wypełniona bytem dżina, a więc czystą mocą, drobinkami świata.
- Niech będzie. - odezwał się w końcu i przysiadł z boku wydrążonego w piasku pomieszczenia. Zgasił kilka unoszących się w powietrzu kul energii i zamknął oczy najwyraźniej planując się przespać. Czy tacy jak on potrzebowali w ogóle snu? Na to pytanie odpowiedź znał najpewniej tylko Anis, a on nie planował mówić o sobie więcej, niż dotychczas zdradził.
Lassë spojrzał pytająco na barda, który wzruszył ramionami i usiadł na ziemi przy magu. Zaczął powoli dotykać jeszcze nie do końca władnych nóg, którymi Jean-Michael mógł tylko minimalnie poruszyć.
- Podejrzewam, że antidotum nie zlikwidowało jeszcze całej trucizny. - stwierdził po wstępnych oględzinach. - Za jakiś czas powinieneś odzyskać pełnię sił. To zresztą zadziwiające bo nigdy nie miałem okazji widzieć jak ktoś wraca do świata żywych po ukąszeniu przez Skorpiona. Widzę po kolorze twojej skóry i jasności umysłu, kiedy mówisz, że naprawdę nic ci nie jest, choć ciało jeszcze walczy. - Nie bój się, nie przegra. - uspokajająco pogładził po głowie Deviego, który z przerażeniem wlepił w niego wzrok.
- Wbrew pozorom przeżywa każdy kto w odpowiednim momencie zażyje antidotum. - wtrącił się dżin. - Jest jednak ciężko dostępne i trudne do przygotowania ze względu na ograniczoną dostępność składników.
- Nikt nie pytał cię o zdanie. - warknął Earen, który również znalazł sobie odpowiednie miejsce i trzymając na kolanach Niquisa głaskał go po puszystym futerku.
- Takie zachowanie wcale nam nie pomoże. - zauważył Jean-Michael, który odplątał łapki Deviego ze swojej szyi i zmusił chłopca do przeniesienia się z jego zmęczonego ciała na piasek. - Skoro już się pojawił to musimy przyjąć jego pomoc i skorzystać z niej w pełni. Jeśli nas zdradzi zabijemy go w taki czy inny sposób. - zacisnął rękę na dłoni swojego podopiecznego. - Nie podoba mi się, że bratasz się z nieznajomymi i rozmawiasz z nimi w myślach, ale skoro już do tego doszło to głupotą byłoby odmówić. - westchnął kręcąc głową i starł delikatnie piach z policzka chłopca. - Uratował nam skórę, uwolnił z niewoli, jeszcze nie zabił, a mógł, więc powinniśmy dać mu szansę.
- Miękniesz przy tym dzieciaku. - Earen obdarzył niechętnym spojrzeniem maga, który również nie szczędził mu morderczych iskier w swoim.
- Ja podjąłem decyzję za was wszystkich i ja biorę na siebie całą odpowiedzialność. - odezwał się Devi, który miał już dosyć tej atmosfery, która właśnie zapanowała między nimi. - Koniec tematu. On idzie z nami - wskazał dżina – tak daleko, jak tylko może. Resztę drogi przebędziemy sami. W ten sposób unikniemy kolejnego starcia ze Skorpionami. Nie mamy więcej antidotum, więc póki go nie zrobimy nie możemy pakować się w kłopoty.
- Nie denerwuj się już. - mag pocałował malca w czoło – Wszystko jest już załatwione. Nie ma sensu tego roztrząsać.
Chłopiec zmarszczył brwi i westchnął poddając się. Tak, nie było sensu kłócić się z przyjaciółmi, bo i tak niczego by nie zyskał. Nie odpowiadało mu to, bo i nie lubił niedopowiedzeń, ale czy miał inne wyjście, jak tylko rezygnować z walki?
- To mój nowy przyjaciel, więc ja mu ufam. - wyznał w końcu dla zakończenia tego tematu i pocałował swojego opiekuna w policzek. Położył się z głową na jego piersi by słyszeć bicie jego serca i mieć pewność, że Jean-Michael nadal żyje. Widział przecież, że mężczyzna przysypiał.
Godzinę spędzili w ciszy nie rozmawiając ze sobą, ale pogrążając się w myślach. Kolejne pół minęło tak samo i wtedy dopiero mag rozbudził się i poruszył nogami. Czuł, że odzyskał już całkowicie władzę i siłę w kończynach. Był w stanie chodzić, więc odsunął od siebie subtelnie chłopca i uśmiechnął się dając znać, że jest już gotowy. Odważnie zaryzykował podskok, kiedy stanął już prosto, a kolana nie ugięły się pod nim. A więc naprawdę wyparł z siebie truciznę.
Dżin skinął głową rozumiejąc go bez słów. Kazał im przybliżyć się do siebie i otoczył ich migotliwą magią, która sprawiała, że ciepło muskało ich ciała. Czuli się tak, jakby pod ziemią było zimno, a przecież temperatura nie zmieniła się od kiedy pojawili się w tym miejscu.
Jedno machnięcie ręką, a ssanie w żołądku było nieznośne, kiedy obraz przed oczyma rozmazywał się nieznośnie. Mdliło ich, w uszach dudniło, powietrze uderzało o twarz mroźnymi igiełkami. To było okropne uczucie, tym gorsze, że tak potwornie inne od zwyczajnej drogi przez pustynię.
Nogi ugięły się pod nimi, kiedy uderzyli o twardą glebę. Uderzyli mocno tyłkami o ziemię i z jękiem musieli się podnosić masując całe ciało, wszędzie gdzie bolało. Powietrze było umiarkowanie ciepłe, wilgotne, słyszeli ptaki, gdzieś poruszało się jakieś zwierzątko. Nie byli już na pustyni. Ta została daleko za nimi i tylko niewyraźny zarys horyzontu mówił im skąd przybyli i jak wielką odległość pokonali w przeciągu tych kilku minut.
- Dalej nie mogę. - odezwał się dżin. - Dotarcie do miasta zajmie wam dwa dni, nie więcej. Musicie przejść przez główną bramę udając ludzi. Nie wpuszczają tam obcych ras, tylko niewolników. Jeśli was złapią nie wyjdziecie już stamtąd. Dostaniecie się do niewoli, a Skorpiony na pewno dowiedzą się, że jesteście w łapach ludzi. Wtedy was odkupią i zemszczą się za to, że się im wymknęliście.
- I już nam nie pomożesz, prawda? - Devi uśmiechnął się niepewnie.
Dżin skinął głową, a chłopiec przyjął to do wiadomości nie narzekając. Rozumiał, że dżin nie wykona za nich całej pracy. Musieli działać sami.
„Jak cię znajdę, kiedy będzie po wszystkim?” zapytał w myślach Devi, ale nie patrzył na Anisa. Nie chciał by inni wiedzieli, że toczą w myślach rozmowę, więc patrzył ciekawsko w stronę pustyni.
„To ja cię znajdę.” padła odpowiedź. „Znajdę cię jeśli zniszczysz Klejnot, znajdę cię jeśli z nim uciekniesz i będziesz chciał mi go przekazać. Nie martw się tym. Będę nadal próbował mieć cię na oku.”
„Ich też!” zaznaczył ostro chłopiec. „O nich też musisz dbać! Oni są dla mnie ważniejsi niż ja sam, więc dbaj o nich, a oni znajdą sposób by zniszczyć Klejnot, jeśli mnie już nie będzie.”
Dżin skrzywił się mimowolnie.
- Idźcie już. - zatuszował swoje niezadowolenie odzywając się na głos.
„Niech będzie. Ale nie podoba mi się to, jak mną dyrygujesz!”
Devi uśmiechnął się zadowolony z tego, co utargował. Złapał Jean-Michaela za rękę i pociągnął go lekko.
- Chodźmy! Ja wprowadzę was do miasta! Przynajmniej postaram się, bo wyróżniacie się za bardzo. - i rzeczywiście. Tatuaż barda rzucał się w oczy, naturalne przebarwienia na twarzy Earena również nie były normalne dla ludzi. Zresztą, elf także miał w sobie coś bezsprzecznie elfiego i chłopiec zwątpił, kiedy uświadomił sobie, że zadanie nie będzie tak łatwe jak się mu początkowo wydawało. Był dzieckiem, zaś mag stanowił wyłącznie jedną osobę – za mało na obstawę karawany niewolników. Co gorsze, rzucało się w oczy, że nie mają pieniędzy, więc nie było szans zgrywać ludzi żyjących ponad stan.
- Coś wymyślę. - szepnął mu na ucho Jean-Michael widząc tę niepewną minę, która przechodziła w zwątpienie i zdenerwowanie. - Obiecuję ci to.
- Mamy dwa dni. Wierzę, że coś wymyślisz. - chłopiec uśmiechnął się szczerze i chociaż obawiał się tej misji coraz bardziej to naprawdę wierzył w swojego opiekuna, w tego wyjątkowego mężczyznę, który przygarnął go gdy inni chcieli wykorzystać lub zabić, który opiekował się nim, gdy Devi nie miał nikogo, rozpieszczał przynosząc smakołyki, pielęgnując w chorobie. Jean-Michael był dla chłopca całym światem, więc nie mógł dziwić fakt, że więzi między nimi były mocne i zapewne nierozerwalne.
Ucieczka przed łowcą smoków, pojmanie przez Skorpiony, pomoc dżina i znowu byli w drodze, a przecież wcale nie minęło tak wiele czasu. Pustynia została daleko w tyle, dżin usadowił się w miejscu, w którym wylądowali – musiał na nich czekać, ale czy naprawdę planował spędzić tam wiele dni? Zresztą kogo to obchodziło poza Devim? Teraz podłoże było zdecydowanie wygodniejsze, twardsze, mniej nagrzane słońcem, a rośliny dawały cień, który pozwalał na wytchnienie ich zmęczonym stopom. Także zwierzęta były pocieszającym widokiem, kiedy zupełnie się ich nie obawiając przesuwały się przed nimi, niemal ocierały o nogi.
Podróżni mieli także czas i sposobność by spokojnie pożywić się i napić do woli, gdyż miasto oznaczało uzupełnienie zapasów. Nawet jeśli tylko dwójka z nich wejdzie do miasta niezauważona i nie nękana przez nikogo to zdoła ona zadbać o całą grupę, gdy inni będą ukrywać się w tym czasie w pobliżu. I o tym należało pomyśleć w pierwszej kolejności. Nie było nic ważniejszego, niż przygotować się do ewentualnej ucieczki zanim zacznie się psocić.

Dwa dni – dokładnie tyle zmierzali w stronę miasta, które w pewnym momencie ukazało się na horyzoncie swoją wielką, czerwoną bryłą. W około nie było widać żadnych zabudowań, a jedynie wewnątrz obronnych fortyfikacji tętniło życie. Tak przynajmniej można było wywnioskować po dymie unoszącym się w powietrze ponad wysokimi murami. Ludzie na pewno dbali o swój dom, ale nikt nie miał wątpliwości, że to miasto będzie najbrzydszym, w obrębie którego mogli kiedykolwiek się znaleźć. Ludzie, niewolnicy każdej możliwej rasy... To przerażało im bliżej ludzkich osad się podchodziło.
- Już stąd czuję smród nieprawości. - mruknął z niechęcią Earen. - Nie ma nic gorszego od ludzi!
- Nie sposób się z tobą nie zgodzić. - rzucił z przekąsem Otsëa. Przeczesał dłonią swoje jasne włosy i zatrzymał się zarządzając postój celem obmyślenia jakiegokolwiek planu. - U wrót stoją strażnicy. - zaczął. - Nie przeskoczymy przez mury, a więc musimy działać od środka oarami. - spojrzał na maga i trzymającego się blisko niego chłopca.
- Zapominacie, że mogę uczynić was niewidzialnymi. - rzucił z uśmiechem Jean-Michael. - W ten sposób wejdziemy do środka wszyscy, a wy będziecie w pogotowiu, gdyby coś poszło nie tak. Będziemy poruszać się w dwójkach. Ja z Devim zajmiemy się zapasami, a później także zajmiemy się poszukiwaniami. Broń, Klejnot, czy jakkolwiek chcemy to zwać, jest na pewno ukryty gdzieś w zamku. Podejrzewam, że w jednej z głównych komnat. Ludzie lubią się obnosić ze swoją mocą i nie kryją cennych przedmiotów z głową. Są beznadziejni pod tym względem i to zawsze ich gubi. Są głupi, zakochani w samych sobie, a tym samym nieostrożni. - spojrzał przelotnie na Deviego, który marszczył niezadowolony nos. Nie trzeba było pytać, co mu „dolega”, gdyż było jasne. Należał do powszechnie nienawidzonej rasy głupców, którzy tylko dzięki brutalności podbijali ten świat.
- Może mój ojciec wcale nie był człowiekiem. - mruknął z nikłą nadzieją i spojrzał błagalnie na opiekuna.
- To niemożliwe. - Jean-Michael nawet nie chciał mu robić nadziei. - Gdyby należał do innej rasy byłoby to po tobie widać. Jesteś w całości małym człowiekiem. - roześmiał się widząc wielkie niezadowolenie na drobnej, jasnej twarzy.
Ustalili, że Lassë pójdzie z Otsëa, zaś Niquis w swojej ulubionej, zwierzęcej formie dołączy do Earena. Ten podział nie mógł dziwić, ale był najbardziej efektywny. Każdy inny mógłby stanowić pewien problem, a tego przecież nie chcieli. Pozostawała jeszcze tylko jedna sprawa do załatwienia. Jak będą się porozumiewać, by wiedzieć, czy któreś z nich osiągnęło cokolwiek? To stanowiło poważny problem, ale nie niweczyło ich planów. Mieli ze sobą maga, a więc ten będzie musiał odnaleźć w sobie wystarczające pokłady energii by co jakiś czas wysyłać i odbierać sygnały. Tylko czy potrafił? Nie mieli innego wyjścia, jak tylko sprawdzić tę umiejętność, a w ostateczności nauczyć maga kilku sztuczek. Brzmiało absurdalnie i takie też było.

niedziela, 17 listopada 2013

78. I wtedy zapadła cisza...

Po ciele chłopca przeszedł dreszcz, ale rezolutnie postanowił nie rozglądać się na boki by nie zwrócić na siebie niepotrzebnie uwagi pilnujących go Skorpionów. Wiedział już, że ktokolwiek się do niego odezwał, był w pobliżu lub miał moc wystarczającą by móc go widzieć i czuwać nad nim i jego przyjaciółmi, jeśli tylko Devi zjedna sobie jego przyjaźń, a w tym nie był najlepszy. Wrodzona słodycz, na którą czasami ktoś się złapał, nie była wystarczającym argumentem w negocjacjach z mityczną rasą.
„Skoro mnie widzisz to znaczy, że możesz mi pomóc, prawda?” podjął chłopiec. Nie było sensu udawać, że nagle coś się zmieniło i uzyskanie pomocy przestało się liczyć.
„A dlaczego miałbym?” odpowiedział pytaniem na pytanie nieznajomy głos. „Cóż takiego może zaoferować mi ludzkie dziecko?”
Devi zmarszczył brwi poirytowany. No właśnie, co mógł zaproponować w zamian za pomoc? Miał siedem lat, ale w niektórych kwestiach był, jak na swój wiek, wyjątkowo rozwinięty psychicznie. Dzięki matce-dziwce wiedział, że nie należy składać bezmyślnych propozycji, bo byli i tacy, którzy wcale nie przejmowaliby się jego wiekiem, nawet gdyby dla żartu zaproponował siebie. Bo żeby to raz otrzymywał niemoralne, obrzydliwe propozycje od klientów matki i innych zainteresowanych.
„Nie będę próbował nad wami zapanować.” mruknął w końcu niepewnie w myślach chłopiec. „To za mało? Jestem człowiekiem, więc mogę was ujarzmić.”
„Naprawdę wierzysz, że taki dzieciak może nam zagrozić?” roześmiał się nieprzyjemnie głos w jego głowie.
„Tak. W końcu odezwałeś się do mnie zamiast mnie zignorować, czy zabić za to, jak się do was odnosiłem.” zauważył rezolutnie Devi i najwyraźniej miał rację, bo odpowiedziała mu cisza i jakaś napięta atmosfera, którą wyczuł wewnątrz siebie.
„Dlaczego mam ci wierzyć?” podjął ponownie nieznajomy „Dlaczego powinienem ufać, że dziecko dotrzyma słowa? Dorośniesz, zapomnisz, staniesz się zachłanny.”
„Dorosnę.” Devi skinął głową, chociaż nie musiał tego robić, a tym samym ponownie zwrócił na siebie uwagę Jean-Michaela. „A przynajmniej chciałbym dorosnąć. Ale to nie jest takie pewne, jak ci się wydaje. Mam siedem lat, jestem człowiekiem i podróżuję z przyjaciółmi, którzy chcą przeszkodzić ludziom w rozpętaniu wojny ras. Naszym zadaniem jest odnalezienie i zniszczenie broni, którą dysponuje władca kraju za pustynią.” tym razem śmiech w głowie chłopca był suchy, pozbawiony wyrazu. A więc nieznajomy rozumiał powagę sytuacji.
„Dobrze. Zawrzyjmy układ. Pomogę wam, a przynajmniej tobie, ale w zamian chcę byś naprawdę zniszczył Kryształ, którego podobno chcecie się pozbyć. Jeśli to niemożliwe, przekażesz go mnie. To Kryształ sprawia, że nie jesteśmy w stanie sprzeciwić się woli ludzi, jeśli tylko znajdziemy się pod wpływem jego działania. On wzmacnia potęgę, która drzemie w każdym człowieku. Bez niego możemy pomagać wam z własnej woli i możemy także odmówić, jeśli uznajemy układ za niewart naszej uwagi. Ten Kryształ zniewala naszą wolę.”
Devi zawahał się. Nie był pewny, czy może ufać nieznajomemu, czy dobrze robi zgadzając się na to, ale w przeciwnym razie nie będzie w stanie uwolnić się z łap Skorpionów.
„Zgadzam się!” postanowił zaryzykować. Jeśli będzie musiał, pozwoli się zabić byleby nie dotrzymać warunków umowy i zminimalizować ryzyko kolejnych kłopotów dla świata.
„Nazywam się Yehia Waarith Anis.” zechciał w końcu przedstawić się głos w głowie chłopca. „Kiedy zbliżycie się do końca granicy mojego terytorium, pomogę wam uwolnić się od Skorpionów. Nie będzie to pozbawione ryzyka, bo i pozbawiony głowy Skorpion może ukąsić, a w szczególności jeśli zmusi się go do ostateczności, ale tylko w ten sposób będziecie mieli okazję przeżyć. Wciągną was piaski, więc nie wyrywajcie się. Do tego czasu jednak nie mów nic swoim przyjaciołom. Skorpiony nie mogą niczego się domyślić, bo zabiją was zanim ja zdążę zareagować.”
„Dziękuję.” dzieciak był naprawdę wdzięczny i czuł rozrastającą się wewnątrz niego dumę. Udało mu się zdobyć pomoc! Jean-Michael nie pochwaliłby sprzymierzania się z nieznajomymi, niebezpiecznymi istotami, ale to było jedyne ich wyjście z obecnej sytuacji. „Ja mam na imię Devi. Nie mam nazwiska, bo nie wiem kim jest mój ojciec.” wyjaśnił nie chcąc wyjść na niemiłego, czy niewdzięcznego po tym, jak dżin przedstawił mu się wszystkimi, tak przynajmniej sądził chłopiec, swoimi imionami. Teraz już nie byli nieznajomymi, ale nawiązała się między nimi jakaś więź, a więc mag nie może się przesadnie złościć. Puste pocieszenia. Jean-Michael będzie wściekły i może nawet Devi dostanie po tyłku. Ale trudno. Czasami musieli podejmować ryzyko! Bez niego nigdy nie wypełniliby misji i na pewno skończyliby zamęczeni w kopalniach.
Ich wędrówka trwała jeszcze dobre trzy godziny, podczas których chłopiec i dżin nie rozmawiali ze sobą w ogóle. Mimo wszystko malec był gotowy na znak, kiedy to rozpocznie się wielkie odbijanie jeńców. Walczył z ogromną chęcią by ostrzec przyjaciół, ale dzielnie wytrzymał do samego końca, a więc do chwili, kiedy Skorpiony poczuły się pewniej, zaś głos w głowie chłopca szepnął krótkie: „Teraz”.
Wtedy wszystko się zaczęło. Nad powierzchnią złotego, gorącego piasku z ogromną prędkością zaczęły wirować jego drobinki, zaś macki korzeni uschniętych roślin wydostały się na powierzchnię otaczając nogi szóstki podróżnych.
- Nie wyrywajcie się! - rzucił do przyjaciół Devi czymś ściągnął na siebie zainteresowanie jednego ze Skorpionów – dowódcy, w oczach którego pojawiło się zrozumienie. To on zaatakował chłopca wiedząc doskonale, że tylko zabijając go pozbędzie się mocy dżina, a może nawet zdoła uchronić cały swój oddział.
Malec nie mógł uciekać, nie mógł się nawet ruszyć, gdyż korzenie otoczyły go do pasa i powoli wciągały pod powierzchnię piasku. Jedno ukąszenie i będzie martwy. Centymetry dzieliły jego ciało od śmiertelnego ukąszenia, kiedy to Jean-Michael rzucił się w stronę Deviego zasłaniając go własnym ciałem. Uzbrojona w srebrną rękawicę ręka ugodziła w plecy mężczyzny wszystkimi pięcioma szponami. Oczy maga momentalnie zmętniały i opadł z sił zemdlony, a może już niemal martwy. Jego ciało nie stawiało oporu, kiedy wciągane przez uschnięte rośliny zapadało się w piasek.
- Nie! Nie, nie, nie! - Devi był przerażony. Nie mógł się ruszyć z powodu szoku, co ułatwiło zadanie korzeniom. Chłopiec nie widział niczego poza twarzą Jean-Michaela, którą miał przed oczyma w chwili ukąszenia.
Upadł boleśnie na pośladki, kiedy piach zamknął się nad nim, a on znalazł się w przestronnej piaskowej jaskini oświetlonej drobnymi kulami złotego światła. W ich blasku dojrzał leżącego niedaleko maga. Podbiegł do niego odwracając przodem do siebie i przytulił mocno jego głowę do piersi.
- On umrze! - pisnął siedmiolatek słysząc stęknięcia przyjaciół, którzy także już znaleźli się w tym bezpiecznym miejscu. - Dorwali go! - łzy pociekły mu po policzkach, kiedy patrzył na bladą twarz swojego opiekuna.
Otsëa znalazł się przy nich w przeciągu chwili. Wyszarpnął ze swojej torby flakonik z lekiem od Pustelnika i odepchnął Deviego. Wlał cały płyn do ust mężczyzny, a układając odpowiednio jego głowę zmusił nieprzytomnego i z trudem oddychającego mężczyznę do połknięcia specyfiku. Odsunął się patrząc jak zrozpaczony chłopiec znowu dopada do maga i tuli do siebie desperacko.
- To pomoże?! - krzyczał przez łzy, które zalewały mu twarz.
- Taką mam nadzieję. - mruknął bard starając się być jak najbardziej praktycznym, chociaż i on czuł ból, kiedy patrzył na poszarzałą twarz mężczyzny.
- Nie oddycha! - wrzasnął zdesperowany Devi patrząc na swojego opiekuna. Jego pierś przestała się poruszać. - Dlaczego nie oddycha?! - przerażenie zmroziło chłopca i sprawiło, że poczerwieniał na twarzy jeszcze bardziej. - Dlaczego nie oddycha?!
W tamtej chwili ciało Jean-Michaela drgnęło, jakiś dreszcz wstrząsnął nim, wygiął jego kończyny pod dziwnym kontem. Jeszcze przed chwilą martwy, mężczyzna nabrał gwałtownie powietrza i otworzył oczy, które po chwili zaczęły nabierać wyrazu.
- Żyjesz! - Devi zdzierał sobie gardło. - Żyjesz! - przygniótł maga swoim ciałem tuląc się do niego, obejmując go za szyję, całując po twarzy. - Tak się bałem! Ukąsił cię i umarłeś, ale żyjesz! - płakał równie rzewnie, co wcześniej, choć teraz były to łzy ulgi i szczęścia.
Oszołomiony Jean-Michael objął powoli chłopca głaszcząc go po plecach i głowie. Pocałował go w szyję, którą miał na wysokości ust.
- Już dobrze. - wychrypiał z trudem. - Już tu jestem, mój mały. - był osłabiony, skołowany, ale szczęśliwy. Żył i nadal mógł czuwać nad chłopcem, a to było w tym wypadku najważniejsze. Miał nadzieję, że nie przyjdzie mu więcej umierać na oczach swojego podopiecznego i to w tak młodym wieku. Sam zresztą nie wiedział, co chodzi mu po głowie. Nie łatwo pozbierać się po tym, jak niemal opuściło się ciało. Chociaż nie miał pewności, co się tak naprawdę wtedy z nim działo. I nie chciał wiedzieć.
- Ktoś się zbliża. - rzucił ostrzegawczo Otsëa, a jego ciało spięło się gotowe do obrony przyjaciół za wszelką cenę.
„Uspokój ich.” rzucił rozkazująco głos w myślach nadal chlipiącego siedmiolatka, który nawet na chwilę nie wypuszczał z objęć swojego opiekuna.
- To przyjaciel. - wydusił nie chcąc odpowiadać za żadne więcej zgony. - To on nam pomógł. - ułożył głowę na ramieniu maga i zamknął oczy starając się uspokoić oddech, by czuć, jak pierś mężczyzny unosi się przy jego własnej. Musiał mieć całkowitą pewność, że Jean-Michael jest cały i zdrowy i więcej nie straci przytomności. - To dżin. - dodał po chwili. Poczuł, że mag sztywnieje i wystraszony odsunął się by popatrzeć na opiekuna.
Jean-Michael widząc przerażenie chłopca odetchnął i pogłaskał jego jasną główkę. Chciał nawrzeszczeć na malca, ale nie mógł tego zrobić. Nie po tym, jak napędził mu takiego stracha.
- On nam nic nie zrobi. - chłopiec miał w oczach łzy, jakby obawiał się, że stanie się obiektem nienawiści ze strony przyjaciół za to, że zbratał się z dżinem. - Rozmawiał ze mną w myślach i obiecał pomóc. W zamian za zniszczenie broni, którą mają ludzie. Ona zniewala dżiny. - malec starał się wyjaśnić jak najwięcej, by móc ukryć ten bardziej niepokojący fakt ich układu.
- Wystarczy. - głos nieznajomego mężczyzny wyłaniającego się z ciemnego korytarza dźwięczał melodyjnym, obcym akcentem. Był silnie naładowany męskością, dumą i powagą, co sprawiało, że zupełnie nie pasował do zbliżającej się do nich osoby. Dżin – jeśli naprawdę nim był – okazał się bardzo wysoki i niemal chudy. Jego włosy miały kolor nieba zabarwionego czerwonym słońcem zwiastującym deszcz – nieomal różowy - zaś oczy, przerażająco niebieskie, niemal morskie, świdrowały sześcioosobową grupkę bardzo uważnie.
- Nazywam się Yehia Waarith Anis, a ciało które widzicie jest tylko iluzją stworzoną by oszukać wasze zmysły i pomóc wam w przyzwyczajeniu się do mnie. - powiedział szczerze. - Moje prawdziwe oblicze jest ulotne, bezpłciowe, ale dla wielu przerażające w swoim niewyraźnym kształcie. Ludzie nazywają nas demonami ze względu na to, jak wyglądamy.
Earen spoglądał na to młode, niemal białe i niesamowicie atrakcyjne ciało niepewnie, z jawną niechęcią wykrzywiając wargi. Dżin? Jeszcze do niedawna uważał ich istnienie za bajkę, uznawał za przerażający fakt, iż dżiny mogłyby istnieć, a teraz spotyka pomocnego, niewinnego chłopaka, który chętnie zdradza tajemnice swojego ludu? Nie ufał temu młodzieńcowi, nawet jeśli wydostał ich z niewoli.
Niewola... Kiedy w ogóle zniknęły więzy krępujące mu ręce?!
- Nie musicie mi ufać. - domniemany dżin spojrzał po twarzach zebranych. - Zawarłem układ z chłopcem, a wy mnie nie interesujecie. To malec mnie przywołał, on poprosił o pomoc w uwolnieniu siebie i was. Teraz musi tylko dotrzymać umowy, a wy jak mniemam pomożecie mu w tym. Jestem w stanie przenieść was do miasta ludzi, bądź w jego pobliże, ale nie przekroczę bariery wyznaczanej przez krępującą dżiny moc.
Niquis wysunął się z kieszeni Deviego i poczłapał do Earena, który podniósł zwierzaczka sadzając na swoim ramieniu. Razem na pewno czuli się raźniej.
- Jak to możliwe, że w ogóle istniejecie? - odważył się zapytać griffin.
- A jak to możliwe, że tak głupia rasa, jak twoja, przetrwała tyle tysiącleci zamiast wyginąć?
Atmosfera robiła się ciężka, więc Devi – nadal przyklejony do maga – postanowił interweniować.
- Przenieś nas najdalej jak możesz. - powiedział pociągając nosem, z którego katar spływał mu na usta i brodę. Jean-Michael bez słowa wytarł jego twarz swoim rękawem.
- Nie znamy go, jak możemy mu ufać? - Lassë także postanowił się odezwać, choć swoje pytanie kierował do kochanka. - Dżiny powinny być niebezpieczne, więc dlaczego on jest inny? Dlaczego naprawdę miałby nam pomagać?
- Nie robię tego dla was, ale dla siebie. Chłopiec ma być moim niezależnym od magii ciałem, które zniszczy to, co nigdy nie powinno powstać. Powtarzam, nie interesuje mnie to, czy mi ufacie. Mam was przenieść, czy nie?! - warknął nagle poirytowany, a jego oczy zalśniły niebezpiecznie. Najwidoczniej nie było sensu przedłużać tej irytującej rozmowy.

niedziela, 10 listopada 2013

77. I wtedy zapadła cisza...

Kiedy zatrzymali się na noc, Jean-Michael był zmuszony zdjąć z nich czar, który tego dnia uratował życie całej szóstce. Nie podobało mu się to, ale i nie był w stanie spać utrzymując zaklęcie, nie wspominając już o zmęczeniu, które dawało mu się we znaki. Taki stan rzeczy miał jednak także dobre strony, gdyż mężczyzna nie musiał trzymać nocnej warty, ale mógł spać nabierając sił. Jak przystało na dumnego mężczyznę, nie chciał się na to godzić bezwarunkowo, toteż zaznaczył bardzo wymownie, iż ma zamiar wypełniać wszystkie swoje obowiązki, kiedy tylko nauczy się zużywać mniejsze ilości mocy, bądź nawyknie do jej ubytków. Póki co nie był w stanie czarować i poświęcać się jak inni, co denerwowało go i irytowało. Nie chciał być słaby w oczach Deviego, a i jego miłość własna cierpiała, gdy musiał być traktowany inaczej z powodu zmęczenia, czy bólu głowy.
Jak zwykle czuwanie rozpoczął Otsëa, który nie pozwolił by ktokolwiek inny przejął pierwszą wartę. Wiedział, że właśnie ten okres między zmierzchem a nocą jest najbardziej niebezpieczny i właśnie w tym przypadku jego doświadczenie i umiejętności mogły przydać się najbardziej. Pozwolił by Lassë ułożył się przy nim z głową na jego kolanach, jak dziecko wtulające się w opiekuna. Obaj mieli świadomość, że w pewnej chwili ta bliskość stanie się irytująca dla przyjaciół, którzy będą zmuszeni codziennie podziwiać dowody uczucia między tą dwójką, ale czy naprawdę zakochani w sobie ludzie potrafią trzymać się z daleka od siebie, gdy droga ciągnie się całymi miesiącami?
W przeciwieństwie do poprzednich nocy ta była wyjątkowo ciepła, niemal rozkoszna, choć temperatura nadal nie była wystarczająco wysoka dla osób z lasów, gdzie nawet zimy były łagodniejsze, czy z krain bez śniegów i niskich temperatur.
Niestety dzień nie był równie udany, co spokojna noc. Jean-Michael nie zdążył nawet rozłożyć bariery niewidzialności, kiedy zostali otoczeni przez ósemkę Skorpionów – tych samych, które wcześniej zaatakowały Łowcę. Otsëa miał zamiar rzucić się w wir walki by dać przyjaciołom szansę na ucieczkę, ale jedno spojrzenie na skrępowanego mężczyznę w czerwieni leżącego za plecami Skorpionów wystarczył by ostudzić jego zapał.
- Czego chcecie?! - zapytał we wspólnej mowie osłaniając sobą Deviego, który wystraszony kulił się między swoimi kompanami. W ramionach trzymał zamienionego w zwierzaczka Niquisa, który najwyraźniej uznał, że w takiej postaci przyda się bardziej, niż gdyby narażał się w ludzkiej. Już kiedyś zdołał się przecież wymknąć napastnikom i przyczynił się do wyswobodzenia przyjaciół z łap łowców niewolników.
- Jesteście na naszym terenie. - odpowiedział ostro dowódca.
- Jeśli pozwolicie nam odejść nie będziemy bezcześcić waszej ziemi.
- Naprawdę wierzysz, że pozwolimy wam odejść? - mężczyzna uśmiechnął się nieprzyjemnie prezentując równe, białe zęby.
- Lepiej zadać głupie pytanie, niż milczeć pozwalając ci na wszystko. - Otsëa starał się panować nad sytuacją, chociaż wiedział, że jest opłakana.
- Więc powiedz mi dlaczego miałbym was nie zabijać. - Skorpion bawił się tą sytuacją. Może chciał widzieć strach na twarzy mężczyzny, który z podniesionym czołem patrzył mu w oczy? - Wyglądasz na kogoś, kto zna tę okolicę, kto przeszedł już pustynię. Musiałeś wiedzieć, co wam grozi jeśli tu przyjdziecie.
- Gdybym mógł nie oglądać zakazanych gęb twojego Plemienia na pewno nie pokazałbym się na tym zapomnianym przez bogów kawałku suchej, nieurodzajnej ziemi. A skoro tu jestem to znak, że miałem ku temu powód. Tak samo, jak moi przyjaciele.
- Odważny albo głupi. - skomentował Skorpion i poruszył ramionami zataczając nimi koło, co miało pomóc mu w rozluźnieniu mięśni najwyraźniej nadal spiętych po walce z Łowcą smoków. - Mam dziś wyjątkowo dobry humor, więc myślę, że zamiast was zabijać po prostu pojmę i wykorzystam. Tak jak i tę bestię. - rzucił okiem na plującego piaskiem mężczyznę w czerwieni. - Związać ich! - rozkazał. - I radzę wam poddać się bez walki. - jego wzrok spoczął na odsłoniętym w tamtej chwili Devim, który z kieszenią wypchaną Niquisem patrzył drżący na Skorpiony krępujące jego starszych przyjaciół. Bał się okropnie, ale czuł mrowienie magii, co znaczyło, że Jean-Michael działa by ochronić swojego małego podopiecznego. Nawet przypadkowe zranienie kosztowałoby malca życie.
Chłopiec podniósł wzrok i przygryzając wargę kiedy jego jasne oczka wpatrywały się w przerażająco czerwone tęczówki. Zadrżał, przełknął łzy i zrobił mały krok w bok by znaleźć się bliżej maga, który był dla niego wszystkim. Bał się, ale musiał być dzielny. Nawet jeśli ten Skorpion wglądał jak demon. Dżiny nie mogły być bardziej przerażające!
Dżiny! Chłopcu nagle coś zaświtało w jego małej, słodkiej główce. Jeśli przerażający człowiek o niebieskich oczach, którego wyobraził sobie Devi był dżinem, to malec mógł go wykorzystać by pomóc sobie i przyjaciołom. Jeśli tylko ujarzmi bestię...
Przełknął z trudem ślinę i pozwolił się związać, a następnie marszcząc swój mały nosek zbliżył się do swoich towarzyszy na tyle by go słyszeli, ale tak by nie zwracał na siebie uwagi oprawców.
- Wyciągnę nas z tego.
- Ani mi się waż! - syknął na niego Jean-Michael i z ulgą stwierdził, że nie ściągnął na siebie ciekawskich spojrzeń. - Masz być grzeczny, nie rzucać się w oczy i jeśli będzie okazja uciekasz czym prędzej do ludzi. Zrozumiano? - jego spojrzenie było ostre i chłopiec żadnym sposobem nie zdołałby przekonać opiekuna do zmiany decyzji.
- Nic nie rozumiesz. - mruknął malec.
- Milczeć! - warknął jeden ze Skorpionów. - Albo sam was uciszę. - z satysfakcją pokazał swoją śmiercionośną broń. - Nie chcę słyszeć ani słowa więcej. Jazda! - ruchem głowy wskazał kierunek.
Dwa Skorpiony ruszyły przodem, za nimi mieli podążać wzięci w niewolę, a całość zamykała pozostała reszta wojowników Plemienia. Ucieczka nie wchodziła w grę. Tym bardziej, że główni zainteresowani musieliby zabrać ze sobą Łowcę smoków, jeśli chcieli w ogóle na poważnie myśleć o czymkolwiek. Nie było wątpliwości, że mając wroga w swoich szeregach nie zdołają go uciszyć jeśli coś pójdzie nie po jego myśli. Ale jaki sens miało ratowanie skóry komuś, kto z przyjemnością zabije ich, gdy tylko zostanie uwolniony?
Devi skinął głową samemu sobie. Jeśli on ich nie uratuje to na pewno umrą pracując pod przymusem dla rasy tak niebezpiecznej, że każdego dnia mogłaby czekać ich śmierć. Jasne, chłopiec nie znał wroga, ale domyślał się, że równie dobrze może także skończyć jako posiłek dla szamanów, czy innych szaleńców.
W międzyczasie, kiedy siedmiolatek obmyślał swój plan ucieczki, Lassë był przerażony i bliski płaczu. Jego misja właśnie się zakończyła, a Żywioły na pewno czuły wstyd, że właśnie on został przez nich wybrany. A teraz skończy pochowany w jaskiniach pełnych diamentów, ale tak dalekich od Ziemi, jak to tylko możliwe. To nie miało najmniejszego sensu i elf powoli popadał w beznadzieję i przygnębienie. Miał ochotę płakać, krzyczeć, bić się o swoje prawa. Jak do tego w ogóle doszło?! Jeszcze niedawno wszystko im się udawało, a teraz trafili w łapy wrogiej rasy. Dlaczego nikt nad nimi nie czuwał? Bogowie, Żywioły, ktokolwiek?
Otsëa musiał wyczuć kiepskie samopoczucie chłopaka, gdyż związany zatoczył się tak, by chociaż lekko musnąć swoim ramieniem ramię swojego partnera. Posłał mu lekki, pokrzepiający uśmiech i poruszył ustami, co układało się w zapewnienie: „Damy sobie radę”. Jak można nie wierzyć komuś takiemu, jak on? Można było obawiać się tylko jednego – tego, że smok postanowi się przemienić i w ten sposób wydostać przyjaciół z tarapatów. Bard był przecież osobą na tyle szlachetną, że potrafiłby zignorować obecność Łowcy. Zaryzykowałby życie dla tych, którzy od tylu miesięcy byli częścią jego rodziny.
Niemniej jednak, nie tylko Devi był nastawiony wojowniczo i gotowy działać. Earen również nie planował poddawać się i na pewno nie pozwoli się zniewolić. Był wolny, silny, niezależny, planował zdobyć swoją „samicę”. Nie miał czasu na głupie pakowanie się w kłopoty! Chciał zaimponować Niquisowi, ale bardziej wolał działać po swojemu szukając sposobu by się mu przypodobać. Nie chciał wykorzystywać w tym celu bandy Skorpionów, ale jeśli będzie musiał to poświęci życie by dążyć do celu! Zresztą, miał pewność, że tiikeri jest bezpieczny w kieszeni Deviego. A przynajmniej do czasu, kiedy ktoś postanowi ich przeszukać, a do tego na pewno dojdzie, gdy tylko znajdą się w wiosce otoczeni przez wroga. Jeśli mieli uciekać to teraz! A to było niemożliwe.
- Dlaczego nic nie może iść po mojej myśli? - mruknął do siebie rzucając nieprzyjemne spojrzenia w stronę oprawców, którzy w tej chwili otaczali ich ze wszystkich stron, jakby chcieli mieć pewność, że więźniowie nie uciekną. Jakby więźniowie mieli okazję by uciec... Griffin rozglądał się ostrożnie i uważnie chcąc wyłapać słaby punkt, o którym nic nie wiedział, a którego istnienie potwierdzało zachowanie Skorpionów.
Wojownicy uzbrojeni w swoje krwawe szpony najpewniej nie zdawali sobie nawet sprawy z tego, że zdradzali swoje myśli i niepokoje. Nikt na pewno nie próbował jak dotąd im się sprzeciwiać, nie stanął dobrowolnie do walki, kiedy mógł żyć w niewoli, ale zawsze to żyć. Tym lepiej. Będą zaskoczeni, kiedy ich jeńcy w końcu zaatakują!
Naturalnie Earen nie był jedynym, który zauważył nieuświadomioną zmianę w zachowaniu Skorpionów. Nie umknęło to nawet Deviemu, który nie był już dzieckiem, ale małym kombinatorem, w którego słodkiej blond główce obracały się trybiki. Jaka inna rasa mogłaby zagrozić ośmiu wojownikom, którzy potrafili zabić jedną raną? Z czym trucizna może mieć problem do tego stopnia poważny, że uzbrojona grupa woli mieć się instynktownie na baczności? Dla niego było to oczywiste. Dżiny! Nie ważne, że inni mogli w nie nie wierzyć. On był w tej chwili przekonany o ich istnieniu i wiedział, że są w pobliżu. A skoro one były gdzieś tutaj, zaś on jako człowiek mógł nad nimi panować, to może potrafiłby je także przywołać?
Podjął pierwszą, niemądrą próbę nawoływania dżinów myślami. Nigdy nie słyszał by coś takiego działało, ale nie słyszał o tak wielu rzeczach i cudach, że nie było sensu odrzucać tego pomysłu od razu. Spoglądał przy tym na swojego zaniepokojonego opiekuna, który najpewniej umierał w środku z obawy o to dziecko, za które był odpowiedzialny. Devi był pewny, że Jean-Michael zrobiłby dla niego dosłownie wszystko, a i on nie miał wątpliwości, że dla mężczyzny oddałby nawet własne życie. Strach uleciał z niego całkowicie dzięki tym myślom.
- Jestem człowiekiem, więc jeśli mnie słyszycie chcę żebyście przybyli. - zaczął mówić szeptem do siebie. - Jestem człowiekiem, więc mogę nad wami zapanować i przywołuję was. - próbował. - Nie chcę was zniewolić, chcę prosić o pomoc. - nic się nie stało i chłopiec wcale się nie zdziwił. Mógł się tego spodziewać skoro próbował po raz pierwszy i nie miał pojęcia, jak wywołać dżina. Nie planował się jednak poddawać. Nie teraz to później, ale na pewno będzie dalej próbował. Znowu przeszedł do wzywania pomocy w myślach. Odważnym, rozkazującym tonem, który nie wskazywał bynajmniej na siedmioletnie dziecko, ale niemal dorosłego.
„Daję wam słowo, że nie będę próbował was skrępować jeśli pojawicie się i pomożecie mi i moim przyjaciołom.” mówił do pustki w swoich myślach i wyobrażał sobie, że jego głos płynie niewidzialnymi falami, jak magia Jean-Michaela. „Wiem, że pomagacie złym ludziom, więc dlaczego nie chcecie pomóc komuś takiemu jak ja? Nie zapłacę wam diamentami, ale obiecuję nie ścigać was, nie wykorzystywać mojej nad wami przewagi.” uśmiechnął się ironicznie do samego siebie. Czy w ogóle miał jakąkolwiek przewagę nad silniejszymi od siebie rasami? Odrzucił jednak te myśli, gdyż wcale mu nie pomagały. Był człowiekiem i w tej rasie musiała istnieć jakaś dziwna moc, która pozwalała ludziom na panowanie nad dżinami, na walkę z innymi ludami. Przecież dlatego jego pobratymcy planowali podbić świat, wybić innych, zająć wszystkie ziemie i stać się ich jedynymi panami. Dlaczego sprzeciwiali się Żywiołom, czyż nie?
- Czy któryś z was mnie słyszy? - znowu przeszedł do szeptu. - Wiem, że tu gdzieś jesteście. Dlatego Skorpiony się boją. Jesteście tutaj i możecie im zagrozić. Pomóżcie mi się stąd wydostać. Mi i moim przyjaciołom.
„Nie stanowię dla was żadnego zagrożenia, jak długo wy nie jesteście mi wrogami.”
Nagle usłyszał śmiech rozchodzący się niemal echem po jego czaszce, umyśle, sam nie wiedział gdzie go usłyszał i jak to możliwe. Śmiech, szczery, chociaż ostry, może trochę kpiący.
„Czy ty próbujesz nam grozić?” po śmiechu odezwał się głos i chłopiec nie mógł uwierzyć, że ktoś naprawdę próbuje rozmawiać z nim w taki sposób.
„Jesteś dżinem?” zapytał od razu w myślach czekając w napięciu na odpowiedź. Nie był pewny, czy naprawdę może przekazywać informację myślami, czy też tylko je tak odbiera, ale próbował i czekał. Czuł na sobie pytające, uważne spojrzenie Jean-Michaela, który musiał zauważyć, jakąś zmianę w minie, czy zachowaniu chłopca, a może Devi pisnął nieświadomie, kiedy usłyszał śmiech?
Odpowiedział uspokajającym uśmiechem na spojrzenie opiekuna.
- Damy sobie radę. - zapewnił cicho.
„Słyszysz mnie?” zapytał w myślach chcąc ostatecznie ustalić sposób, w jaki może porozumiewać się z tym, który odpowiedział na jego wołane o pomoc. Nadal panowała cisza, aż nagle chłopiec doczekał się swojej odpowiedzi.
„Tak, słyszę cię, człowieku. Słyszę cię i widzę.”