niedziela, 30 listopada 2014

4. Wspomnienia nadchodzących czasów

Była piękna, może nawet najpiękniejsza na wschodnich krańcach Lasu Burzy, gdzie mieszkała z dala od ciekawskich spojrzeń i potencjalnych adoratorów. Wysoka, szczupła, o pełnych biodrach i piersiach, o lekko opalonej, idealnie gładkiej skórze. Jej pełne, chociaż małe usta nadawały jej uroku nadąsanej dziewczynki, tak jak rumiane policzki, drobny nosek i długie warkocze kasztanowych, ciemnych włosów. Z drugiej strony, jej otoczone ciemnymi rzęsami oczy w kolorze szarego popiołu, jakby niewidzące, dodawały jej lat, których nie miała. Urodziła się przecież zaledwie 180 lat temu, a rodzice strzegli jej jak straże wszystkich tych księżniczek ze starych opowieści, które tak lubiła w czasach dzieciństwa. Tata zawsze je zmyślał, sprawiał, że były niewiarygodne i nawet ona zdawała sobie sprawę z tego, że to tylko wymysł jego wyobraźni. Tym bardziej, że nie potrafił ich powtarzać i irytował się, kiedy wypominała mu błędy. Na początku była o to zła, ale z czasem zrozumiała, że ojciec był wojownikiem, a nie bajarzem i wtedy zaczęła doceniać jego starania. Tata nie miał pojęcia jak należy wychowywać dzieci, jak wychowywać córkę, co powinna umieć, a czego nie, więc po prostu nauczył ją wszystkiego, czego uczyłby syna, ale wieczorami i tak snuł te swoje niedorzeczne opowieści, w których starał się zawrzeć romantyzm i miłość, chociaż i tak więcej było w nich walki i bohaterskich czynów.
Dziewczyna uśmiechnęła się na wspomnienie tamtych dni i nabrała do wiader wody. Jak przystało na córkę wojownika, była silna, więc ich uniesienie nie będzie stanowiło dla niej żadnego problemu. To bardzo irytowało drugiego z jej ojców, tego, którego nazywała zwyczajnie „ojcem” by odróżnić go od „taty”. Byli przecież tak różni, jak to tylko możliwe. Ojciec nie był wojownikiem, ale szamanem. Raczej drobnym, często nachmurzonym, bardzo wymagającym. Oczekiwał, że córka przejmie po nim dziedzictwo Wędrowcy Przemierzającego Światy, ale jak do tej pory nie wykazywała żadnych szczególnych umiejętności. Nauka Przenikania Światów szła jej z trudem, podobnie jak wnikanie w sny. Na początku ojciec uznał, że to wina taty, który uczył ją jak być wojownikiem, przez co dziewczyna wypierała moc jego kruczej krwi płynącej w jej żyłach, jednakże szybko pojął jak bardzo się myli. Moc jego krwi była w niej uśpiona i czekała na przebudzenie, które dotąd nie nadeszło.
Dziewczyna zmarszczyła brwi i zaczęła węszyć. Obcy, nieprzyjemny zapach wdarł się w jej nozdrza zmuszając ją do pośpiechu. Niepokoił ją, wywoływał ciarki i gęsią skórkę. Nie lubiła tego, co nieznane, nie nawykła do nowości. Jej ojcowie nie będą zadowoleni, kiedy dowiedzą się, że poczuła obcy zapach.
Złapała mocno wiaderka pełne wody i pospieszyła w stronę domu, znanego, bezpiecznego, w pełni chronionego przez zaklęcia ojca i siłę mięśni taty. Wychodzili z siebie by zapewnić jej bezpieczeństwo. Ojciec ze względu na moc, która w niej tkwiła, nie rozumiała tego, ale podobno kryło się to w jej oczach. Dla taty była cudownym dzieckiem, które nie miało prawa się urodzić, tak jak on nie powinien chodzić po ziemi, ponieważ był hybrydą stworzoną sztucznie. Nie mógł się rozmnażać, a przynajmniej żadna samica nie dałaby mu dziecka, które dał mu szaman z plemienia Kruków, w którym to mężczyźni rodzili dzieci. Dziewczyna od dziecka wiedziała, że jest wyjątkowa ponieważ jest mieszańcem, jednym z tych najdziwniejszych – człowiek, smok, Kruk. Jej tata widział innych mieszańców, równie dziwnych, równie niecodziennych i zawsze opowiadał jak wielkie czyny były im pisane. Ojciec widział to inaczej. Jego zdaniem powinna złączyć się z jednym z Kruków jego plemienia i zostać szamanką-przywódczynią. Niedoczekanie.
- Rambë, wolniej! Wylejesz całą wodę, którą przyniosłaś! - tata powitał ją przyjaznym uśmiechem, który rzadko gościł na jego twarzy, ale kiedy już się pojawiał, sprawiał jej przyjemność. Uwielbiała jego uśmiech, podejrzewała nawet, że się w nim podkochuje, jak te jego księżniczki w dzielnych wojownikach. Jej tata był wysoki i postawny, gruboskórny, jak każdy lócënehtar i tym samym tak jak ona. Jego kończyny kryły w sobie niewyobrażalną siłę, a piękna twarz była w takim samym stopniu urocza, co przerażająca, ponieważ jego spojrzenie kryło w sobie tajemnice długiej, krwawej przeszłości i licznych mordów.
- Las zaczyna śmierdzieć. - powiedziała podchodząc bliżej i stawiając przed nim wiadra. - Śmierdzi czymś obcym.
- Wilwarin! - wołając swojego partnera, Nehtar zmarszczył brwi tak jak jego córka jakiś czas wcześniej. Odgarnął z twarzy długie, czarno-czerwone pasma, który wymknęły się z niedbałego koka i zamknął oczy nasłuchując. - Wiatr się zmienił. - stwierdził. - Wilwarin, pospiesz się!
Z wnętrza niewielkiej chaty doszły ich odgłosy kruczych przekleństw i krzątaniny.
- Jak mam się pospieszyć, ty egoistyczny barbarzyńco?! - Kruk wyszedł w końcu na zewnątrz, a jego wygląd sprawił, że dziewczyna zarumieniła się uciekając spojrzeniem. Włosy w nieładzie, ubranie zarzucone pospiesznie, a krok trochę chwiejny, co znaczyło, że kiedy wyszła po wodę dała rodzicom chwilę prywatności, którą wykorzystali. - Czego ode mnie chciałeś?! - prychnął poirytowany, ale szybko się uspokoił. Zaczął wciągać nosem powietrze, stał się czujny i wyraźnie niezadowolony. - Ziemia. W pobliżu znajduje się... - zawahał się, zastanowił – Pustelnik. To smród Pustelnika, a wiem tylko o jednym. I wcale mi się to nie podoba.
- Ojcze, kim jest...
- Kłopotami. - nie takiej odpowiedzi się spodziewała, ale też nie sądziła, że otrzyma jakąkolwiek inną.
- To niemiłe z twojej strony, Wędrowcu Przemierzający Światy. - z lasu wyłoniła się pokraczna, dziwaczna istota przypominająca jelenia, człowieka i drzewo. Istota, jakiej Rambë nigdy dotąd nie widziała i widzieć nie chciała. Rogata, poskręcana, ociężała, ale jednocześnie dziwnie zwinna i niebezpieczna. Dziewczyna czuła to już z daleka. - Nie przychodzę tutaj by się zabawiać, nie mam nawet czasu by być szalonym. Z Pustelnika stałem się Głosem Żywiołów i przekazuję ich wolę. Cemenva Nén ortane. - poczekał aż jego słowa wywrą oczekiwane wrażenie, po czym pragnął kontynuować, ale dziewczyna weszła mu w słowo.
- Co on powiedział? Co to znaczy? - spojrzała na łowcę, ale ten tylko pokręcił głową i wzruszył ramionami.
- Czempion Wody powstał. - przetłumaczył pustym głosem Kruk. - Ludzie wierzyli, że Żywioły mają swoje mroczne oblicza. Ich wiara dała życie Pradawnym Mrocznym Żywiołom, których Czempioni zniszczą nasz świat, kiedy powstaną.
- Czterech wybrańców wskazanych przez Żywioły spotka się za miesiąc na północy, w Wierzbowym Gaju. Dwudziestego pierwszego dnia miesiąca Słońca wyruszą wspólnie w stronę morza, a tam już sami będą wiedzieli, co robić. Żywioły do nich przemówią, tak jak dziś potwierdzą fakt, iż ta niewiasta została wybrana. - Pustelnik powiedział to, co miał okazję powiedzieć już jeden raz.
Zagrzmiało, błysnęło i z nieba spadł deszcz. Jego krople miały barwę srebra, a spadając na ziemię zamieniały się w perły, które powoli otaczały Rambë krążąc wokół jej kostek, a im więcej ich było, tym wyżej sięgał ich pierścień. Dziewczyna nie wykonała ani jednego ruchu i nie było istotne czy nie chciała, czy nie miała możliwości. Wyżej i wyżej, perły pięły się w górę, zamieniały w kryształowe łabędzie i znowu stawały się perłami, a po chwili pokryły ją całą, od stóp do głów. Łowca chciał rzucić się jej na pomoc, obawiał się tego, co Żywioł może zrobić z jego córką, ale Kruk zatrzymał go w pół kroku.
- Została wybrana, nie zatrzymasz tego. - powiedział pokonany, chociaż nie podjął nawet walki.
- Gówno mnie to obchodzi! - syknął Nehtar, ale nie ruszył do przodu. Zrozumiał, że to mogłoby tylko zaszkodzić jego dziecku.
Perły zawirowały raz jeszcze i opadły. Rambë stała spowita w błękit szronu, który osiadł na całym jej ciele zamieniając ją w piękną, lodową rzeźbę, która powoli zaczęła topnieć, a każda kropla spadająca z jej ciała na ziemię rozpryskała się złotym pyłem po ziemi.
- Narodziła się w wodzie, choć bez wód płodowych. - kontynuował Druid. - Woda przyjęła ją, gdy przychodziła na świat i teraz pragnie uczynić ją swoim czempionem. To co należało do Wody, musi teraz do niej powrócić by uchronić ten świat przed stworzonym przez ludzi zniszczeniem. Ich już nie ma, ale ich zło pozostało. Za miesiąc na północy, w Wierzbowym Gaju. Tam spotka innych wybrańców. - powtórzył Pustelnik i odwrócił się w mgnieniu oka znikając w mroku lasu wraz ze swoim irytującym zapachem.
Cisza, przerażenie w oczach Nehtara, rezygnacja Wilwarina,. Dziewczyna upadła na kolana roztrzęsiona. Co właściwie się stało? Co to miało znaczyć?
Łowca w mgnieniu oka znalazł się przy niej i schował ją w swoich szerokich, silnych ramionach, które z niebywałą delikatnością gładziły ją teraz po plecach. Była dla niego skarbem. Normalnością, o której zaczął marzyć podczas Wojny Ras. Rambë była wszystkim czego pragnął i to za jej sprawą między nim a Krukiem pojawiło się coś więcej, niż zwykły seks.
Dziewczyna rozpłakała się po raz pierwszy w życiu. Bała się, ale nigdy więcej tego strachu nikomu nie pokaże. Nigdy więcej nie będzie płakać! Tylko teraz, tylko ten jeden raz, kiedy to nie wie, co się dzieje i nic nie rozumie, a ojciec wydaje się na to tak okropnie głuchy.
- Wilwarin, wyjaśnij mi, o co chodzi! - Łowca wziął córkę na ręce i wniósł do chaty, gdzie ułożoną na łóżku głaskał uspokajająco, jakby wcale nie był wojownikiem i zabójcą, jakby wcale nie walczył i nie wygrywał ze smokami, jakby był kimś zwyczajnym.
- Słyszałeś wszystko. - Kruk nadal miał głos pełen pustki i wydawał się pozbawiony wszelkich sił. - Nasze dziecko zostało wybrane przez Wodę na swojego czempiona. Będzie miała za zadanie zmierzyć się z Czempionem Pradawnego Mrocznego Żywiołu. O tym krążą legendy, niewielu w to wierzy, ale Kruki wiedzą, że to prawda. Nasza córka ma przed sobą misję, tak jak my mieliśmy ją zanim się urodziła. To czego ją nauczyłeś i to czego ja próbowałem ją nauczyć, wszystko to będzie jej potrzebne jeśli ma przeżyć. - te słowa sprawiły, że krwisto czerwone oczy Kruka zaszły łzami. - Jej moc jest ogromna, chociaż nie dotarła jeszcze do niej, ani ja nie zdołałem przyspieszyć przebudzenia. Rambë – zwrócił się bezpośrednio do córki – jesteś mieszańcem, nową rasą, jaka nigdy nie istniała, daliśmy ci życie abyś dokonała wielkich rzeczy i była szczęśliwa. Nie słuchaj Nehtara, który najchętniej nie wypuszczałby cię z tego lasu i nie oddał nikomu do późnej starości. Musisz wyruszyć w tę podróż, bo chociaż Kruki nie angażują się w życie tego świata, ja złamałem tę zasadę sprowokowany przez Nehtara i oto, gdzie nas to zaprowadziło.
- Może zginąć, wiesz o tym! - Nehtar był wściekły.
- Nie zginie. Zadbałeś o to ty, starałem się zadbać ja. Ona nigdy nie będzie bardziej gotowa na tę podróż i na walkę. Ale to jej decyzja. Rambë, to nie jest koniec. To może być twój początek. Chciałem żebyś wyszła za jakiegoś Kruka i wiodła nudne życie, ale to nie jest ci pisane. Nie kłócę się z decyzją Żywiołów, ponieważ wiem jakie zniszczenia wyrządzą Czempioni, kiedy powstaną. Wędrujemy między Światami, nasi przodkowie dotarli w miejsce, w którym było już po wszystkim. Świat był ruiną, żadna żywa istota nie przetrwała. Pokażę ci to zanim podejmiesz decyzję. Pokażę ci świat, jaki widział jeden z twoich przodków. Nehtarze, nie utrudniaj. Zdziadziałeś, od kiedy tutaj zamieszkałeś. - łowca prychnął poirytowany, ale nie powiedział ani słowa, zaś dziewczyna zgodziła się ujrzeć przyszłość świata, w którym czempion nie podjął wyzwania.
Kruk podszedł do niej i usiadł obok. Złączył ze sobą ich czoła, pazurem rozciął swój i jej kciuk, połączył je, wymieszał krew, zamknął oczy i zaczął łączyć swój świat ze światem córki, świat swoich przodków z jej świeżym i małym.
Wprowadził ją w ciemność, która zaczęła się rozwiewać dzięki gorącemu, suchemu ciepłu i pojawiającemu się słońcu. Rambë zamrugała, odzyskała ostrość widzenia i przyzwyczaiła oczy do światła, którego przecież wcześniej nie było, a jedynie zaczynało się pojawiać... Sama już nie wiedziała, co się wydarzyło przed chwilą. Czuła obecność ojca, jednak stała sama pośrodku pustkowia, które było ciche, pozbawione kolorów poza dwoma, piaskowym podłożem i ciemnym niebem. Nigdzie żadnych roślin, żadnych zwierząt. Pustynia, pustynia, pustynia i już wiedziała, że tak wyglądał cały świat. Mroczne oblicze Ognia i Ziemi pod stopami, mroczne oblicze Wody i Powietrza ponad nią. Suche pustkowie, na którym wiatr popycha piasek, a deszcz wysycha jeszcze w locie i nigdy nie spada na ziemię. W takich warunkach nic nie mogło istnieć.
Ale czy to naprawdę obraz świata po Czempionach? Skąd ta pewność? Co na to wskazuje? Dziewczyna ufała jednak ojcu, ufała jego przodkom. Swoim przodkom! Nie chciała by jej dom zamienił się w taką suchą pustynię tylko dlatego, że ona pozwoliła by ogarnął ją strach. Była wojowniczką i szamanką tak jak jej ojcowie. Wojownik i szaman, lócënehtar – łowca smoków – i Wędrowiec Przemierzający Światy. Miała w sobie ich krew, miała w sobie Wodę, która teraz chciała jej pomocy. Kim była by odmówić?
- Ojcze, wyruszę. - zdecydowała i kiedy tylko wypowiedziała te słowa, cofnęła się w ciemność by powrócić do swojego własnego ciała, do swoich myśli, umysłu, swojego świata. - Wyruszę. - powtórzyła by słyszał to także Nehtar. - Dla was, tato. Dla was i dla siebie. Chcę udowodnić, że to czego mnie nauczyliście nie jest tylko zabawą dla znudzonej dziewczyny mieszkającej w lesie z rodzicami, gdzie jedyne wyzwanie to polowanie na mięso lub noszenie wody. Boję się, nie chcę, ale jednocześnie pragnę tego i wiem, że to pasuje do mnie bardziej, niż spokój i cisza, niż życie w plemieniu. Chcę odnaleźć siebie.
- Moja dzielna dziewczynka! - powiedział łowca niemal przez łzy.
- Tato, zachowuj się jak przystało na nehtara. - dziewczyna przewróciła oczyma i nagle poczuła się pewniej, jakby podjęta przed chwilą decyzja dodała jej siły, pewności siebie i była spełnieniem marzeń. Zatęskni za rodziną, już teraz była tego pewna, ale na końcu tego zadania już widziała jasne światełko wskazujące na to, że ma cel i do niego powinna dążyć.
Nie mogła całe życie kochać się w swoim tacie i liczyć na to, że ojciec nie znajdzie jej męża. Musiała dorosnąć, a dorosłość oznaczała wyfrunięcie z gniazda.
- Wrócę do was jako wojownik i zwycięzca, tak jak wy przed dwustoma laty.
- Prawdziwe dziecko swoich rodziców! - powiedział łowca, ale w myślach słyszał już swój wewnętrzny głos wrzeszczący w odpowiedzi „oby nie!”,

niedziela, 23 listopada 2014

3. Wspomnienia nadchodzących czasów

W powietrzu unosił się intensywny, dziwny zapach, który nie należał od tego miejsca, do tej spokojnej osady na skraju lasu, gdzie magowie odnaleźli spokój i szczęście przed niespełna dwustoma laty. Mocna woń wilgotnej ziemi, roztartej trawy i powoli gnijących liści. Ten las nigdy tak nie pachniał, nawet w czasach, gdy na świecie żyli jeszcze ludzie. Skąd więc się wziął, w jaki sposób rozprzestrzenił się na te rejony? Może w pobliżu pojawiło się jakieś nowe stado zwierząt albo Rasa poszukująca dla siebie nowego miejsca?
Zbyt wielka niewiadoma, toteż skądkolwiek pochodził ten zapach, magowie mieszkający w osadzie starali się nie przywiązywać do tego zbytniej wagi. Jeśli wiązał się z niebezpieczeństwem, zareagują na czas, w każdym innym przypadku zwyczajnie im nie wadził. Przynajmniej większości z nich.
Przed jednym z domów dziwny, kościsty młodzieniec pociągał nosem węsząc w powietrzu. Jego złote włosy związane wysoko w niedbały kucyk sterczały na wszystkie strony, zaś poniżej splecione w warkocz rozchodziły się powyżej karku w liczne węże z mythrilu*. Po bokach głowy niektóre jasne, podpięte onyksowymi spinkami włosy wynurzały się zza szpiczastych uszu, inne zaczynały przybierać formę zawijasów na skroniach pokrytych złotą łuskowatą skórą. Blada twarz chłopaka kryła swoją prawą połowę za krzywą grzywką, zaś znad czoła ku górze pięły się ostre, zakrzywione rogi koziorożca. Młodzieniec był wyjątkowy, należał do nieznanej, gdyż nieistniejącej Rasy stworzonej dzięki krwi dżinów.
- Nie podoba mi się ten zapach! - rzucił z nadąsaniem w głąb domu, przeczesał szponiastą dłonią grzywkę i powrócił do swojego zajęcia, jakim było układanie drew w wiaderku.
- Nie narzekaj, Devi. To tylko zapach, a sam czasami śmierdzisz gorzej niż dzik. W szczególności, kiedy wracasz ze swoich szaleńczych wypraw w głąb lasu. - w drzwiach pojawił się uśmiechnięty szeroko mężczyzna, mag. Wysoki, o budowie ciała wartej grzechu, pięknie skrojonych ustach, przy których widać było drobne zmarszczki wywołane śmiechem, podobnie jak w okolicach łagodnych, wąskich oczu.
- Lepiej popraw te swoje sterczące strąki, bo każda magini w okolicy będzie wiedziała, że spałeś zamiast oddać się medytacji, dla której je dzisiaj spławiłeś. - burknął urażony młodzian, zaś mężczyzna zaczął przylizywać swoje czarne, krótkie włosy.
- Żadnego szacunku dla opiekuna!
- Jean-Michaelu, mówiłem ci wielokrotnie, że nie interesuje mnie opiekun...
- Nie zaczynaj z tym znowu! Opiekun to jedyne na co możesz liczyć ty nieujarzmiony dzieciaku! Wnoś to drewno i nie ociągaj się, bo tylko wpuszczam przez ciebie ten uciążliwy zapach do domu.
Młodzieniec pozwolił sobie tylko na ciche prychnięcie i wykonał polecenie, chociaż nie zdążył nawet przekroczyć progu domu, kiedy to opiekun zatrzymał go łapiąc za koszulę. Obaj węszyli teraz w powietrzu, które wypełniło się tym intensywniejszą, nieznaną wonią, zaś od strony lasu zaczęły dochodzić niespokojne krzyki miejscowego ptactwa. Ktoś się zbliżał i nie było to ani zwierzę, ani żaden z przedstawicieli znanych im Ras. Wpatrywali się w miejsce, z którego teraz dochodził dziwny odgłos kroków, jakby ściółkę rozgarniał wiatr, a nie stopy.
Devi stanął przed opiekunem pragnąc zasłonić go własnym ciałem, które jak na zawołanie pokryło się czarnymi płytkami zbroi o złotych, elastycznych łączeniach. Chłopak był gotowy do walki bez względu na to, kto okazałby się jego przeciwnikiem. To nie mogło podobać się Jean-Michaelowi, ale jego podopieczny nigdy nie zgodziłby się stać z boku i patrzeć, jak miłości jego życia dzieje się krzywda.
- Już dobrze, Devi. Pułapki rozstawione w lesie nie zadziałały, więc czymkolwiek jest, nie ma złych zamiarów. - mag poczekał, aż dziwne kroki zbliżą się wystarczająco blisko i dopiero wtedy pozwolił swojemu podopiecznemu na rozluźnienie napiętych nerwów. Teraz czekali więc razem, aż zza drzew wyłoni się to, co niosło ze sobą ten intensywny, obcy zapach.
Powietrze stało się nagle gęstsze, świat ucichł, czas jakby się zatrzymał. Drzewa rozsunęły się, jakby uskakiwały przed skrytą w cieniu istotą, która poruszając się powoli podchodziła coraz bliżej. Czy to złudzenie, czy była... Jaka? Jaka właściwie była? Nie sposób było tego określić póki nie weszła w ciepłe, jasne promienie słońca, które ją oświetliły.
- Pustelnik. - szepnął Jean-Michael, zaś Devi spojrzał na niego pytająco.
Istota, która wyłoniła się z mroku była wysokim mężczyzną, jako że jeszcze w pewnej części nim była, o skórze pokrytej miejscami korą drzew i mchem, o mglistych oczach, jakby już niewidzących, włosach przypominających długie pasma trawy, które oplatały potężne, jelenie rogi. Nogi istoty przywodziły na myśl kopyta, chociaż w rzeczywistości były niemalże pieńkami splecionymi z drobniejszych gałęzi. Groteskowy i fascynujący widok.
- Kto to jest? - zapytał szeptem Devi, który teraz nie wydawał się już tak odważny i pewny siebie, jak wcześniej.
- Pustelnik. Kapłan Ziemi. Druid, który z upływem lat staje się częścią Żywiołu, któremu służy. - wyjaśnił chłopakowi mag, ale nawet na chwilę nie spuścił oka z istoty stojącej teraz kilka metrów przed nimi. - Szaleniec zamieszkujący Puszczę Poległych. Potrafi równie sprawnie kłamać, co mówić prawdę by cię uchronić przed nieszczęściem bądź zapędzić w pułapkę. Czego tutaj szukasz, Pustelniku? - zwrócił się do Druida i z rosnącym zrozumieniem oraz przerażeniem patrzył, jak pokryte bielmem oczy kierują się na Deviego. - Wejdźmy do środka zanim zbierze się tutaj tłum gapiów. - propozycja została wymuszona pierwszymi ciekawskimi głowami wysuwającymi się zza drzwi i okiem innych domostw.
Rozmowa została podjęta na nowo dopiero za zamkniętymi drzwiami w prostej izbie kuchennej.
- Dlaczego chcesz chłopca? - pytanie było bezpośrednie i zaskoczyło Deviego, który aż podskoczył nie rozumiejąc dlaczego został wamieszany w tę rozmowę na wyższym szczeblu.
- Ziemia zawsze go chciała, zawsze go potrzebowała. - Pustelnik odezwał się po raz pierwszy, a jego głos był tak cichy i zachrypnięty, że należało wsłuchiwać się w jego słowa by je wyłowić. - Był dzieckiem w za dużej na niego skórze, teraz wypełnia ją jak należy. Chłopak jest nam niezbędny. Musi podjąć walkę. Cemenva Aráto ortuva (tłum.: Czempion Ziemi powstanie).
Jean-Michael zmarszczył gniewnie brwi. Spojrzał na chłopca, a raczej już młodego mężczyznę w wieku 209 lat, który przyglądał im się z uchylonymi ustami.
- To bujdy. - głos maga nie był jednak tak pewny, jakby sobie tego życzył. - Czempioni nie istnieją. Zostali wymyśleni przez ludzi, którzy chcieli uprzykrzyć nam życie, ponieważ nie rozumieli istoty Żywiołów i obawiali się ich.
- Żywioły dokonały wyboru. Ich czterej czempioni staną naprzeciwko Czempionów Mrocznych Pradawnych Żywiołów. - po raz pierwszy od kiedy znaleźli się w izbie, Pustelnik spojrzał na Deviego. - Ziemia wybrała ciebie na swojego bohatera.
- Nie słuchaj go, Devi! To kłamca! - Jean-Michael był zdenerwowany, jego ręce drżały, z oczu wyzierało przerażenie. Nigdy nie sądził, że przyjdzie mu rozstać się z podopiecznym w taki sposób. Nie chciał by chłopak narażał życie dla jakiejkolwiek sprawy. Zrobił to przed dwoma wiekami, wyszedł z tego cało, chociaż stracił wtedy wiele i wiele zyskał. Podczas Wojny Ras mag i chłopiec zawsze byli blisko siebie, a teraz miałby pozwolić mu odejść? Wyruszyć w pełną niebezpieczeństw podróż samemu? To wykluczone!
- Czterech wybrańców wskazanych przez żywioły spotka się za miesiąc na północy, w Wierzbowym Gaju. Dwudziestego pierwszego dnia miesiąca Słońca wyruszą wspólnie w stronę morza, a tam już sami będą wiedzieli, co robić. Żywioły do nich przemówią, tak jak dziś potwierdzą fakt, iż ten chłopak został wybrany.
Drewniane deski podłogi zaskrzypiały i zadrżały. Z ich powierzchni zaczęły wyrastać giętkie gałęzie, które oplatały nogi Deviego zamieniając je powoli we wrośnięte w podłoże korzenie. Szpiczaste uszy zamieniły się w małe listki, między włosami skradały się drobne zielone witki pełne soczystych pączków, zaś skóra na twarzy przerażonego tą sytuacją młodzieńca lśniła słonecznym blaskiem. Chociaż chciał krzyczeć i wyrywać się, jego ciało nie było mu w żadnym stopniu posłuszne, jakby wiedziało do czego jest zdolny.
Został wybrany, to był znak Ziemi, dowód na prawdziwość słów Pustelnika, a Jean-Michael nie chciał tego w żadnym razie zaakceptować. Nie wykonał wprawdzie żadnego gestu świadczącego o chęci pomocy podopiecznemu, ale z jego zawsze łagodnych oczy wyzierała teraz determinacja i złość.
- Dlaczego on?! Devi nie należy do Ziemi! Jego żywiołem jest...
- Pradawna siła płynąca we krwi dżinów, którą wypił. - dokończył za niego Druid, a jego głos zmienił się w szeleszczący i mocniejszy, ton stał jak rozkazujący, a oczy Pustelnika uciekły wgłąb czaszki. - On i jego towarzysze są wyjątkowi. - Duch Ziemi, który do tej pory podpowiadał Druidowi, co ma mówić, teraz całkiem przejął kontrolę nad Kapłanem. - Tak jak twój podopieczny nie powstał czysto z żywiołu, tak i dwójka jego towarzyszy również stanowi wyjątek. Ostatni z nich również nie jest zwyczajnym przedstawicielem swojej Rasy. Wiara ludzi ożywiła potwory, które udało nam się uśpić, ale teraz budzą się, a wraz z nimi Czempioni. Kiedy powstaną na dobre wszyscy czterej, świat będzie zagrożony jeszcze poważniej niż miało to miejsce ostatnio.
- Dlaczego mi to mówisz? - Jean-Michael rzucił szybkie spojrzenie Deviemu, który siedział na podłodze wyczerpany manifestacją Żywiołu, który zawładnął jego ciałem, ale odszedł wraz z pojawieniem się Ducha.
- Ponieważ tylko ty trzymasz tutaj chłopca. Tylko ty możesz mu przeszkodzić w tej wyprawie, od której zależy los świata. Jesteś tym, który trzyma w rękach kluch do przyszłości.
- Jeśli to wszystko, co mieliście mi... nam do przekazania to odejdźcie stąd i nie wracajcie już nigdy. Devi podejmie decyzje, a wasza obecność nie jest mu potrzebna! - strach zastępowała furia.
- Wierzymy, że chłopiec podejmie słuszną decyzję. - Duch Ziemi powiedział to z jeszcze większą mocą, zaś jego niewidzące spojrzenie skupiło się na zdezorientowanym, przestraszonym i zmęczonym chłopaku o rogach koziorożca.
Pustelnik powrócił do swojego ciała odzyskując nad nim panowanie, co potwierdziły zamglone oczy. Nie powiedział ani słowa, ale wstał i opuścił domostwo odprowadzany wściekłym spojrzeniem maga. Mocniejszy podmuch wiatru wpadł do izby i zaczął wywiewać z niej ten mocny, odurzający zapach, o którym dwójka mieszkańców tego domku zapomniała w przypływie innych silnych emocji, które nie sięgały już fizycznej powłoki, ale wbiły się drzazgą w duszę.
- Po moim trupie! - w końcu nastąpił wybuch. - Nie pozwolę żebyś nadstawiał karku w jakimś bezsensownym starciu, którego nie możesz wygrać! Czempion Pradawnego Mrocznego Żywiołu? Bajka! Nie wierzę w ani jedno słowo!
Devi przetarł załzawione oczy i odrzucił od siebie wszelkie myśli o tym, co usłyszał, co zrozumiał, a co był zmuszony sobie dopowiedzieć. Podniósł się zmuszając do posłuszeństwa drżące nogi i objął z całych sił czerwonego z wściekłości maga, który nadal siedział na krześle przed stołem, który wyraźnie miał ochotę wywrócić. Chłopak pozwalał by jego opiekun rzucał przekleństwami na wszystkie strony, by rozładowywał swoje napięcie krzykiem. Z Jean-Michaelem w takim stanie i tak nie zdołałby niczego wskórać, ani otrzymać odpowiedzi na nurtujące go pytania jak to, dlaczego mężczyzna tak bardzo nie chciał by jego podopieczny wyfrunął z tego bezpiecznego gniazda. Miał świadomość, że może nigdy się tego nie dowiedzieć, ale rozumiał, jak wielką szansą dla niego może być ta wyprawa, nawet jeśli karkołomna.
- Powiedz, że nie wyruszysz! - zażądał nagle mag i odsunął od siebie chłopaka by spojrzeć mu w oczy. - Powiedz, że zostaniesz tutaj ze mną i nawet nie pomyślisz o podróży na północ!
Młodzieniec spoglądał w te doskonale mu znane oczy, które uwielbiał od dziecka, chłonął każdy szczegół twarzy mężczyzny, który był mu ojcem i matką, całym światem i który rozbudził w nim prawdziwie męskie uczucie miłości. Jean-Michael nigdy nie pozwoli mu się do siebie zbliżyć, gdyż dla niego Devi zawsze będzie dzieckiem. Zawsze będą razem, ale zawsze osobno, nigdy nie połączą swoich uczuć w jedno.
- Podejmuję wyzwanie. Wyruszam. - odpowiedź przyszła sama, jakby od początku w nim tkwiła. - Chcę dorosnąć, a przy tobie to nie będzie możliwe. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Muszę odejść, muszę spróbować spełnić pokładane we mnie nadzieje i poszukać miłości, której ty nie chcesz mi dać. - te ostatnie słowa chyba najbardziej dotknęły Jean-Michaela. - Muszę szukać własnego życia i dotrzeć do celu, jaki wyznaczyła mi Ziemia, tak jak wieki temu. Ale wrócę tu. Obiecuję, że wrócę i pokażę ci jakim stałem się mężczyzną. Wtedy nie będę już dla ciebie dzieckiem. A jeśli mi się nie powiedzie to ty jako pierwszy się o tym dowiesz, czyż nie? Jesteś magiem, jesteś moim opiekunem niemal od zawsze, a więc poczujesz jeśli stanie mi się krzywda.
- Devi, wiesz doskonale, że... - w głosie maga nie było już nawet złości, a jedynie rozpacz, jaką czuje matka za odchodzącym dzieckiem.
- Obiecaj, że jeśli... nie jeśli, kiedy. Obiecaj, że kiedy wrócę i nadal będę cię pragnął, ty potraktujesz mnie poważnie i spojrzysz na mnie jak na potencjalnego partnera. Odpowiedź będzie zależała od ciebie, ale chcę żebyś pomyślał o tym na poważnie i widział we mnie nie swojego podopiecznego, ale może przyszłego kochanka.
- Ta misja może zająć lata...
- Obiecaj!
- Dobrze, niech będzie. Obiecuję. - Jean-Michael zrezygnował z dalszej kłótni, która nie miała sensu. - Kiedy wrócisz i jeśli będziesz mnie wtedy w ogóle chciał. - skinął rozumiejąc, że ta wyprawa pozwoli Deviemu poznać świat i ludzi, zrozumieć swoje błędnie interpretowane uczucia. Devi musiał wyruszyć, a on musiał zostać w tym pustym, pełnym wspomnień domu, który stanie się jego miejscem tortur. Wszystko w nim nadal chciało się buntować, ale chwilowo stracił wszystkie siły, jakimi karmił się przed chwilą jego gniew. A może to nieuniknione zaczęło do niego w końcu docierać?
Jego chłopiec dorósł i musiał radzić sobie bez opieki maga, tak jak mag powinien pogodzić się z faktem jego dorosłości. Tylko dlaczego czuł taki żal na myśl o tym, że podczas tej beznadziejnej, niebezpiecznej podróży chłopiec kogoś sobie znajdzie? Dlaczego to wydawało się nieznośnie boleć?

* niesamowicie wytrzymały, niemal biały metal wytwarzany przez krasnoludy i elfy.

niedziela, 16 listopada 2014

2. Wspomnienia nadchodzących czasów

- Wybierać żagle! Zbliżamy się do wyspy! - głos kapitana był zdecydowany i mocny, kiedy wydawał polecenia swojej załodze. - Wioślarze! - mężczyzna spojrzał na najwyższy punkt wyspy, który wznosił się zdecydowanie ponad drzewami. Otwarty czubek góry mieszczącej w sobie zaschniętą przed wiekami lawę – Wulkan Straceńców. Podobno to tam ludzie, kiedy jeszcze istnieli na tym świecie, wrzucali zbrodniarzy i niechcianych jeńców wojennych. Naturalnie wtedy jeszcze wulkan był aktywny, a przynajmniej tak się mogło wydawać, gdyż co jakiś czas ponad kraterem unosił się gęsty, czarny dym. Jedni składali to na karb palących się w lawie ludzkich zwłok, inni uważali, że jest to dowód aktywności tego kolosa. Teraz był tylko starym, skamieniałym wielkoludem, który nie mógł się przebudzić. Nie wiadomo jak do tego doszło, ale zwyczajnie się „wypalił”.
Teraz wyspa Wulkanu Straceńców była miejscem spotkań piratów, którzy co jakiś czas zawijali do jej brzegów by odpocząć w czasie podróży. Stanowiła przystań między jedną a drugą częścią wyprawy, dawała możliwość naprawy statku i wyleczenia chorych.
To właśnie ta ostatnia jej sposobność przyciągnęła tego dnia do jej brzegów „Czarną Syrenę”. Dwóch członków załogi nieźle oberwało podczas ostatniego spotkania z morskimi potworami, którym piraci próbowali wyrwać skarby. Sprzedawanie pereł wykradzionych z olbrzymich, mięsożernych muszli było opłacalne, ale to dopiero atramentowe diamenty Krakena mogły uczynić ich naprawdę bogatymi. Niestety, do tej pory nikt nie zdołał wygrać z tą ogromną kałamarnicą, której ciało składało się w całości z diamentów w głębokim kolorze atramentu, który przepuszczał promienie słoneczne i tym samym miał tak wiele cudownych odcieni.
„Czarna Syrena” stanęła na kotwicy, a jej załoga pomogła spuścić na wodę szalupę z leżącymi w niej dwoma paskudnie poparzonymi przez śmiercionośne macki Krakena mężczyznami. Kapitan i lekarz pokładowy, obaj należący do rasy Węży, znaleźli się tam razem z nimi i to oni jako pierwsi mieli zejść na ląd.
Na statku zostało tylko trzech żeglarzy mających pilnować zapasów przed zwierzętami oraz odpowiadających za bezpieczeństwo na wodzie, na wypadek, gdyby w pobliżu pojawił się wróg. Piraci zazwyczaj nie atakowali innych, a jedynie skupiali się na poszukiwaniu morskich skarbów, które mogły przynieść im majątek. Czasami zdarzało się jednak, że z powodu braków w zaopatrzeniu lub w ludziach, ścierali się z innymi okrętami. Były to przypadki bardzo rzadkie, ale jednak zdarzające się od czasu do czasu.
Rannych przeniesiono pod osłonę drzew znajdujących się niespełna kilkaset metrów od powierzchni wody i lekarz przystąpił do oględzin ran, które musiał opatrzyć. W tym czasie trójka ludzi wyruszyła w głąb wyspy by znaleźć pożywienie oraz wodę pitną. Nie chcieli tracić tego, co mieli na statku, gdyż to oznaczałoby uszczuplenie zapasów, które miały się im jeszcze przydać.
- Bez wody niewiele zdziałam. - przyznał medyk – Potrzebuję dużo słodkiej wody jeśli mam się nimi zająć. Macki stopiły ubranie i skórę łącząc je w jedno. Muszę usunąć podtopione płaty, w przeciwnym razie na pewno wda się zakażenie i umrą.
- Wiesz, co masz robić. - kapitan skinął głową na rannych – Nie mam w planach spędzić tu tygodnia, więc przystąp do dzieła najszybciej jak będziesz w stanie. Dobra, nic tu po mnie, więc obejdę wyspę razem z Merilem. Będziemy mieć pewność, że nikt inny się tu teraz nie zatrzymywał. - kapitan przywołał do siebie młodego, chociaż już doświadczonego w żegludze lisa.
Kolejni marynarze schodzili na ląd i wszystko odbywało się na takich zasadach, co zawsze. Na pierwszym miejscu chorzy, dopiero później reszta załogi. Nikt nie czuł się jednak tym pokrzywdzony, jako że każdy wiedział jak ciężko pozyskać nowych członków. Stąd sporadyczne napady, podczas których znikały ręce do pracy, gdyż niektórzy piraci zabierali żeglarzy do służby na swoich okrętach. Każdy radził sobie, jak mógł.
Jakkolwiek by to nie wyglądało z zewnątrz, wyspa w rzeczywistości wcale nie była wielka. Nawet obejście jej w około nie stanowiło problemu i można było to zrobić w zaledwie dwie godziny. Jedynym problemem mogło być to, że żeglarze musieli radzić sobie przez ten czas sami, bez kapitana. Nawet gdyby wrzeszczeli, nie sposób byłoby ich usłyszeć, jako że las otaczający wulkan był pełen zwierząt, które sprawnie zagłuszały wszelkie odgłosy z drugiej strony wyspy.
- Nie wiem dlaczego, ale to miejsce zmieniło się od ostatniego razu, kiedy tutaj przybiliśmy. - stwierdził z namysłem lis towarzyszący kapitanowi. - Zapach jest inny, bardziej dymny, jakby znowu palono tu ciała. Atmosfera także wydaje się inna.
- Chciałbym zaprzeczyć, ale również to wyczuwam. - przyznał lekko skrępowany Wąż. - Tyle, że nie możemy się stąd ruszyć póki nasi kompani nie odzyskają sił w stopniu pozwalającym na podróż. Rasy w dzisiejszych czasach nie przepadają za podróżami morskimi i przygodami, więc znalezienie nowych członków załogi graniczyłoby z cudem, a nie chcę ich kraść, bo to zawsze grozi utratą kolejnych ludzi.
- Tak, doskonale to rozumiem. - zgodził się młody marynarz i przywołał na twarz nieśmiały uśmiech. - Kiedy wrócimy na stały ląd, chciałbym wziąć tydzień wolnego. - odważył się powiedzieć. - Moja siostra wychodzi za mąż i chciałbym móc chociaż jej pogratulować, bo wybrała naprawdę dobrego chłopaka.
- Taak, chyba wszystkim nam dobrze zrobi chwila odpoczynku, więc nie widzę przeszkód. - on sam miał kogoś, kto na niego czekał, więc nie obraziłby się, gdyby mógł pławić się w cieple domowego ogniska trochę dłużej. - Hm? Co to za odgłosy? - po obchodzie byli już na tyle blisko miejsca, w którym rozbili obóz, że gwar dochodzący z niego był słyszalny dobrych dziesięć minut drogi dalej. Kapitan przyspieszył, a po chwili zaczął biec. Nie podobał mu się odgłos świadczący o panującym wśród jego ludzi poruszeniu, a był pewny, że przez głosy i nawoływania przedziera się również szczęk broni.
Gdy dotarł na miejsce, zobaczył inni okręt zacumowany obok „Czarnej Syreny”, zaś na plaży było aż kolorowo od niskich, krępych mężczyzn w pełnym rynsztunku. Co do cholery robiły krasnoludy na wyspie piratów?!
- Kapitanie. - pierwszy oficer zasalutował widząc swojego przełożonego. - Rozmawiałem z nimi i chociaż nie wierzę w ani jedno słowo, wygląda na to, ze w wulkanie żyje smok, którego pragną schwytać. Mówią, że cały jego brzuch stworzony jest z czystych diamentów i nie mają zamiaru się z nami dzielić, więc zabronili nam się wtrącać.
- Zabronili?! - prychnął wściele Wąż i spojrzał przenikliwie na swojego oficera. - Co ma znaczyć, że nam „zabronili”?! Nikt nie ma prawa niczego mi zabraniać! - odepchnął marynarza i walcząc z budzącą się w nim furią, podszedł do krasnoluda, który bezsprzecznie był liderem tej zgrai. - Co to ma znaczyć, że się mi czegoś zabrania?! - rzucił na wstępie. - To nasze terytorium i nie macie tutaj żadnych praw! - syczał w twarz niskiego, brodatego krasnoluda, którego od innych wyróżniała tylko korona na hełmie.
- Może źle się wyraziłem. - krasnolud nie wydawał się skruszony, ale widać było, że nie chciał wszczynać bójki, co wcale nie miało miejsca zbyt często. - Moje krasnoludy są doskonale uzbrojone, gotowe do walki ze smokiem, do pojmania go lub zabicia. Wy nie macie zbroi, równie dobrze moglibyście od razu rozebrać się, doprawić i obłożyć warzywami żeby mógł się wami delektować.
Kapitan zmarszczył brwi.
- Nie mówię tego żeby was obrazić, nie mam na to czasu! Ta bestia śpi w wulkanie, a my tracimy cenne minuty na pogawędki, więc z całym szacunkiem, czas nas goni. - niski mężczyzna machnął toporem na swoich ludzi, którzy ruszyli ustawieni w bojowy szereg w stronę lasu. - Lepiej stąd odpłyńcie, bo będzie gorąco! Dosłownie! - rzucił jeszcze rozbawiony król pracowitego, ale zadufanego w sobie ludu i przebierając swoimi mocnymi, ale krótkimi nóżkami przeszedł na czoło pochodu.
Kapitan nie do końca wiedział, co ma robić, więc stał i patrzył za odchodzącymi, a jego ludzie rzucali mu krótkie spojrzenia. Smok?! W tym wulkanie?! Skąd te knypki mogłyby w ogóle o tym wiedzieć, skoro żaden ze statków pirackich nie przyniósł do portu żadnej informacji o czymś podobnym? Bujdy!
- Niech idą! - powiedział do swoich ludzi. - Jak nasi ranni? - przestał zwracać uwagę na obcy okręt i obecność na wyspie kogokolwiek poza nim i jego załogą.
- Zająłem się nimi najlepiej jak potrafiłem. - przyznał medyk, który poił teraz swoich pacjentów ziołami na uśmierzenie bólu i zbicie gorączki.
Dwóch żeglarzy właśnie rozpalało ognisko, by upiec na nim złapane podczas nieobecności kapitana drobne zwierzęta, które miały im posłużyć za posiłek. Wszystko wydawało się takie, jakim być powinno, chociaż myśl o krasnoludach powracała od czasu do czasu.

Mijały godziny, podczas których zupełnie nic się nie działo i z czystej nudy załoga „Czarnej Syreny” śledziła niemal niewidoczny sznur mróweczek wdrapujących się po wulkanie. Może stąd ten smród palonych ciał, o którym mówił lis? Nawiedzone krasnoludy wpadały do nieczynnego wulkanu i ich szczątki rozkładały się tam, w gorącym słońcu padającym na zaskorupiałe dno.
Z „Czarnej Syreny” padł sygnał ostrzegawczy, a w tym samym czasie żeglarze na plaży dostrzegli dym unoszący się ponad kraterem. Zbyt gęsty na ognisko, zbyt ciemny by mógł być uznany za naturalny. Nawet magia nie nadałaby dymowi takiej barwy. Nagle pojawił się pierwszy wstrząs, który zaniepokoił zgromadzonych na plaży. Kolejne były już tylko silniejsze i bardziej złowieszcze, bo oto dym potężniał, a z wulkanu doleciał ryk. Czyżby te niskie osły obudziły żywioł, którego furia podobno dawno już zgasła?
- Wracamy na statek! - zarządził kapitan i osobiście pomagał w przenoszeniu poszkodowanych do łodzi. Część jego ludzi stała w miejscu i patrzyła, jak wulkan drży, mróweczki spadają z jego wąskich ścieżek, docierają na samą górę.
Kolejny ryk wulkanu, ale tym razem głośniejszy, gdyż towarzyszył mu wybuch wzniecający iskry ponad obciętym szczytem. Lawa wystrzeliła w górę z ogromną prędkością, ale nie opadła. Dopiero, kiedy dym rozwiał wiatr, można była stwierdzić, że to jednak nie był wybuch. Wulkan stał nieruchomy, ale ponad nim unosiło się wielkie cielsko.
- O, szlag! - zaklął jeden z żeglarzy. - Tam naprawdę był smok!
Nawet z daleka bestia była ogromna. Jej czerwona skóra wydawała się ulepiona z lawy, a na czubku ogona płonął ogień, który z powodzeniem mógłby strawić cały las.
- Nie ociągać się! - warknął zdesperowany kapitan, a jego spanikowani ludzie próbowali i bez pomocy łodzi przepłynąć na łódź. Nie chcieli żeby rozwścieczony przez krasnoludy smok zaatakował i ich.
Niestety, bestia szybko poradziła sobie z krasnoludami, które nie stanowiły dla niej najmniejszej przeszkody, a widząc statki na horyzoncie skierowała się w ich stronę. Wielki, gorący cień padł na płynących w stronę okrętów mężczyzn. Smok rzeczywiście miał brzuch w diamentów, ale ktokolwiek przyniósł te wieści musiał mieć wielkie szczęście, gdyż oto bestia nabrała powietrza i plunęła. Płynący uciekli pod wodę, kto nie zdążył był pewny, ze zginie w płomieniach, ale zamiast tego poczuł potworne palenie wyżerające skórę i ciało aż do kości. Potwór pluł kwasem, a ten zabijał tych, których dosięgnął i unosił się na powierzchni wody niczym olej. Smok zamachnął się ogonem, a płomień na nim dosięgnął warstwy kwasu na wodzie. Z nagłym gorącym wybuchem woda zajęła się ogniem, a wraz z nią przytopione okręty oraz ludzie, którzy nie mogąc wytrzymać bez tlenu wypływali na powierzchnię by zaczerpnąć tchu. Po drobnej łódce z rannymi już dawno nie było śladu, kwas wyżarł ją niemal doszczętnie, a wraz z nią rozpłynęli się piraci. To samo musiało spotkać krasnoludy, których zbroje i oręż nie mogły równać się z kwasem i ogniem nienaturalnego smoka.
Bestia ryknęła i zawróciła do swojego dymiącego wulkanu, w którego głębi skryła się, jak gdyby nigdy nic.
Ogień wypalił płonący kwas, woda się oczyściła, po statkach i ich załogach nie było ani śladu. Zniknęły dowody, zniknęła przyczyna przebudzenia, nie było świadków, a smok znowu zapadł w niespokojny, krótki sen.

niedziela, 9 listopada 2014

1. Wspomnienia nadchodzących czasów

Przyjemna bryza niosła ze sobą cudowny, słony zapach morskiej wody oraz jej drobne kropelki zebrane podmuchami ze spienionych grzbietów fal, niczym drobne perły zgarnięte niewidzialną dłonią z puszystej, białej poduszki. Ptaki najpierw nurkujące w pełen ryb błękit, skrzeczały wynurzając się i unosząc z pełnymi dziobami w powietrzu, gdzie z wyraźną rozkoszą oddawały się szybkiej, bezpardonowej konsumpcji, by móc kolejny raz pochwycić zdobycz i napełnić żołądek aromatycznym mięsem. Tylko nieliczne ślamazary upuszczały swoje nieme ofiary, które wpadały na powrót do wody lub uderzały głucho o pokład płynących pod nimi statków. Te zaś trzeszczały rozkosznie, jakby rozmawiały z morzem i z uwijającą się prężnie załogą.
- Postawcie wszystkie żagle! - padł rozkaz, a załoga od razu przystąpiła do dzieła. - I jak? - kapitan, wysoki elf w kwiecie wieku, o twarzy ogorzałej od słońca i morskiej wody, zwrócił się do stojącego obok starszego mężczyzny w długiej, zwiewnej szacie.
- To kwestia pięciu minut. Wiatr przybierze na sile, pchnie nas zdecydowanie do przodu. Moje zaklęcia pogodowe nigdy się nie mylą, wiesz o tym.
- Tak, wiem. - przyznał elf, ale w jego głosie nie było oczekiwanego przekonania. - To jednak nie pogoda mnie martwi. Od kiedy wyruszyliśmy z portu, mam złe przeczucie. Na tych wodach, w ostatnim miesiącu zaginęło wiele statków. Słyszałeś te historie, zna je każdy, kto choć przez chwilę posłucha szeptów w porcie. Statki znikają i nikt nie wie, co się z nimi dzieje.
- Tak, tak. - mag machnął lekceważąco ręką. - Pradawne Mroczne Żywioły zbudziły się ze snu, a wraz z nimi ich uśpieni czempioni. To bajki wymyślane na poczekaniu przez minstreli. Żywioły są jednym, nie dzielą swojej mocy, a cała ta legenda o ich mrocznej naturze uśpionej w głębinach, jaskiniach, pośród wulkanów i ponad chmurami jest wytworem wyobraźni znudzonych bajarzy. Na pewno w to nie wierzysz.
- Nie mam pojęcia, w co wierzę, kiedy wypełnia mnie niepokój i czarne myśli kłębią się w mojej głowie.
Wiatr zadął zdecydowanie i żagle napięły się wydymając swoje policzki, jakby same dmuchały pragnąc pchnąć statek zdecydowanie po błękitnych falach. „Dzienna Gwiazda” odważniej rozcinała teraz na pół pofałdowaną taflę, zaś morska piana obmywała jej boki pieszczotliwie wyładowane po brzegi produktami, które planowano wymienić w morskich osadach – wielkich skupiskach tratw, które zamieszkiwały wodne rasy. Uzależnione od wody, nie mogły wychodzić na brzeg na dłuższy okres czas, toteż zamieszkiwały własny „ląd” stworzony z unoszącego się na wodzie drewna. Wielkie tratwy były ze sobą powiązane, tworząc całe osiedla drewnianych, niewielkich domków.
Handel między rasami wodnymi i lądowymi rozkwitał już od wielu wieków, co pozwalało czerpać korzyści obu grupom. Niestety, ostatnio coraz więcej statków handlowych nie wracało, a produkty wytwarzane przez wodne ludy stały się bezcenne, gdyż ubywało ich z każdym tygodniem.
- Jeśli wiatr się utrzyma, do najbliższej osady dotrzemy w przeciągu kilkunastu godzin. - odezwał się młody, wyglądający na nastoletniego Skorpion.
- Utrzyma się. - zapewnił mag i skrzyżował ramiona na piersi, opierając się o drewnianą balustradę tylnego pokładu. - Moje zaklęcia pogodowe nigdy się nie mylą. - powtórzył się by wbić do głowy swoich towarzyszy sens tych słów.
Kapitan nic już nie odpowiedział nie chcąc ponownie prowadzić tej samej rozmowy, co przed chwilą. Poddał się i zszedł pod pokład, gdzie na stole leżały rozłożone mapy i przyrządy pomiarowe, mające pomóc mu w ustaleniu najlepszego kursu. W tej chwili powinni posuwać się najbezpieczniejszą trasą z możliwych, więc skąd ten bezustanny strach? Zaklęcia maga może się nigdy nie myliły, ale jego przeczucia zazwyczaj również się sprawdzały, a to oznaczało, że jeszcze zanim zakończą ten rejs, wydarzy się coś bardzo niedobrego.
Nalał sobie wina do kieliszka i sączył je powoli wpatrzony w mapy. Prosta trasa, zaledwie trzy tygodnie dzielące stały ląd od morskiej osady. Co mogło pójść źle?

W pięć godzin później, kiedy spokój i niezmienna pogoda rozleniwiły całą załogę, coś zaczęło się zmieniać. Niebo pociemniało, chociaż nie było mowy o burzy, gdyż zaledwie trzy mile morskie dalej, było w dalszym ciągu jasne, pogodne, nieskazitelne. Jak to więc możliwe, że nagle nad „Dzienną Gwiazdą” zebrały się cały mrok?
Kolejny podmuch wiatru przyniósł lodowate powietrze. Oddechy załogi zamieniały się w gęstą, białą parę, skraplały się na włosach, wąsach, ubraniach i podmarzały tworząc biały nalot. Lekko ubrani marynarze rozcierali ramiona i truchtali, a temperatura coraz bardziej spadała. Piana wokół ich statku zamieniała się w kryształki lodu, a ptaki oddalały się czym prędzej, lecąc w stronę światła, ciepła i nadziei.
- Co się dzieje?! - zapytał podenerwowany kapitan, który zauważył, jak jego ludzie rozglądają się nerwowo w około szukając jakiegoś wyjaśnienia tej sytuacji.
- Nie-nie wiem. - przyznał zakłopotany, spanikowany mag. - To nie jest normalne, moje zaklęcia nie działają. To musi być jakaś anomalia.
Niespodziewanie woda niedaleko statku zaczęła bulgotać, jakby się gotowała, a w chwilę później wraz z wytworzeniem się krateru, w miejscu, w którym woda była najbardziej wzburzona, jej powierzchnia poczęła zamarzać w szybkim tempie. Elf nie zdążył wydać poleceń, kiedy lód dotarł do statku i zatrzymał go gwałtownie zamrażając wodę dookoła. Trzask pękającego kadłuba był równy sztyletowi wbitemu w serce. Byli zbyt daleko od lądu, by mogli naprawić „Dzienną Gwiazdę”, choć w tej chwili zdecydowanie nie ona stanowiła ich największy problem.
Załoga była przerażona, zupełnie nie wiedziała, co się dzieje, a tymczasem z krateru zaczęły dochodzić odgłosy przypominające buczenie. Zbliżały się, stawały się głośniejsze, niemal przenikały do wnętrza głowy. Załoga, bez względu na rasę i wiek, padła na kolana zasłaniając uszy przed tym irytującym dźwiękiem. Byli uwięzieni, nie mogli płynąć, nie mogli opuścić statku, nie wiedzieli nawet, czy nie pójdą na dno, kiedy tylko lód stopnieje, zaś anomalia minie.
Z rozdzierającym krzykiem, z lodowego krateru wystrzeliło w górę ogromne cielsko. Cała załoga nagle znieruchomiała i wpatrywała się z jeszcze większym przerażeniem i otwartymi ustami w unoszące się nad nimi cielsko ogromnego, szklanego niemal smoka. Nie, nie szklanego. Lodowego! Wielka, błękitna bestia o lodowych soplach zamiast kłów, od karku po koniec ogona pokryta rzędem ostrych kolców lodu. Nawet jej oczy wydawały się być zamarzniętą wodą.
- T-to nie-niemożliwe... - wydusił z siebie mag.
- Czempion. - wychrypiał kapitan. - To jest czempion Pradawnego Mrocznego Żywiołu. - głos elfa drżał, jego ludzie wyglądali jak duchy.
- Już po nas. - powiedział jeden ze starszych rangą i wiekiem Węży. Jego słowa wpłynęły na resztę załogi jak kubeł zimnej wody, co raczej nie było dobrym porównaniem w chwili takiej jak ta. Zapanował zgiełk, młodzi wrzeszczeli, starsi wzywali na pomoc swoje żywioły i wszyscy jak jeden mąż rzucili się w stronę burty odsuniętej od wpatrującej się w nich bestii.
Lodowy smok wydawał się czerpać przyjemność z tego jaką wzbudził sensację. Patrzył, jak niewielkie istoty różnych ras zeskakują ze statku na zdradliwy, niebezpieczny lód, ale samo patrzenie nie stanowiło dla niego żadnej zabawy. Nabrał powietrza w swojej gigantyczne płuca, jego pierś wyprężyła się, a w następnej chwili lodowaty ogień zaczął omiatać cały statek i to, czego tylko dosięgnął. Drewno zamieniało się w lód, żywe istoty stawały się zaledwie lodowymi posągami, które traciły równowagę już gotowe by opuścić statek i wypadały za burtę by rozbić się w drobny mak, kiedy tylko zetknęły się z twardą skorupą zamarzniętej wody.
Czempion nie spoczął póki nie przemienił w lodowy zamek całej „Dziennej Gwiazdy” i całej jej załogi. Wtedy też począł ogonem uderzać w konstrukcję statku oraz w lodowe figury będące jeszcze przed chwilą żywą załogą. Rozrywał poszycie wielkimi kolcami piętrzącymi się na czubku ogona, zadbał by każda figurka zamieniła się w pył, zaś statek rozsypał się jak układanka mająca kilkaset tysięcy drobnych kawałków, z których nie sposób nic ułożyć.
Uznając swoje dzieło za zakończone, lodowa bestia uniosła się wysoko ponad zamarzniętym wrakiem i z niebywałą szybkością wbiła się w krater, którym wcześniej wyszła spod zamarzniętej wody.
Ciemne chmury rozwiały się, jakby nigdy ich nie było, chłód został przegoniony przez ciepły powiew, słońce spoczęło na topniejącym lodzie. Fragmenty ciał wpadały do wody by stać się pożywieniem dla ryb i głębinowych bestii, drewno odtajało dryfując po powierzchni morza, które było takie jak dawniej, zupełnie niewzruszone, tak samo ciepłe i obojętne na wszystko, co się dzieje.
Na tratwie stanowiącej pozostałość rufy leżało ciało, które nie zostało rozbite przez smoka, najpewniej, jakimś niesłychanym zrządzeniem losu, nie zostało nawet zamrożone. To drobne ciało młodego Skorpiona nadal kryło w sobie iskierkę życia. Nieprzytomny, blady chłopak, który przeżył za sprawą cudu. Cudu, do którego przyczynił się kapitan statku.
Elf wiedział, że nie zdoła umknąć, wykorzystał zamieszanie i zainteresowanie smoka spanikowaną załogą, by wepchnąć swojego młodego majtka pod pokład. Stając na klapie nie pozwolił młodzieńcowi wrócić na pokład, a kiedy rozpętało się lodowe piekło, było już i tak za późno. Skorpion miał jednak ogromne szczęście, jakby jego kapitan nadal nad nim czuwał, jako że smok rozbił „Dzienną Gwiazdę” w drobny mak, jednakże nawet nie zauważył przykrytego lodem chłopca, który stracił przytomność dostając w głowę sporym kawałkiem zamarzniętego drewna.
Chociaż jego ciało odzyskało już zwykłą ciepłotę, młody Skorpion nie obudził się, a z krwawej rany na głowie powoli zaczęła sączyć się krew, co było mimo wszystko dobrym znakiem, gdyż świadczyło o tym, że młodzieniec żyje, a serce w dalszym ciągu pompuje krew do wszystkich organów.
Wiatr i posłuszne mu fale pchały prowizoryczną tratwę w stronę morskich osad. To tam dojrzano młodego rozbitka i zaopiekowano się nim należycie. Chłopiec gorączkował, był ledwie żywy, nie dochodził do siebie przez długie tygodnie, kiedy to karmiono go papką z ryb i pojono świeżą wodą. Nikt nie wiedział, co się wydarzyło, w jaki sposób chłopak znalazł się w tak okropnym stanie. Wiatr i woda przygnały w okolice morskiej osady dużo więcej drewna pochodzącego ze zniszczonej „Dziennej Gwiazdy”, ale poza Skorpionem nie znaleziono żadnych innych ciał. Cokolwiek jednak spotkało załogę statku, musiało być przerażające, skoro skruszyło wielką, masywną konstrukcję, jakby była łupinką orzecha.
Rozbitek zaczął odzyskiwać świadomość po nieomal miesiącu i chociaż obawiano się, że już nie dojdzie do siebie, chłopak zdołał wybudzić się ze śpiączki. Był jednak wymizerowany, słaby, przerażony. Nocami miewał koszmary, budził się z krzykiem, nie pamiętał ani tego, co mu się śniło, ani tego, co przydarzyło mu się na morzu.
Niemniej jednak, syrena wyznaczona do opieki nad chłopakiem uważnie przysłuchiwała się nocnym majakom i krzykom nastoletniego rozbitka i tym sposobem z przerażeniem odkryła prawdę stojącą za masakrą „Dziennej Gwiazdy”.
Legenda powstała. Czempion Pradawnego Mrocznego Żywiołu siał spustoszenie na morzu, a światem znowu miała wstrząsnąć przemoc, której chciano uniknąć pozbywając się przed stu siedemdziesięcioma laty wszystkich ludzi.