sobota, 31 marca 2012

2. I wtedy zapadła cisza...

Jeszcze przed chwilą był zwyczajnym elfem, a teraz mówiła o nim cała Ostoja Pośród Liści. Z „nikogo” stał się „bohaterem”, jeszcze zanim czegokolwiek dokonał. To wszystko przytłaczało go i przerażało. Niczego nie pojmował, nic mu nie wyjaśniono tylko ot tak wezwano do pałacu.

W jego gardle zalegała ogromna, lepka gula, która, bez względu na to ile śliny połykał, nie chciała zniknąć. Na domiar złego nie mógł swobodnie oddychać, a zjedzony wcześniej obiad wydawał się kamieniem wypełniającym żołądek po same brzegi. Dolegliwości piętrzyły się z każdą chwilą. Całe ciało zdawało się swędzieć i drżeć, niepokój ściskał serce, zamieniał krew w lód, dłonie nie potrafiły znaleźć sobie miejsca, niespokojnie zaciskały się w pięści nie znajdując w tym ukojenia.

Pierwszy raz w życiu stał pośrodku ogromnej, rozjaśnionej słońcem sali audiencyjnej w pałacu. Do tej pory tylko o nim słyszał, ale nigdy nie miał okazji oglądać go z bliska – nie było takiej potrzeby. Teraz zaś, jakby jeszcze mało miał wrażeń, przyjdzie mu rozmawiać z władcą! On, który przez zaledwie dwieście piętnaście lat żył na tym świecie, miał doświadczyć zaszczytu, który do tej pory przypadał w udziale wyłącznie elfom wyższej rangi i arystokracji.

- Jak cię zwą? – głos, który słyszał tego dnia podczas zgromadzenia zabrzmiał teraz za jego plecami sprawiając, że zlękniony młody elf niemal stracił przytomność.

- Lassë, panie. – odparł i powoli odwrócił się zgięty w pół w stronę swojego rozmówcy. – Zajmuję się wyrobem kolczug, panie. – dodał chcąc przybliżyć władcy swoją osobę. Wątpił przecież, by taka znamienita postać mogła interesować się kimś tak mało znaczącym jak on chociażby przez te kilka chwil, kiedy w tak niefortunny sposób okazał się wybrańcem Duchów. Prawdę powiedziawszy nadal w to nie wierzył i spodziewał się w każdej chwili usłyszeć, iż było to tylko ogromną pomyłką. Przecież tak właśnie musiało być!

- Dobrze, więc, Lassë. – władca wdzięcznie skinął głową i subtelnym ruchem dłoni wskazał drzwi mieszczące się po prawej stronie, których wcześniej tak naprawdę młody elf wcale nie zauważył. – Sam rozumiesz, że musimy porozmawiać, a to miejsce nie jest najlepsze. Tam będzie nam o wiele wygodniej.

            Tam. Ale czym było to „tam”? Dowiedział się dopiero, gdy przekroczył próg. Pomieszczenie odrobinę mniejsze od sali audiencyjnej mieściło spory stół i otaczające go w około krzesła. Pod jedną ze ścian stał regał podzielony na wzór plastrów miodu, gdzie każdą komorę zajmował papierowy zwój. Gdzieś z boku ustawione były figury przedstawiające oddziały zbrojne. Nawet ktoś tak nieobeznany w taktykach wojennych, jak Lassë wiedział, do czego musiał służyć ten pokój.

            Władca podszedł do szafy i wyjął jeden ze zwojów. Rozłożył go na stole przyszpilając mosiężnymi kulami wyginające się rogi, po czym skinął na młodego elfa nakazując mu tym samym podejść bliżej. Założył spływające na twarz włosy za ucho i dźgnął palcem papier, na którym widniał dokładny plan całego kraju. Staranny, dokładnie wykonany, podpisany zarówno pismem elfickim, jak i alfabetem wspólnej mowy.

- W tym miejscu mieści się Puszcza Poległych. – podjął powoli jasnowłosy elf. – Ona jest celem twojej podróży. Gdy do niej dotrzesz będziesz zmuszony radzić sobie sam i błądzić po omacku. Nie mamy dokładnych map, ani nie wiemy gdzie dokładnie osiedlił się Druid.

- Druid... – Lassë skrzywił się wyraźnie niezadowolony. – Słyszałem, że jest okropnie dziwny. Wszystkie ludy trzymają się od niego z daleka.

- Nie nam go oceniać. – upomniał go władca. – Za to tylko on może nam teraz pomóc, więc bądź rozsądny. Poza tym, chcę byś, co kilka dni wysyłał mi wiadomości przez ptaki. Muszę wiedzieć, co się z tobą dzieje, czy nadal żyjesz, by w razie potrzeby móc szukać innego rozwiązania. – oj, nie owijał niepotrzebnie, ale szybko powrócił do tematu samej podróży. – Nie zapuszczaj się drogą przez Zielone Bagna. – władca przesunął palcem po mapie w miejscu, w którym zaznaczono wyraźnie niebezpieczeństwo kryjące się pośród traw. – Bezpieczniej jest udać się ścieżką u podnóża wulkanu. – Elf zwinnym ruchem zwinął mapę i podał ją chłopakowi z wyrozumiałym uśmiechem na urodziwej twarzy. – Przyda ci się.

            Ciemne oczy Lassë rozbłysły. Zdawał sobie sprawę z tego, że mapa takiej, jakości jest bezcenna. Elfy żyjące w zgodzie z innymi rasami mogły bez większych problemów podróżować, a tym samym zbierać informacje o terenie, na którym się znajdowały. Z ludźmi było inaczej. Unikano ich, niechętnie pozwalano by kręcili się w pobliżu siedzib innych ras i wyłącznie bardowie mieli prawo na swobodne zatrzymywanie się na dłużej w jednym miejscu.

- Dziękuję, panie! – ciemnowłosy, młody elf skłonił się nisko, a jego twarz rozświetlał podniecony uśmiech.

- Wyruszysz za trzy dni, więc nie obawiaj się pytać, gdybyś potrzebował mojej pomocy w tym czasie. Możesz okazać się naszą jedyną nadzieją.

- Tak, panie. – tym razem ukłon nie był tak głęboki za to pełen powagi, która wcześniej zniknęła przysłonięta prezentem. Lassë na nowo zaczął odczuwać ciężar obowiązku, jaki spoczywał na jego barkach. Mógł zostać bohaterem, ale czy aby na pewno nadawał się do tego zadania? Do tej pory sądził, że istoty wybitne takimi się rodziły, zaś teraz był żywym dowodem, który obalał tę teorię. W końcu do tej pory jego jedynym obowiązkiem było wyplatanie kolczug, które w razie walki miały chronić jego pobratymców, zaś teraz awansował do rangi „jedynej nadziei”. Ale co jeśli zawiedzie?

 

            Płaszcz, jakaś bielizna na zmianę, tunika, koszula, spodnie, igła i nici, prowiant na drogę, łuk i strzały, nóż, drobne monety... O czym zapomniał? Czy w ogóle potrzebował tego wszystkiego? Przecież ostatecznie nigdy nie uniesie tobołka, jaki będzie miał ze sobą po zakończeniu pakowania! O ile zdoła zapakować się w coś, co będzie na tyle ogromne by pomieściło te najpotrzebniejsze jego zdaniem rzeczy. Wątpił w to szczerze.

Jego problem tkwił w braku obeznania ze światem, w braku doświadczenia i dobrze o tym wiedział. Nigdy nie opuszczał wioski, w której się urodził. Znał ją na pamięć, potrafiłby dotrzeć do strumienia, z którego czerpali wodę z zamkniętymi oczyma i z łatwością wróciłby do domu tym samym sposobem. Tyle, że podróż do odległego zakątka kraju to zupełnie, co innego. Czy podoła? Czy nie zabłądzi? Nie był zwiadowcą, który radzi sobie przez wiele dni w drodze nie mając do dyspozycji zbyt wiele. Nie był także wytrawnym łucznikiem. Swoje umiejętności określiłby, jako przeciętne, chociaż i tak o wiele lepsze niż w przypadku ludzi.

Dlaczego to właśnie on został wybrany? Dlaczego Duchy wskazały na niego? Nie czuł się na siłach, by wyruszyć, wypełnić zadanie i powrócić w jednym kawałku. W ogóle nie wyobrażał sobie, że zdoła przetrwać chociażby dwa dni poza wioską. Może właśnie, dlatego serce wydawało mu się tak ciężkie, a powietrze gęste i lepkie? Czy to nazywano strachem przed śmiercią? W prawdzie elfy mogły zginąć wyłącznie od zadanych podczas walki ran lub z tęsknoty, ale nikt nie mógł przewidzieć, co takiego się stanie.

Ręce mu drżały, kiedy wściekle wysypywał na podłogę zawartość tobołka. Był taki bezradny! Cała ta niemoc denerwowała go, irytowała, sprawiała, że z każdą chwilą tracił nadzieję na powodzenie tej misji. Miał przecież wyruszyć sam. Sam jeden przeciwko setkom, tysiącom niebezpieczeństw. Co w takiej sytuacji będzie mu najbardziej potrzebne?

- Co ty w ogóle wyprawiasz? – Lassë podskoczył zlękniony, kiedy tuż nad jego uchem kobiecy głos wypowiedział te słowa. Wysoka, szczupła elfica uśmiechała się do niego czarująco, a w jej niebieskich oczach czaił się niepokój, kiedy spoglądała na niego. Związane w warkocz, długie, złote włosy spływały jej po ramieniu na pierś. Elen była starsza od niego o kilkadziesiąt lat i często towarzyszyła mu podczas dziecięcych zabaw. Wtedy byli tylko przyjaciółmi, którzy nie wiedzieli, co przyniesie los, zaś teraz ona należała do zwiadowców, a on pracą swoich dłoni i narzędzi przyczyniał się do budowania potęgi swojej wioski. Zazdrościł jej strasznie, jednak nigdy nie pozwolił by to uczucie zniszczyło to, co było między nimi. Jej przyjaźń była dla niego zbyt cenna.

- Pakuję się! – odpowiedział pewnie na jej pytanie, jednak zmieszał się słysząc jej szczery, ciepły śmiech.

- Zostaw to mnie. – poklepała go po ramieniu. Kto lepiej od niej wiedziałby, jak abstrakcyjna wydaje się Lassë ta podróż? – Hristil czeka na ciebie na zewnątrz. Nie chciał wejść, sama nie wiem, dlaczego.

- Dzięki! – młody elf uśmiechnął się do przyjaciółki i zostawiając swoje rzeczy w jej rękach wybiegł z domku na schody przeskakując je po kilka stopni, by dołączyć, czym prędzej do osoby, z którą łączyło go nie mniej niż z Elen.

            Hristil był w tym samym wieku, co Lassë. Był wysoki, bardzo silny i całkiem dobrze umięśniony, jak przystało na kowala. Włosy miał krótko przycięte, ciemne, oczy zaś jasne, niebieskie. Nie tylko elfice traciły dla niego głowę. Wystarczyło, że raz tylko pojawił się w jakiejś ludzkiej osadzie z takiego, czy innego powodu, a dziewczęta kręciły się po lasach w poszukiwaniu jego domu przez całe miesiące. Takiego powodzenia nie można było nie zazdrościć. Z resztą, Hristil był niebywale inteligentny i pod tym względem górował nad Lassë, jak i pod wieloma innymi. A jednak byli dla siebie niczym bracia i nigdy między sobą nie rywalizowali, a jedynie bez słowa przyjmowali różnice, jakie między nimi występowały.

- Niedługo nie będzie cię tutaj, więc uznałem, że powinienem ci coś dać. Tak żebyś o nas nie zapomniał i wrócił. – zaczął niepewnie młody kowal wręczając przyjacielowi jakieś zawiniątko.

- Nie musiałeś! – Lassë nie specjalnie wiedział, co powiedzieć. Wpatrywał się przyjaciela trochę zawstydzony tym wszystkim.

- Daj spokój! Nawet nie wiesz, co to. – wysoki elf uśmiechnął się szelmowsko. – To niewiele, w porównaniu z tym, co możesz osiągnąć podczas tej wyprawy! – patrzył, jak zamyślony długowłosy rozpakowuje swój upominek, na który składały się wykonane przez Hristila bardzo ostre, chociaż niewielkie sztylety. – Mam nadzieję, że ich nie użyjesz, ale na wszelki wypadek chciałem byś je miał. Możesz je ukryć bez problemu, więc i łatwo będzie po nie sięgnąć.

            Lassë uśmiechnął się, chociaż tak naprawdę miał ochotę rozpłakać się jak dziecko. Oczywiście, doceniał gest przyjaciela i kunszt wykonania sztyletów, jednak ich widok uświadomił mu na nowo przerażająca prawdę, że jest zmuszony opuścić wszystkich, których kochał i wyruszyć na samotną wyprawę w nieznane, na wyprawę pełną niebezpieczeństw, których nie potrafił sobie nawet wyobrazić.

- Zazdroszczę ci. – głos przyjaciela wyrwał go z zamyślenia. – Naprawdę. Możesz czegoś dokonać!

- Tak, zginąć spektakularną śmiercią.

- Daj spokój!

- Chciałbym! – zapewnił szczerze Lassë i owinął dwa drobne sztylety skórą, na której leżały. – Nie słyszałem jeszcze o elfie, który umarłby ze strachu, ale ja zdecydowanie czuję się tak, jakbym miał za chwilę wyzionąć ducha. Nawet nie wiesz, jak się tego boję!

- Dasz sobie radę. – trochę rozbawiony Hristil położył dłoń na jego ramieniu. – Ja to po prostu wiem. – uśmiech, jaki pojawił się teraz na twarzy kowala był równie szczery, co słowa i to podniosło na duchu długowłosego, niższego o głowę elfa.

            Po schodach owijających się w około drzewa zbiegła na dół Elen. Podeszła szybko do Lassë i pocałowała go w policzek.

- Spakowałam cię, jak należy, więc niczego nie zmieniaj. Możesz, co najwyżej upewnić się, co do zawartości swojego bagażu. Ja muszę uciekać, całkiem zapomniałam, że mam dzisiaj przegląd ekwipunku! – stanęła na palcach i w ten sam sposób ucałowała Hristila, a następnie puściła się biegiem w głąb lasu zostawiając przyjaciół samych na te kilka chwil przed ich rozstaniem.

Obowiązki wzywały nie tylko Elen toteż bardzo prędko Lassë został całkiem sam. Pustka, jaka panowała w jego sercu na myśl o przyszłości stawała się coraz większa. Czuł chłód wewnątrz ciała, lodowate dreszcze rozchodzące się od serca na całe ciało. Gdyby to było możliwe zrezygnowałby z możliwości zostania bohaterem i nadal prowadził swoje proste, nudne życie. To niestety było niemożliwe.

sobota, 24 marca 2012

1. I wtedy zapadła cisza...

Wielkimi krokami zbliża się Dzień Książki i z tego tytułu pragnę zachęcić Was do wspierania pewnego młodego, polskiego wydawnictwa – Dwójka bez sternika. Odwiedźcie ich stronę i zakochajcie się w fantastyce, którą wydają! Sama uwielbiam „Kroniki Czarnoksiężnika”, które zdobią już moją półkę.

 

Dwójka bez sternika

 

 

 

Wiatr niebywale subtelnie poruszał koronami najwyższych rosnących w lesie drzew całując każdy z liści z niesłychaną miłością i wyczuciem, dzięki czemu zieleń tych pradawnych kolosów wydawała się być najsoczystsza ze wszystkich odcieni, jakie królowały w lesie. Wysoko, w niedostępnych dla ludzi, czy zwierząt miejscach, których nie mogłoby dostrzec śmiertelne oko kwitło życie. Pośród gęstych koron potężnych drzew mieściło się zbudowane z białego, lśniącego niczym księżyc metalu miasto. Zgrabne, lekkie, jednak wyjątkowo wytrzymałe drabiny wiły się wokół pni od ziemi po same zabudowania skryte pośród liści. Piękne, ukryte przed wrogami miasto elfów z Ostoi wydawało się uśpione, gdy pośród gorących promieni słońca tylko nieliczni mieszkańcy przechadzali się pomiędzy grubymi pniami wykonując swoje codzienne obowiązki.

            Gdzieś, niemal pośrodku lasu, rosło najbardziej sędziwe z drzew, które kryło w swej rozłożystej koronie pałac zamieszkały przez władcę, który to nie tylko sprawował rządy nad swoim ludem, ale był także kapłanem zdolnym rozmawiać z Duchami Ziemi, tak ważnymi dla elfickiej społeczności. Pałac wydawał się kruchy, niczym lód na rzece, jego ściany wykonane z nieznanego ludziom kruszcu były cienkie, bogato zdobione i wbrew pozorom niemal niezniszczalne. Do wnętrza wchodziło się przez wielkie drzwi, które wydawały się strzeżone przez gałęzie podtrzymujące konstrukcję, jak gdyby posiadały one własną wolę. Wielkie okna wpuszczały do przestronnych pomieszczeń ciepłe promienie słońca czyniąc to miejsce jeszcze bardziej szczególnym.

            Po skąpanym w blasku dnia korytarzu rozchodził się cichy odgłos kroków stawianych z niebywałą delikatnością. Wysoka, piękna postać zmierzała właśnie w kierunku schodów prowadzących do podnóża drzewa i niżej aż pod same korzenie. Jej długie, idealnie proste, jasne niczym len włosy falowały przy każdym ruchu odsłaniając szpiczaste uszy. Na wysokości nasady zgrabnego, prostego nosa, ponad bladymi policzkami lśniły szmaragdowe, wąskie oczy pełne mądrości i rozwagi. Istota dumnym krokiem poczęła schodzić w dół po solidnych stopniach, po których spływała zielonozłota szata tak idealnie podkreślająca proporcjonalne, męskie ciało.

            Im bliżej ziemi tym mniej słońca docierało do strzelistego korytarza, by w pewnym momencie zaniknąć całkowicie, gdy mężczyzna począł zagłębiać się pod sędziwe drzewo rzadko uczęszczaną drogą. Tylko on jeden miał prawo zapuszczać się w te rejony. Wybudowane przed wieloma wiekami przejście służyło członkom królewskiej rodziny tylko podczas najważniejszych uroczystości – przesilenia wiosennego oraz jesiennego, a jednak zdarzały się momenty, kiedy to Duchy Ziemi same wzywały głowę elfickiej społeczności – co miało miejsce w tym wypadku.

Panującą pod ziemią ciemność oświetlało subtelne światło fosforyzującego fioletem kryształu, który władca trzymał w dłoni. Ukrył go jednak na powrót w kieszeni szaty, gdy otwierając stare lecz wytrzymałe i nadal piękne wrota przestąpił próg komnaty, którą wypełniały drobne ogniki wiszące w powietrzu. Pomieszczenie było jednak całkowicie puste, zaś sklepienie stanowiły wyłącznie korzenie pradawnego drzewa. To właśnie w tym miejscu Duchy ukazywały swą prawdziwą postać i przekazywały swoją wolę władcy, który to zobowiązany był do wypełnienia ich poleceń dla dobra ogółu.

Elf czuł, jak opuszki palców zaczynają go swędzieć od przepływających przez jego ciało sił natury.  Oczyścił umysł i zamknął oczy skupiając się na drganiach powietrza, na mocy, jaką mógł bez trudu wyczuć wokół siebie. Pozwolił by bicie jego serca zrównało się z pulsowaniem ziemi pod stopami, by jego istnienie zsynchronizowało się z prastarymi Duchami i wtedy też na jego twarzy rozbłysły zielenią niewidoczne dotąd tatuaże świadczące o mocy powoli krążącej w całym jego organizmie, jakby wymieszała się ona z krwią.

Gdy elf otworzył oczy widział to, co do tej pory było dla niego niedostrzegalne – dwie postacie zespolone z glebą ścian, które wydawały się wychodzić z ciemnej, twardej ziemi otaczającej władcę ze wszystkich stron. Ich ciała zaczynały się od pasa, a ich kolor przywodził na myśl drewno skryte głęboko pod korą, gdzie niegdzie poprzeplatane zielenią mchu. Intensywnie niebieskie oczy były łagodne, elektryzujące, zaś w miejscu włosów piękne twarze przechodziły w istny las. To, co reprezentowały sobą te dwie istoty napawało lękiem, ale i zapierało dech w piersiach, wzbudzało szacunek, odkrywało majestat natury obecny nawet tak głęboko pod powierzchnią ziemi.

Władca ukłonił się nisko Duchom, które wezwały go mając zapewne ku temu ważny powód. Każde spotkanie z nimi było dla niego zaszczytem, zaś tym razem w serce elfa wkradał się niepokój. Cóż mogło być na tyle ważne, że Duchy skontaktowały się z nim we śnie wzywając go do siebie?

- Dziękujemy, że zechciałeś się zjawić. – duże oczy żeńskiej Duszy zwróciły się w stronę władcy, a trudny do opisania głos wypełnił pomieszczenie. Wydawał się nie mieć brzmienia, a jedynie zapach, świeży, specyficzny, jak skąpana w deszczu ziemia.

- Od pewnego czasu, coś stoi na przeszkodzie naszym kontaktom z Duchami innych żywiołów. – zabrał głos męski Duch. Ton jego głosu był niczym szelest liści, czy też ocierających się o siebie źdźbeł trawy. – Wiesz, jak ważne dla utrzymania pokoju pomiędzy rasami są nasze porozumienia.

- Jeśli ten stan się utrzyma może wybuchnąć wojna. – wtrąciła Dusza. – Cokolwiek się stało musimy znaleźć tego przyczynę i zlikwidować ją dla dobra wszystkich. Wybraniec musi wyruszyć na południe w kierunku Puszczy Poległych. Tylko Sługa Lasu będzie wiedział, co się stało, tylko on może nam pomóc.

- Wybraniec musi wyruszyć sam. Nie chcemy wzbudzać niczyich podejrzeń, by nie wykorzystano naszej słabości, ale i by nie obawiano się, iż to my zaatakujemy.

- Kto mógłby posiadać moc zdolną zakłócić porządek panujący od stuleci? – to wydawało się tak nierealne, że władca z ogromnym trudem akceptował prawdy, jakimi dzieliły się z nim Duchy Ziemi. Nie śmiał wątpić ich słowom, bez reszty ufał ich ocenie sytuacji, a jednak... – Czy to w ogóle jest możliwe, by przyczyniła się do tego żywa istota? – spoglądał na poważne, zamyślone oblicza.

- Ludzie rozwijają się niebywale szybko, rosną w siłę, odchodzą od dawnych ideałów i wierzeń. – starał się udzielić odpowiedzi Duch, a rysy jego twarzy wyostrzyły się i stężały. – Przestają w nas wierzyć, nie szanują, chcą zostać panami świata. Czy jednak są już w stanie wyrządzić taką krzywdę? Nie wiemy.

- Unikajcie konfliktów i trzymajcie się z daleka od innych ras, póki nie będzie jasne, co zaszło. – Dusza zamknęła oczy.

- A wybraniec?

- We właściwym czasie rozpoznasz go i nie będziesz miał wątpliwości, co do znaku, jaki na niego wskaże.

- Postępuj rozsądnie. – niebieskie oczy Ducha również ukryły się za powiekami i obie istoty wtopiły się w ścianę z czystej ziemi pozostawiając władcę samego z myślami i ognikami, które bezustannie rzucały migotliwe światło na wszystko w około.

 

Gwar, jaki panował na największej polanie Ostoi Pośród Liści płoszył zwierzęta, które nie pojmując znaczenia zgromadzenia, jakie miało tam miejsce, niepewnie poruszały się między drzewami spodziewając się w każdej chwili ataku. Nie często elfy zachowywały się tak głośno, jak właśnie w tej chwili, kiedy to tylko minuty dzieliły je od poznania powodu, dla którego wszyscy mieli znaleźć się razem w tym miejscu. Kiedy stało się jasnym, iż nikt nie ma złych zamiarów w stosunku do zwierząt przyroda wydawała się wyczekiwać władcy podobnie jak elfy.

Podniecenie rosło w miarę, jak tłum zaczynał się niecierpliwić obawiając się najczarniejszych scenariuszy. Nie często zbierano wszystkich razem, by coś ogłosić, tak jak miało to miejsce teraz. Nic, więc dziwnego, że atmosfera po chwili stała się napięta, a szepty przechodziły w głośne krzynki. Każdy chciał coś dorzucić, podzielić się obawami i spostrzeżeniami.

I nagle wszystko ucichło, kiedy to władca pojawił się w asyście swoich straży i wspiął się na podwyższenie, z którego mógł ogarnąć tłum swoich poddanych. Piękne twarze zwrócone były w jego stronę, setki oczu śledziły jego poczynania, ich usta poruszały się w niewypowiedzianych na głos słowach. Oni czekali, a więc nie mógł dłużej trzymać ich w niepewności. Gdzieś tam między nimi mógł stać wybraniec – ten, zadaniem, którego będzie dotrzeć do jedynego człowieka, który mógł pomóc w jakże trudnej sytuacji, w której znalazły się elfy. Nie było sensu zwlekać. Czekali już wystarczająco długo.

- Rozmawiałem dziś z Duchami! – zaczął podniesionym głosem, by dosłyszeli go także ci, którzy stali na samych obrzeżach polany niemal ukryci pośród drzew. – Są zaniepokojone, ponieważ coś unosi się w powietrzu. Rozejm między rasami może zostać zerwany, gdyż Duchy straciły możliwość kontaktowania się między sobą. Jesteśmy skazani na samych siebie. – tłumaczył poważnie, a jego głos ani razu nie zadrżał, nie stracił na sile, nie było w nim wahania. – Naszym obowiązkiem jest utrzymanie pokoju za wszelką cenę, a więc musimy osunąć się w cień do czasu znalezienia rozwiązania. Nie wolno nam prowokować innych, ani dać się sprowokować. Nie możemy dopuścić do wojny!

            Wrzawa powstała w mgnieniu oka. Najstarsi pamiętali czasy wojny, jaka wstrząsnęła światem całe tysiąclecia wcześniej. Była to pierwsza wojna o dominację, którą wszczęli ludzie. Elfy nie chciały brać w niej udziału, ale nie miały wyjścia. Ludzie chcieli podporządkować sobie wszystkie inne rasy, a jeśli ktoś stawiał szczególny opór był eliminowany. Tak właśnie wyginęły smoki, chociaż krążyły pogłoski jakoby elfy z gór, które krzyżowały się z ludźmi miały władzę nad ostatnim smokiem czyniąc z niego machinę bojową na wypadek kolejnej wojny. Nikt nie mógł niestety potwierdzić tych plotek, a górskie elfy trzymały się z daleka od innych i nie były skore do zwierzeń.

- Musimy być przygotowani na wszystko, ale nie możemy zapominać, że walka to ostateczność, której musimy uniknąć. Potrafimy się bronić, jesteśmy gotowi na każdą ewentualność, ale nie jesteśmy wojownikami. Duchy chcą by wybraniec wyruszył na południe do ostatniego Druida...
- Aaa! – krzyk pośród tłumu przerodził się w pisk. Zapanowało poruszenie, elfy rozstępowały się, straż zasłoniła władcę, który zaskoczony przerwał swoją przemowę. Wystarczyła chwila, by po prawej stronie tłumu powstała wyrwa, która pozwoliła rozeznać się w sytuacji elfom stojącym na podwyższeniu.

            Wysoka, smukła postać o kasztanowych włosach sięgających niemalże pasa szarpała się stojąc w miejscu. W ciemnych oczach czaił się strach, gdy piękny, stosunkowo młody elf spoglądał na swoje stopy, które zamieniły się w korzenie. Gdzieś tam pod tą grubą warstwą drewna kryły się przecież jego złote buty! Tego, co się działo nie była w stanie zasłonić nawet biało-złota szata. Jego gładkie, proste włosy unosiły się w górę pasmami zamieniając w cieniutkie, elastyczne gałązki wierzby o drobnych listkach. Było jasne, że nie pojmuje, co się dzieje. I nie tylko on. Otaczające go osoby wydawały się nie mniej przestraszone i zupełnie nie wiedziały, co czynić. Biernie patrzyły, jak jeden z nich powoli zamienia się w... No, właśnie. W co?

- Oto wybraniec, który uda się w podróż! – zakrzyknął władca odnajdując w zaistniałej sytuacji znak dany mu przez Duchy. Jego słowa sprawiły, że na nowo zapadła cisza i tylko młody elf szamotał się bezskutecznie próbując się uwolnić. Nagle dotarło do niego to, co zostało powiedziane.

- Ja? – wytrzeszczył oczy, zaś jego włosy i nogi wróciły do normalnego stanu, przez co upadł na ziemię tracąc równowagę. Rozejrzał się niepewnie, ale w około nie działo się nic szczególnie podejrzanego, władca nie dodał więcej ani słowa, a jedynie wpatrywał się w niego przenikliwie zielonymi oczyma. – Sam?!

 

 

  

 

sobota, 17 marca 2012

I'll Take the Fall for You vol. 17 (end)

W następnym tygodniu pojawi się już opowiadanie mojego autorstwa od A do Z, co nie zmienia faktu, że czasami pewnie powrócę do SPN'owych oneshotów (w szczególności na wszelakie Święta). Niestety nie kończę tego trójkątem, ale chłopcy nie podołaliby, gdyż co ma wisieć nie stanie ^^"

 

 

Wystarczyło poczekać i przecisnąć się między „strażnikami”, którzy obserwowali braci uważnie, najwyraźniej im nie ufając, a jednak musieli wykonywać wszystkie rozkazy boga. Starając się, więc nie zwracać uwagi na chłodne przyjęcie dwaj mężczyźni podążyli w górę wąskimi schodami, jakie znajdowały się za drzwiami. Czy ten budynek powinien w ogóle być taki wysoki? Ares czekał na nich w połowie drogi odziany w piękną, szkarłatną suknię, która podkreślała jego kuszące kształty. Niestety było wątpliwe, by zdołałyby one pobudzić fantazję dwójki łowców na tyle, by ci podołali ewentualnemu „zadaniu”.

Dean podążając zaraz za Aresem oddychał ciężko i nierówno. Bóg wojny mógł uznać to za przejaw wielkiego podniecenia, toteż nie zwracał szczególnej uwagi na liczne westchnienia, jakie wydawał z siebie mężczyzna. W rzeczywistości było jednak zdecydowanie inaczej.

- Cas, jeśli się nie zjawisz o czasie zabiję cię, dupku. – mruczał cicho starszy Winchester, chcąc zwrócić na siebie uwagę anioła i przekazać mu niezbędne informacje. – Jeśli będę zmuszony doprowadzić to do samego końca, wolałbym nie być w twojej skórze, bo zjadę twoje skrzydlate dupsko tak, że zatęsknisz za harfami i pieprzonymi chmurkami w Niebie. – syczał coraz to bardziej przerażony. – Trzecie piętro, w głębi korytarza, piąte drzwi po prawej. – zakończył i uśmiechnął się do boga, który właśnie otwierał przed nimi drzwi.

- Zapraszam do naszego gniazdka. – zaświergotał słodko i namiętnie Ares, co sprawiło, że ciała braci pokryły się gęsią skórką.

            Tak, pokoik był naprawdę idealny i gdyby nad tą dwójką nie wisiała groźba trójkącika z transseksualnym bogiem pewnie zdołaliby docenić przytulny mrok, wspaniałą temperaturę, słodką woń, wielkie łóżko, zabawki, jakie leżały na szafce nocnej.

            Bracia spojrzeli po sobie, przełknęli głośno ślinę i nabierając odwagi postanowili grać na zwłokę nie wzbudzając podejrzeń i tym samym czekać. Udając, iż rozglądają się po pokoju zachwyceni odwrócili się tyłem do kobiety grając niezauważenie w marynarza. Dean uśmiechnął się tryumfalnie, kiedy zwyciężył dwa razy z rzędu i to Samuelowi przypadło w udziale rozpoczęcie miłosnych igraszek.

            Sam zaklął w duszy. Dlaczego akurat on?! Tyle razy wygrywał, a teraz, w tej jakże ważnej rozgrywce, poległ na całej linii. Uśmiechnął się, jak umiał najlepiej, jednak jego psie oczka zdradzały wszystko to, co kryło się w jego sercu, a więc niepewność i obawę. Nawet Ares liczący na dobrą zabawę zdołał odczytać, lub tak uważał, myśli chłopaka.

- Nie bój się, gryzę, ale nie od razu. Możesz dotykać i oglądać. Poznaj moje ciało, by zdecydować, czy także takiego pragniesz.

            „To będzie uraz na całe życie.” przyszło mu do głowy, ale dzielnie znosił tę niedogodność. „Cholera, Cas, gdzie jesteś?!” krzyczała jego podświadomość, kiedy podchodził do boga, zaś Dean, jakby licząc na dobre przedstawienie rozsiadł się na materacu łóżka zakładając nogę na nogę. Musiał przecież stwarzać pozory zainteresowanego, nawet, jeśli jego rodzony, młodszy braciszek będzie całował mężczyznę... Nie ważne, że przerobionego! Ares był dla nich nadal mężczyzną, pogańskim bogiem i wrogiem, którego należało wyeliminować, a usta Sammy’ego właśnie zetknęły się z miękkimi zapewne wargami Aresa.

            Wypielęgnowane dłonie spoczęły na miękkich policzkach młodego Winchestera, oczy wydawały się wciągać w swoją głębię, wszystko kusiło o wiele bardziej, niż w jakiejkolwiek innej chwili. Nic dziwnego, że łowca nie odsunął się, ale pozwolił na ten pocałunek oddając go nawet nieśmiało. Utonął w nierealnych uczuciach wypełniających go w jakiś nienaturalny, magiczny sposób. Tego nie było w planie... A jeśli zaraz tego nie przerwą może być jeszcze gorzej.

            „Dłużej się nie dało?” pomyślał Dean, któremu wypity tego wieczora alkohol podchodził do gardła, kiedy widział, jak Sammy i Ares wymieniają się śliną, a któremu nic nie mogło umknąć z zajmowanego miejsca, gdy Castiel zmaterializował się zaraz za Samuelem dzierżąc w dłoni włócznię. Nie, dla niego nie było to zaskoczeniem, ale Ares bezsprzecznie zdziwił się, gdy uchylając powieki dostrzegł obcą twarz stojącą niebezpiecznie blisko.

            Wydając z siebie krzyk wściekłości odepchnął młodego łowcę z taką siłą, że ten poleciał w górę i uderzył boleśnie o jedną ze ścian. Ciężko określić, czy wiedział, że wpadł w pułapkę, czy też działał wyłącznie pod wpływem impulsu. Niestety, nie było wątpliwości, że bardzo szybko w pokoju pojawią się strażnicy lub co gorsza cała armia demonów, gdyż harmider, jaki zapanował nie mógł zostać niezauważony. Z tego też powodu Cas zaatakował pospiesznie, ale jego furia miała się nijak do wściekłości ogarniającej boga wojny. Ares był równie niebezpieczny, co zraniony tygrys. Jeden fałszywy ruch, a odgryzie głowę!

            Złapał pewnie za wyciągniętą w jego stronę włócznię powstrzymując cios bez najmniejszego problemu. Zamachnął się sprawiając, że Castiel stracił panowanie nad bronią zostając przez nią zepchnięty na najbliższą ścianę zaraz koło podnoszącego się bardzo powoli na nogi Samuela. Wszystko rozgrywało się tak szybko, że łowcy nie mieli możliwości by zareagować. Bóg wojny, wprawiony w swoim fachu, podrzucił włócznię, złapał ją mocno i przebił nią ciemnowłosego anioła na wylot przyszpilając do ściany. Jego twarz wykrzywił uśmiech, który szybko zmienił się w mieszaninę zaskoczenia i jeszcze większej wściekłości, gdy dotarło do niego, że włócznia jest podrobiona. Nie zdążył niestety zareagować, gdyż w tej samej chwili jego ciało zostało przeszyte oryginalną bronią, która lśniła subtelnie wypełniając pokój srebrną poświatą, a trzymające ją dłonie Balthazara nie ustąpiły wciskając ją tym głębiej w piękne ciało póki brzuch boga nie znalazł się dokładnie w połowie długiego drzewca.

Drzwi wejściowe otworzyły się uderzając o ścianę wewnątrz pokoju, klamka niemal się rozpadła, kiedy to nastąpiło. Stojąca tam Afrodyta była blada z przerażenia, jej rude włosy zgrabnymi falami opadały na idealnie jasne ramiona. Tak pięknej kobiety nie widział do tej pory nikt poza Balthazarem, który miał już z nią do czynienia. Bogini roniła łzy spoglądając na powoli gasnącego kochanka, któremu nie dało się już uratować życia. Spojrzała wściekle po znajdujących się w pokoju mężczyznach. W jej dłoni pojawił się bicz zakończony zatrutym ostrzem. Postanowiła pomścić ukochanego, to nie ulegało żadnej wątpliwości.

            Zamachnęła się na Balthazara, który to stał się jej głównym celem, a który nie zdołał uniknąć celnie wymierzonego ciosu. Ostrze wbiło się głęboko w jego udo, a trucizna w rekordowym tempie rozchodziła się po ciele wywołując ból nie do zniesienia.

- Balth! – Dean w końcu ruszył się z miejsca rzucając blond skrzydlatemu rękawice, które otrzymał wcześniej właśnie od niego. Jeśli one nie poskutkują nikt nie będzie miał szans w walce z rozwścieczoną boginią, której siłę stanowił żal po stracie ukochanego, który leżał na szkarłatnym dywanie nieruchomy i zimny niczym posąg.

            Anioł zachowując zimną krew założył pospiesznie rękawice, które przylgnęły do jego dłoni niczym druga skóra. Nagle stały się niespotykanie lekkie i elastyczne, zupełnie jakby wcale nie istniały. Balthazar złapał za bicz i syknął z bólu wyrywając tkwiący głęboko grot z ciała. Krew, jaka zalała jego spodnie miała czarną barwę i była gęsta niczym smoła. Castiel chciał mu pomóc, jednak usłyszał tylko:

- Nie! Tylko artefakty Hefajstosa zdołają ją zabić. – z tymi słowy blond-włosy szarpnął za bicz ze swojej strony wyrywając go z rąk boginki. Kobieta chciała uciec widząc, co się dzieje, ale nie miała na to szans. Balth w mgnieniu oka znalazł się przy niej, a jego dłonie zacisnęły się na gardle Afrodyty. Pozwolił się jej odwrócić, ale nie po to by mogła z nim walczyć, ale by patrzeć na jej twarz, gdy zwiększał żelazny uścisk. Czuł, jak kości bogini pękają, słyszał miarowy odgłos ich miażdżenia, był świadomy życia uciekającego z ciała tej piękności. Zabicie Aresa było o wiele łatwiejsze, jeden cios wystarczył, zaś teraz wszystko wydawało się zupełnie inne. Widział, jak blask gaśnie w pięknych oczach bogini, a jego napięte jak postronki nerwy wydawały się rejestrować zbrodnię i wypalać ją na całym jego ciele, aż do chwili, gdy mógł puścić bezwładne ciało Afrodyty by opadło na ziemię pozbawione życia podobnie jak miało to miejsce z jej kochankiem.

            Zdjął rękawice rzucając je na ciało bogini, a płomienie ogarnęły zwłoki spalając je doszczętnie. To samo stało się teraz również z Aresem, a Balth zniknął nie wypowiedziawszy nawet słowa.

            Cas zajął się swoimi podopiecznymi. Przycisnął palce do ich czół i przeniósł do pokoju, gdzie nocowali dotychczas.
- To kolejne zwycięstwo, które oddala Armagedon. – powiedział uśmiechając się do nich i było to ostatnie, co zobaczyli, gdyż anioł rozpłynął się w powietrzu szybciej niż sen.

           

- Dobrze się spisałeś. – rzucił kojącym głosem do stojącego na moście Balthazara, który wpatrywał się w płynącą poniżej wodę.

- Wystarczy, że skiniesz, a ja gonię cienie by cię zadowolić. Przyjmuję na siebie ciężar twojego Upadku. Jestem głupcem, Cas. Zawsze nim byłem i może, dlatego będę stał po twojej stronie w dalszym ciągu. – błękit jego oczu połączył się niebieską otchłanią tęczówek Castiela.

sobota, 10 marca 2012

I'll Take the Fall for You vol. 16

- To ty musisz go zabić. – poważne spojrzenie niebieskich oczu Castiela przeszyło Balthazara, który siedział rozparty na krześle niedługo po akcie, jaki miał miejsce w tej nieużywanej od dawna kuchni. – Tylko ty zdołasz go zabić. Sam przecież czułeś, jak wielki wpływ ma na ciebie jego włócznia. Przewodzisz jej moc, jak woda prąd. Wystarczy, że dotkniesz jej jednym palcem, a cały proces się rozpoczyna. To musisz być ty.

- Cas, oglądaj tylko National Geographic Channel, dobrze ci radzę. – wyjątkowo sceptyczne, a może nawet lekceważące podejście jasno-włosego anioła dało się wyczuć już w samej wibracji otaczającego go powietrza. On wręcz emanował ironią i niedowierzaniem. – Wybacz, ale „Power Rangers” byli na topie dobre dwadzieścia lat temu.

- Nie czas na żarty! Ja mówię całkowicie poważnie! – ta odpowiedź potwierdziła domysły Balthazara jakoby Cas naprawdę miał do czynienia ze znaną serią dla dzieci. Nie zapytał przecież czym jest „Power Rangers”, jednak to było ich najmniejszym problemem.

- Ja również mówiłem poważnie. – starszy skrzydlaty podniósł się z krzesła i rozpoczął wędrówkę po pomieszczeniu. – Nie mamy pojęcia, co się stanie, gdy zabiję Aresa. Nie przeczę, że nie byłem sobą po zabawie boską bronią, ale jeśli samo jej dotknięcie tak na mnie działa to równie dobrze może mnie rozsadzić, kiedy zabiję Aresa. – błękitne tęczówki wydawały się lśnić srebrem, kiedy anioł odwrócił się przodem do przyjaciela. Jeśli nastąpi jakiekolwiek spięcie na linii Ares-włócznia Balth będzie tym, który znajdzie się pomiędzy tymi dwoma siłami. Nie ważne, że był aniołem. Uwolniona wtedy destrukcyjna siła może zabić i jego, a on zdecydowanie nie planował rozstawać się z życiem zbyt szybko.

- Balthazarze, my musimy go zabić, jeśli chcemy uniknąć Armagedonu, a tobie może się to udać. – czy mogło być coś bardziej przerażającego niż te niewinne usta przyzwalające na śmierć bliskiego przyjaciela w imię większego dobra?

- Tak, wiem. – blond-włosy skrzydlaty zacisnął palce u nasady nosa, po czym uniósł głowę raźniej, machnął lekceważąco ręką i skierował swoje kroki w stronę wyjścia z pomieszczenia. – Zajmę się przygotowaniami. – wytłumaczył na odchodnym.

 

Dean siedząc na wysokim, obrotowym krześle przy barze sączył niespiesznie swojego zmrożonego drinka. Opuszkiem palca rysował po zamglonej, wilgotnej powierzchni szklaneczki, a jego zielone oczy wyznaczały te same tory błądząc po ciele Aresa, który siedział w pobliżu otoczony adoratorami, z dwoma gorylami za plecami. Bóg wojny bezsprzecznie był świadomy wyraźne zainteresowania swoją osobą, jakie przejawiał łowca. Gdyby Samuel mógł zobrazować aktualny stan rzeczy z pewnością wybrałby motyw serduszek wysyłanych przez Deana, a odbijających się od Aresa w sposób niebywale pieszczotliwy.

- Dean, dobrze się czujesz? – zatroskany młody łowca nachylił się do ucha brata.

- Chyba nie jesteś zazdrosny, koteczku? – dłoń zielonookiego ścisnęła kolano Sama, a na jego ustach pojawił się przyjemny uśmiech. Niższy Winchester wyciągnął szyję i przyłożył usta do ucha młodszego mężczyzny. – Im szybciej będzie po wszystkim tym szybciej o tym zapomnę. – syknął, chociaż jego twarz w dalszym ciągu była słodko uśmiechnięta i pozwolił sobie nawet na uszczypnięcie wargami płatka ucha partnera, co wywołało rumieńce, które idealnie pasowały do scenerii. – Jeśli nie podejmiemy się drastycznych metod nie ruszymy w ogóle z miejsca. Wczuj się w rolę i zachowuj tak jakbyś naprawdę marzył o operacji, która miałaby cię upodobnić do niego.

- Że, co? – Sam po raz pierwszy słyszał o czymś takim. Dean coraz bardziej wszystko gmatwał, fantazja zaczynała go ponosić, a najbardziej miał na tym cierpieć właśnie Sammy. Bo kiedy to niby ustalili, że młodszy Winchester ma być potencjalnym kandydatem na transseksualistę?!

            Dean przesunął dłoń wyżej z kolana brata na jego udo i powoli zsunął palce w dół miękkiej krzywizny masując wewnętrzną, delikatną i najbardziej przez to wrażliwą część. Czy ktokolwiek wiedział jak wiele wysiłku kosztowało go to wszystko? Nie potrafił znieść tego dłużej toteż chciał dać z siebie wszystko byleby jak najszybciej zakończyć tę sprawę, pozbyć się problemu i zapomnieć, zapomnieć, zapomnieć.

            Z figlarnym uśmiechem zacisnął palce na kroczu ciemnookiego i pomasował je przez materiał spodni. Dopił swojego drinka, jako że był to dla niego jedyny ratunek przed znienawidzeniem samego siebie i złapał zszokowanego tamtym gestem brata za rękę.

- Nie wstydź się, koteczku. Czuję, że niedługo spełnią się twoje marzenia.

- O, tak. Z całą pewnością. – Sammy wymusił uśmiech i podążył za Deanem. Póki, co ufał w zdrowy rozsądek starszego Winchestera, który ciągnął go w stronę mrugającego do nich Aresa. Teraz naprawdę wiele zależało od ich gry, od tego czy będą przekonywujący, czy zdołają skusić tego antycznego weterana miłostek do spotkania w trójkę w zacisznym pokoiku.

- Sammy, nie wyglądasz na szczęśliwego, coś cię trapi? – wypielęgnowana dłoń Aresa pogładziła miękki policzek słodkiego, chociaż wyrośniętego chłopaka.

„Nie spieprz tego, Sam.” wydawało się mówić całe jestestwo Deana.

- Zaczynam tracić nadzieję, że pozwolisz nam na coś więcej. – chłopak postawił wszystko na jedną kartę. – Wydajesz się nas traktować tak samo, jak wszystkich, a ja i mój krasnalek – gdyby spojrzenie mogło zabijać... – nie potrafimy już odnaleźć prawdziwego zaspokojenia tylko we dwójkę. Cały czas zastanawiamy się, jak wyglądałoby to gdybyś do nas dołączyła. – Sam objął się ramionami sunąc jedną dłonią po ramieniu. – Chciałbym mieć twoje piękne ciało. Jestem ciekaw jakby to było robić to z tobą. Chciałbym zrozumieć Deana, kiedy zdecydujemy się, że powinienem poddać się operacji.

„Znalazł sobie porę na zwierzenia.” niemal krzyczała podświadomość zielonookiego, który przysłuchiwał się rozmowie tych dwojga.

Ares przygryzł wargę, jakby na poważnie rozważał to, co właśnie usłyszał. Ocenił uważnym spojrzeniem ciało Samuela, a następnie Deana, rozejrzał się sunąc wzrokiem po innych adoratorach, jakich było w tym miejscu pełno, ale z pewnością żaden nie mógł równać się z tą dwójką tak różnych od siebie, atrakcyjnych mężczyzn. Czy ktokolwiek potrafiłby odmówić sobie rozkoszy płynącej ze spędzenia nocy z kimś takim? Cóż to musiała być za kusząca wizja dla perwersyjnego greckiego boga?!

- Nie mogę was tak zostawić. – odezwał się w końcu, a głos mu zadrżał. – Po prawej stronie w głębi sali są drzwi, których będą pilnować moi chłopcy. – Ares dyskretnie wskazał na pokaźnych mężczyzn za sobą. – Za piętnaście minut będę na was czekać na schodach prowadzących na górę. Oni was rozpoznają i przepuszczą. Na pewno wam się spodoba. – posyłając braciom buziaczka w powietrzu bóg wojny odwrócił się do swoich ochroniarzy i poinstruował ich szeptem, co mają robią.

            To była jedyna szansa, jaką łowcy mogli otrzymać. Teraz równie wiele zależało od aniołów, które musiały rozprawić się z tym cholernym bóstwem.

sobota, 3 marca 2012

I'll Take the Fall for You vol. 15

Balthazar zawsze miał pełną kontrolę nad swoją ekspresją, a jednak baczny obserwator mógł zauważyć masę fascynujących, drobnych znaków, które zdradzały myśli anioła. I tak oto z jego błękitnych oczu można było wyczytać ironię, miłość, zamyślenie. Ale czy ktoś kiedykolwiek przyjrzał mu się na tyle uważnie by z fascynacją śledzić najmniejszy ruch mięśni na twarzy mężczyzny? Czy ktoś starał się odgadnąć, jakie myśli wywołują uśmiech na tych drobnych wargach? Balthazar był otwartą księgą, z której nikt nie czytał, gdyż jedyna osoba, jaka miałaby ku temu okazję była nazbyt zajęta sprawami ludzkości, by dostrzegać drobny pyłek kurzu, jaki miała na ramieniu.

Tak, Castiel nie miał czasu na rozpracowanie przyjaciela, gdyż jego spojrzenie nie mogło skupić się dłużej na kimś, kto tak naprawdę nie był na liście wrogów, kto nie był bezpośrednio zamieszany w Koniec Świata. Czy można się, więc dziwić, że sprawy tak błahe, jak ludzkie potrzeby wydawały mu się abstrakcją? Czy nauka na błędach niezwiązanych w żadnym stopniu z ratowaniem ludzkości mogła wyryć się wyraźnie w jego pamięci? Bo czymże była fizyczna potrzeba zaspokojenia popędu płciowego, kiedy w grę wchodził Armagedon? „Byleby szybko.” oto słowa, które plątały się po głowie ciemnowłosego anioła w chwili, kiedy zdołał zebrać fakty w jedną całość. Jedno za to należało mu przyznać. Był na tyle taktowny, iż nie mówił głośno tego, co przychodziło mu na myśl.

Balth spojrzał głęboko w te niebieskie, szczenięce oczy Castiela, jak gdyby potrafił na ich dnie dostrzec obrazy myśli kłębiących się w podświadomości anioła. A może naprawdę był w stanie to zrobić? Wolnym krokiem zbliżył się do przyjaciela. Uśmiech pogłębiał zmarszczki na jego twarzy, ale i uwydatniał brak pewnej nieokreślonej „rzeczy”, czegoś, co ciężko byłoby sprecyzować, nazwać, czy chociażby opisać. Cas nie był jednak w stanie dostrzec niczego nienaturalnego, niczego, co odbiegałoby od normy. Młodszy anioł zawsze był ślepy, gdy chodziło o to, co najbardziej oczywiste.

- Wyglądasz, jak mały biały króliczek. – skąd to porównanie? Chyba żaden z nich nie wiedział, ale fakt był faktem. – A wiesz, dlaczego wilk poluje na króliczka? Bo ten nadepnął mu na odcisk.

            Balth spokojnie zsunął płaszcz z ramion Castiela i dotknął jego ust kciukiem badając ich miękkość. Melancholijny uśmiech błądził po jego własnych wargach póki nie zniknął w jednej chwili zastąpiony powagą. Wtedy też starszy skrzydlaty zacisnął dłonie na ramionach Casa i odwrócił go tyłem do siebie popychając przy tym na stół. Anioł czwartku podparł się dłońmi, ale jego twarz mimo wszystko znalazła się o centymetry od broni, która leżała bezczynnie na blacie.

- Walka o ten Świat jest twoim priorytetem, a więc musisz mieć oko na jedyną rzecz, która zdoła pokonać kolejną już przeszkodę na drodze do wygranej, czyż nie? – nagła gwałtowność Balthazara była niezrozumiała nawet dla niego samego, niestety mógł tylko poddać się jej w nadziei, iż dzięki temu zdoła ją poskromić, opanować mrok, jaki kotłował się w jego wnętrzu.

            Pochylił się nad rozłożonym na stole Castielem, jego pierś przywarła do pleców młodszego skrzydlatego, który zaniepokojony nagłą zmianą zachowania przyjaciela nie mógł odgadnąć, co takiego mogło ją spowodować. Duża dłoń spoczęła pośród ciemnej grzywy zaciskając się na niej lekko, co spowodowało, iż głowa młodszego anioła została przyciśnięta do gładkiego blatu stołu. Wargi Balthazara zachłannie przylgnęły do szyi Castiela, zaś język lizał skórę o lekko słonawym posmaku.

Cas nie wyrywał się, nawet nie przeszło mu przez myśl by to zrobić. Poddawał się woli przyjaciela szukając w jego akcjach odpowiedzi na nurtujące pytania. Jak na razie nie mógł ich niestety dostrzec. Czuł za to podniecenie Balthazara na swoich pośladkach, gdy sztywna męskość wbijała się w jego ciało przez materiał ubrań.

Z początku blond-włosy skrzydlaty był nazbyt zajęty by w ogóle zwrócić uwagę na domagający się zainteresowania członek, który przeszkadzał w oddaniu się prawdziwej rozkoszy, jaką można było odnaleźć w kosztowaniu ciała kochanka. To dobrze zbudowane ciało było kłębkiem potrzeb, których nie sposób zaspokoić jednocześnie na każdej płaszczyźnie. Może właśnie, dlatego niespokojny anioł niezgrabnie zsunął spodnie z bioder Castiela i podciągnął jego koszulę wysoko po same łopatki. Nie mniej zachłannie, co wcześniej zaatakował teraz plecy leżącego przed nim mężczyzny chłonąc ich ciepło, strukturę skóry, każdą drobną wypukłość, jaka pojawiała się w tym, czy innym miejscu. Dłonie z początku niepotrafiące znaleźć sobie miejsca w końcu spoczęły na gorących udach, na których zacisnęły się mocno zostawiając po sobie czerwone ślady. Jaką przyjemność sprawiały tak proste zabiegi, jak wielkie musiało być pragnienie kumulujące się w anielskim ciele skoro samo obdarzanie pieszczotami sprawiało rozkosz trudną do opisania?

Castiel rozluźnił wszystkie mięśnie swojej ludzkiej powłoki, przymknął oczy zapamiętując każdy dotyk, każdy pocałunek, czy ruch języka na skórze. Pozwolił by jego ciało powoli przypominało sobie o doznaniach ostatniej bliskości, o przyjemności, jakiej wtedy zdołali doświadczyć. Nie spodziewał się jednak, iż Balth niespodziewanie i brutalnie wedrze się w głąb jego nieprzygotowanego na to ciała. Ból, jaki temu towarzyszył był naprawdę przejmujący. Mięśnie rozciągane wbrew ich woli paliły, krew była jedynym ukojeniem, jakiego anioł mógł doświadczyć. Gryząc wargi jęczał zaciskając mocno oczy szukając w tych gestach pomocy, która pozwoliłaby mu na rozluźnienie obolałego ciała.

Dłoń Balthazara sięgnęła ku zaciśniętej mocno pięści ciemnowłosego anioła, uścisnęła ją, a po chwili ich palce splotły się ciasno. Zupełnie przypadkowo Balth potrącił włócznię, a przez całe jego ciało przeszły dreszcze, które nawet Castiel mógł odczuć. Jakby na potwierdzenie tego blond-włosy wydał z siebie stłumione westchnienie.

Cas znalazł odpowiedź na nurtujące go pytanie, a to pozwoliło by uspokoił oddech, rozluźnił, chociaż odrobinę mięśnie i zmienił nieznacznie pozycję, dzięki czemu był w stanie spojrzeć na przyjaciela, a nawet sięgnąć jego warg. Przyjemność znowu powróciła, dzięki czemu obaj aniołowie mogli z powodzeniem doznawać swoistej rozkoszy płynącej z połączenia dwój chciał, stymulowania wrażliwych na pieszczoty miejsc i samej bliskości innej osoby. Cas wysilił się, więc jeszcze odrobinę i zdołał nie przerywając całego aktu odwrócić się przodem przy niewielkiej pomocy winnego całemu temu zamieszaniu.

I tak gdzieś między gorącymi pocałunkami, głośnymi jękami i ciężkim oddechem toczyła się walka, której aniołowie nie byli świadomi. Walka, której nie mogli rozumieć nawet, jeśli wiedzieli, czym została sprowokowana. Między jednym pchnięciem, a drugim, pomiędzy ruchami ciał ocierających się o siebie w podświadomości kryły się prawdy, które nie chciały wyjść na światło dzienne i które pewnie nigdy nie zostaną odkryte. Na swój sposób aniołowie zostali pokrzywdzeni przez Boga, który stworzył ich ułomnymi, zaś ludzi obdarzył całkowitą wolnością i świadomością uczuć zarówno tych pozytywnych, jak i tych grzesznych.

Castiel wyrzucił w górę ramiona oplatając nimi kark Balthazara. Czubek jego penisa ocierał się wraz z każdym pchnięciem o brzuch partnera, co było doznaniem tym bardziej stymulującym, gdyż denerwująco niepełnym. Nic, więc dziwnego, że gdy ruchy blond-włosego stały się głębsze, mocniejsze i mniej płynne Cas miał dosyć i zdołał szczytować wyginając się w łuk. Balth szukał własnego spełnienie wstrzymując od czasu do czasu oddech, a jego jęki doprowadziłyby do szaleństwa nawet najbardziej pobożnego z aniołów, kiedy ta wspaniała barwa głosu dodatkowo przyozdobiona podnieceniem wypełniała powietrze ekstazą.

Jakąż satysfakcję niósł ze sobą wybuch tego wulkanu nieograniczonych możliwości i seksu, który opadł na ciało kochanka chyba nie świadomy swojej wagi.

- Cas... – zdołał wydusić niemalże przepraszającym tonem.

- Zgniatasz mnie. – ten jeden komentarz Castiela zdecydowanie przywrócił do rzeczywistości jeszcze zamroczonego aktem przyjaciela, który uśmiechnął się pod nosem w końcu naturalnie i pełnie, prawdziwie zniewalająco. Balthazar znowu był w pełni sobą.