niedziela, 28 grudnia 2014

5. Wspomnienia nadchodzących czasów

Takie głupie pytanko: ktoś czyta to opo?

Popychane wiatrem niewielkie, dziecięce łódki mknęły szybko w stronę otwartego morza, które witało je swoim niebezpiecznym bezkresem. Na pokładzie maleńka drewniana załoga leżała bezczynnie przewrócona jednym, słabym podmuchem, któremu nie potrafiła stawić oporu. Wszystkie te łódki sunęły miękko ku zatraceniu w gardzieli słonej wody, mimo gorących wierzeń puszczających je dzieci, którym wmawiano, że ich łódeczki przepłyną cały świat nietknięte.
Tylko jedna z maleńkich zabawek zdołała wymknąć się przeznaczeniu. Wpadając w niewielki wir, zmieniła kierunek i teraz oddalała się od innych, chociaż nieprzerwanie sunęła przed siebie, tak jak i one. Wciąż przed siebie, bezwolnie kierowana wiatrem i prądem wiru, dalej i dalej, bliżej i bliżej, zostawiała za sobą przystań, ale sunęła w stronę plaży, przy której rybacy wyciągali na brzeg swoje łodzie, ale i ich minęła nie zatrzymując się ani na chwilę. Nie miała pojęcia dokąd pchają ją te połączone siły wody i powietrza, ale im dalej od lądu, tym bliżej znajdowała się celu, jakim był ostateczny koniec. Dalej i dalej, bliżej i bliżej, nieprzerwanie do przodu, bezwarunkowo posłuszna.
Ile w rzeczywistości przepłynęła zanim woda pod nią zakotłowała się gwałtownie? Wielkie w stosunku do niej fale zalewały pokład, porywały drewniane ludziki załogi, które tonęły w sensie ludzkim, chociaż w rzeczywistości unosiły się na powierzchni, jak kawałki drewna z rozbitych statków.
Z głębiny, która pozwalała na swobodne poruszanie się i polowanie wynurzyła się ogromna sylwetka potężnego smoka. Jego srebrna łuska na pysku była zdeformowana, zaś lewe oko pokrywało bielmo uniemożliwiające widzenie. Bestia kłapnęła paszczą zamieniając łódeczkę w wykałaczki i nie robiąc sobie nic ze zniszczonych przed chwilą marzeń jakiegoś dziecka, znowu zanurkowała w poszukiwaniu pożywienia. Dopiero wynurzając się po jakimś czasie z pyskiem pełnym ryb, skierowała się w stronę oddalonego od zabudowań portowego miasta kawałku lądu, gdzie piasek wydawał się ciemniejszy, a rzadki las mroczniejszy. To tam, w miejscu, gdzie piasek przechodził w ziemię, a pustka w las, stała drewniana chata wyglądająca niemal na opuszczony dom jakiegoś rybaka. I to właśnie tam swoje kroki skierowała wielka, srebrna bestia, która połknęła swój posiłek i wyłożyła się na nagrzanym słońcem piasku. Ucinając sobie drzemkę czerpała siłę i energię ze słońca, które zamieniało jej grube, twarde łuski w rozgrzane patelnie.
Smok zaczął się jednak zmieniać, kiedy tylko jego organizm uporał się ze zjedzonymi przez niego rybami. Ciało kurczyło się, deformowało i formowało na nowo, a ogromna bestia przybrała postać wysokiego mężczyzny o silnej budowie ciała, miejscami mocno pokiereszowanego, ale o pięknych dłoniach. Prawa strona jego twarzy była urodziwa, niemal piękna, chociaż nad wąskimi jasnymi oczyma, które patrzyły na świat gniewnie, widniała paskudna blizna znacząca całe czoło. Ciągnęła się do lewej połowy twarzy, którą pokrywała stopiona, zdeformowana skóra. Mimo wszystko oko ocalało mogąc uchodzić za nietknięte, gdyby nie bielmo, które wyraźnie wskazywało na jego uszkodzenie. Niemal nietknięte ocalały jednak nos i piękne, sine usta, zaś stopiona skóra nie sięgała ponad czoło, toteż była przykryta jasnymi włosami, które od słonej wody zwijały się i prostowały w najróżniejszych kierunkach nigdy nie ujarzmiane.
Smok skierował się w stronę chaty rybaka, ale nie wszedł do środka. Przysiadł na schodach i przeczesał dłonią swoje jasne, miejscami niemal białe włosy, które tylko na chwilę poddały się jego woli, by chwilę później znowu ułożyć się tak, jak im się podobało.
- Czego tu szukasz, Mistielu? - głos smoka był głęboki i zachrypnięty, ponieważ właściciel nie używał go już od bardzo dawna.
- Od wieków nikt mnie tak nie nazywał, Eressëa. - z lasu wyłonił się Pustelnik, którego twarz zmieniła wyraz na pełen nostalgii i bólu. - Od wielu tysiącleci, śmiem sądzić.
- Od pamiętnej wojny, w której zginęli nasi towarzysze, a nam udało się przeżyć wielkim kosztem. - sprostował chłodno smok. - Obaj oddaliśmy się Żywiołom, które wykorzystały nas do ostatniej iskry sił. To cud, że żyjemy.
- Cud lub przekleństwo, prawda, Eressëa. - Pustelnik spoglądał przenikliwie na swojego rozmówcę, który w zamierzchłych czasach był jego przyjacielem.
Smok nie odpowiedział. Wpatrywał się w Druida przenikliwie i wściekle, jak we wszystko i wszystkich. Już zdążył niemal zapomnieć, jak wielki ból potrafi sprawić ponowne spotkanie, kiedy wspomnienia wracają ze zdwojoną siłą, a serce znowu zaczyna się krajać.
Było ich pięcioro, każde z nich było inne, ale ich braterska więź okazała się silna. Trzech samców i dwie samice. Smok - on, mag – Pustelnik, elf, elfka i griffinka. Wspólnie przeżyli tak wiele, stawiali czoła przeciwnościom losu, zakochiwali się i planowali przyszłość, ale ostatecznie wszystko legło w gruzach za sprawą Drugiej Wojny Ras, w której brali udział. Żywioły nie ocaliły swoich dzieci, nie pomogły im w najważniejszej chwili. Wzięły to, czego potrzebowały, a później zwyczajnie zniknęły zostawiając ich umierającymi, wyczerpanymi.
Tamta wojna była inna niż ta ostatnia, która zakończyła się tak szybko i tak pomyślnie dla Ras. Pierwsza i Druga nie miały takiego szczęścia, ponieważ nikt nie dotarł do najważniejszych Ras, które mogły zmienić przebieg bitwy.
Troje z nich poległo, a wraz z nimi coś obumarło w pozostałej dwójce. Jeden na zawsze odmieniony, drugi nieodwracalnie zeszpecony. Nic jednak nie bolało tak, jak utrata przyjaciół i ukochanych, nic nie mogło równać się z tym, jak Żywioły wyrwały im serca, gdy zamiast pomóc zwyczajnie zniknęły.
A teraz Mistiel służył zdradliwej Ziemi, podczas gdy Eressëa nienawidził ich wszystkich, gdyż każdy z czterech Żywiołów porzucił ich na pastwę losu.
- Nie przyszedłeś tu by wspominać stare czasy, więc po co. - to nie było nawet pytanie, ale zwykłe stwierdzenie faktu. Przeszłość była niegojącą się raną, która krwawiła każdego dnia, ale dziś została rozdrapana tak bardzo, że posoka płynęła z niej strumieniem.
- Ono cię potrzebuje, Eressëa. - tym razem ból w głosie Pustelnika był jeszcze wyraźniej słyszalny. Od całych tysiącleci nie był tak ludzki, jak w tej chwili. - Wiem, że go nienawidzisz, ale Ono o ciebie poprosiło.
- Ale czy Ono o tym wie?! - syknął rozeźlony smok. - Czy cholerne Powietrze wie, jak bardzo go nienawidzę?! Dlaczego znowu chce mnie męczyć?! Kolejna pieprzona misja, która zakończy się śmiercią towarzyszy?!
Pustelnik spuścił wzrok. Co miał powiedzieć, kiedy to zostało już powiedziane?
- Może być samobójcza. - wydusił w końcu z siebie.
Cisza jaka między nimi zapanowała była lodowata. Nawet słońce przygasło, kiedy padły te słowa. Jedyne, jakie chciał usłyszeć smok, jedyne, jakie mógł wypowiedzieć Mistiel.
- Więc powiedz o co chodzi, chociaż i tak mnie to nie interesuje. Jeśli mogę zginąć, przyjmuję ją, ale nie dla Niego! Dla siebie i dla tych, których pochowaliśmy!
Odpowiedzią było początkowo tylko skinienie głową, ale po chwili ciszy Pustelnik zaczął mówić.
- Żywioły wybrały swoich czempionów, którzy spotkają się za miesiąc w Wierzbowym Gaju. Dwudziestego pierwszego dnia miesiąca Słońca wyruszycie wspólnie w stronę morza. Nic więcej nie musisz wiedzieć. Powietrze powinno teraz pokazać ci, że jesteś jego czempionem, ale wątpię żebyś tego chciał, a Ono nie chce cię denerwować.
- Jakże miło z Jego strony. - prychnął smok, który skrzywił się na wzmiankę o swoim Żywiole. - Ale masz rację, nie chcę by mnie dotykało, nie chcę by do mnie mówiło. Jeśli mówisz o czempionach, to znak, że legendy okazały się prawdziwe.
- Nie dziwi cię to...
- Jakże może mnie dziwić, skoro sam poznałem tę zdradliwa, pokrętną stronę Żywiołów? Zostawiły nas, Mistielu! Zostawiły na pewną śmierć i troje z nas ją poniosło w ich imieniu! W ich zasranym imieniu! Czy może mnie dziwić fakt, że ludzka bajka o mrocznej stronie Żywiołów okazuje się prawdą? Byłbym głupcem, gdyby tak było! One pozwalają na mrok, a później wypychają go z siebie zasilając Czempionów. To nim pewnie się karmią. Złem i wyrządzonymi krzywdami. Nie pytaj, czy naprawdę w to wierzę, ponieważ nie chcesz znać odpowiedzi, a ja nie chcę jej udzielać nawet samemu sobie. Wiem wszystko, o nic więcej nie muszę pytać.
- Eressëa, przeżyj tę misję, tak jak przeżyłeś Wojnę Ras. Nie dla mnie, nie dla Powietrza, a już na pewno nie dla siebie, ale dla nich, dla naszych pochowanych przyjaciół. Przeżyj, bo ja nie mogę podążyć za tobą. Nie mogę umrzeć póki Ziemia nie zdecyduje, że zasłużyłem na odpoczynek i powinienem zasnąć na wieczność, której równie dobrze mogę dotrwać.
- Jesteś Pustelnikiem...
- Pustelnikiem, który nie utracił pamięci o poprzednich naszych starciach, o misji, przyjaciołach i śmierci. Jestem Pustelnikiem, który codziennie cierpi tak jak ty, a może nawet bardziej, ponieważ służę tym, którzy pozwolili im zginąć.
- Wybacz, masz rację. - smok uspokoił się, a jego złość jakby trochę przygasła. - Zapomniałem już, że nie tylko ja cierpię, ale ty również.
- Więc przeżyj, tak jak ci mówiłem. Przeżyj dla nich, a i mnie to uszczęśliwi. Jestem samolubny i nie chcę być jedynym, który tak cierpli i odczuwa stratę. Przepraszam cię, Eressëa. Przepraszam, ale inaczej nie potrafię. Nie ważne, że cierpimy oddaleni o tysiące kilometrów, ponieważ świadomość twojego cierpienia sprawia, że moje jest lżejsze do udźwignięcia.
Smok wypuścił powoli powietrze przez nozdrza i skinął głową powoli.
- Rozumiem to i dlatego obiecam tylko jedno. Nie będę szukał śmierci, ale jeśli sama po mnie przyjdzie to nie będę przed nią uciekał.
- I to mi wystarczy. - zapewnił Pustelnik i zacisnął dłonie w pięści, jak zwyczajny, bezsilny człowiek.
- Uważaj na siebie i spotkajmy się, kiedy będzie po wszystkim.
- Wtedy to ja do ciebie przyjdę, jeśli będę w stanie. - zgodził się Eressëa.
Obyło się bez słów pożegnania, bez pożegnalnych gestów. Obaj odwrócili się do siebie tyłem i skierowali swoje kroki w innym kierunku. Smok zniknął wewnątrz zaniedbanego rybackiego domku, zaś Pustelnik skrył się w lesie, który miał go doprowadzić do domu, a przynajmniej do miejsca, które domem nazywał ze względu na groby przyjaciół ukryte w gęstwinie Puszczy Poległych.
Brutalnie otwarta rana w ich sercach znowu bolała, znowu sączyła się ropą łez.
Żywioły potrafiły być bezczelne, samolubne i bezlitosne, a oni wiedzieli o tym najlepiej.

niedziela, 30 listopada 2014

4. Wspomnienia nadchodzących czasów

Była piękna, może nawet najpiękniejsza na wschodnich krańcach Lasu Burzy, gdzie mieszkała z dala od ciekawskich spojrzeń i potencjalnych adoratorów. Wysoka, szczupła, o pełnych biodrach i piersiach, o lekko opalonej, idealnie gładkiej skórze. Jej pełne, chociaż małe usta nadawały jej uroku nadąsanej dziewczynki, tak jak rumiane policzki, drobny nosek i długie warkocze kasztanowych, ciemnych włosów. Z drugiej strony, jej otoczone ciemnymi rzęsami oczy w kolorze szarego popiołu, jakby niewidzące, dodawały jej lat, których nie miała. Urodziła się przecież zaledwie 180 lat temu, a rodzice strzegli jej jak straże wszystkich tych księżniczek ze starych opowieści, które tak lubiła w czasach dzieciństwa. Tata zawsze je zmyślał, sprawiał, że były niewiarygodne i nawet ona zdawała sobie sprawę z tego, że to tylko wymysł jego wyobraźni. Tym bardziej, że nie potrafił ich powtarzać i irytował się, kiedy wypominała mu błędy. Na początku była o to zła, ale z czasem zrozumiała, że ojciec był wojownikiem, a nie bajarzem i wtedy zaczęła doceniać jego starania. Tata nie miał pojęcia jak należy wychowywać dzieci, jak wychowywać córkę, co powinna umieć, a czego nie, więc po prostu nauczył ją wszystkiego, czego uczyłby syna, ale wieczorami i tak snuł te swoje niedorzeczne opowieści, w których starał się zawrzeć romantyzm i miłość, chociaż i tak więcej było w nich walki i bohaterskich czynów.
Dziewczyna uśmiechnęła się na wspomnienie tamtych dni i nabrała do wiader wody. Jak przystało na córkę wojownika, była silna, więc ich uniesienie nie będzie stanowiło dla niej żadnego problemu. To bardzo irytowało drugiego z jej ojców, tego, którego nazywała zwyczajnie „ojcem” by odróżnić go od „taty”. Byli przecież tak różni, jak to tylko możliwe. Ojciec nie był wojownikiem, ale szamanem. Raczej drobnym, często nachmurzonym, bardzo wymagającym. Oczekiwał, że córka przejmie po nim dziedzictwo Wędrowcy Przemierzającego Światy, ale jak do tej pory nie wykazywała żadnych szczególnych umiejętności. Nauka Przenikania Światów szła jej z trudem, podobnie jak wnikanie w sny. Na początku ojciec uznał, że to wina taty, który uczył ją jak być wojownikiem, przez co dziewczyna wypierała moc jego kruczej krwi płynącej w jej żyłach, jednakże szybko pojął jak bardzo się myli. Moc jego krwi była w niej uśpiona i czekała na przebudzenie, które dotąd nie nadeszło.
Dziewczyna zmarszczyła brwi i zaczęła węszyć. Obcy, nieprzyjemny zapach wdarł się w jej nozdrza zmuszając ją do pośpiechu. Niepokoił ją, wywoływał ciarki i gęsią skórkę. Nie lubiła tego, co nieznane, nie nawykła do nowości. Jej ojcowie nie będą zadowoleni, kiedy dowiedzą się, że poczuła obcy zapach.
Złapała mocno wiaderka pełne wody i pospieszyła w stronę domu, znanego, bezpiecznego, w pełni chronionego przez zaklęcia ojca i siłę mięśni taty. Wychodzili z siebie by zapewnić jej bezpieczeństwo. Ojciec ze względu na moc, która w niej tkwiła, nie rozumiała tego, ale podobno kryło się to w jej oczach. Dla taty była cudownym dzieckiem, które nie miało prawa się urodzić, tak jak on nie powinien chodzić po ziemi, ponieważ był hybrydą stworzoną sztucznie. Nie mógł się rozmnażać, a przynajmniej żadna samica nie dałaby mu dziecka, które dał mu szaman z plemienia Kruków, w którym to mężczyźni rodzili dzieci. Dziewczyna od dziecka wiedziała, że jest wyjątkowa ponieważ jest mieszańcem, jednym z tych najdziwniejszych – człowiek, smok, Kruk. Jej tata widział innych mieszańców, równie dziwnych, równie niecodziennych i zawsze opowiadał jak wielkie czyny były im pisane. Ojciec widział to inaczej. Jego zdaniem powinna złączyć się z jednym z Kruków jego plemienia i zostać szamanką-przywódczynią. Niedoczekanie.
- Rambë, wolniej! Wylejesz całą wodę, którą przyniosłaś! - tata powitał ją przyjaznym uśmiechem, który rzadko gościł na jego twarzy, ale kiedy już się pojawiał, sprawiał jej przyjemność. Uwielbiała jego uśmiech, podejrzewała nawet, że się w nim podkochuje, jak te jego księżniczki w dzielnych wojownikach. Jej tata był wysoki i postawny, gruboskórny, jak każdy lócënehtar i tym samym tak jak ona. Jego kończyny kryły w sobie niewyobrażalną siłę, a piękna twarz była w takim samym stopniu urocza, co przerażająca, ponieważ jego spojrzenie kryło w sobie tajemnice długiej, krwawej przeszłości i licznych mordów.
- Las zaczyna śmierdzieć. - powiedziała podchodząc bliżej i stawiając przed nim wiadra. - Śmierdzi czymś obcym.
- Wilwarin! - wołając swojego partnera, Nehtar zmarszczył brwi tak jak jego córka jakiś czas wcześniej. Odgarnął z twarzy długie, czarno-czerwone pasma, który wymknęły się z niedbałego koka i zamknął oczy nasłuchując. - Wiatr się zmienił. - stwierdził. - Wilwarin, pospiesz się!
Z wnętrza niewielkiej chaty doszły ich odgłosy kruczych przekleństw i krzątaniny.
- Jak mam się pospieszyć, ty egoistyczny barbarzyńco?! - Kruk wyszedł w końcu na zewnątrz, a jego wygląd sprawił, że dziewczyna zarumieniła się uciekając spojrzeniem. Włosy w nieładzie, ubranie zarzucone pospiesznie, a krok trochę chwiejny, co znaczyło, że kiedy wyszła po wodę dała rodzicom chwilę prywatności, którą wykorzystali. - Czego ode mnie chciałeś?! - prychnął poirytowany, ale szybko się uspokoił. Zaczął wciągać nosem powietrze, stał się czujny i wyraźnie niezadowolony. - Ziemia. W pobliżu znajduje się... - zawahał się, zastanowił – Pustelnik. To smród Pustelnika, a wiem tylko o jednym. I wcale mi się to nie podoba.
- Ojcze, kim jest...
- Kłopotami. - nie takiej odpowiedzi się spodziewała, ale też nie sądziła, że otrzyma jakąkolwiek inną.
- To niemiłe z twojej strony, Wędrowcu Przemierzający Światy. - z lasu wyłoniła się pokraczna, dziwaczna istota przypominająca jelenia, człowieka i drzewo. Istota, jakiej Rambë nigdy dotąd nie widziała i widzieć nie chciała. Rogata, poskręcana, ociężała, ale jednocześnie dziwnie zwinna i niebezpieczna. Dziewczyna czuła to już z daleka. - Nie przychodzę tutaj by się zabawiać, nie mam nawet czasu by być szalonym. Z Pustelnika stałem się Głosem Żywiołów i przekazuję ich wolę. Cemenva Nén ortane. - poczekał aż jego słowa wywrą oczekiwane wrażenie, po czym pragnął kontynuować, ale dziewczyna weszła mu w słowo.
- Co on powiedział? Co to znaczy? - spojrzała na łowcę, ale ten tylko pokręcił głową i wzruszył ramionami.
- Czempion Wody powstał. - przetłumaczył pustym głosem Kruk. - Ludzie wierzyli, że Żywioły mają swoje mroczne oblicza. Ich wiara dała życie Pradawnym Mrocznym Żywiołom, których Czempioni zniszczą nasz świat, kiedy powstaną.
- Czterech wybrańców wskazanych przez Żywioły spotka się za miesiąc na północy, w Wierzbowym Gaju. Dwudziestego pierwszego dnia miesiąca Słońca wyruszą wspólnie w stronę morza, a tam już sami będą wiedzieli, co robić. Żywioły do nich przemówią, tak jak dziś potwierdzą fakt, iż ta niewiasta została wybrana. - Pustelnik powiedział to, co miał okazję powiedzieć już jeden raz.
Zagrzmiało, błysnęło i z nieba spadł deszcz. Jego krople miały barwę srebra, a spadając na ziemię zamieniały się w perły, które powoli otaczały Rambë krążąc wokół jej kostek, a im więcej ich było, tym wyżej sięgał ich pierścień. Dziewczyna nie wykonała ani jednego ruchu i nie było istotne czy nie chciała, czy nie miała możliwości. Wyżej i wyżej, perły pięły się w górę, zamieniały w kryształowe łabędzie i znowu stawały się perłami, a po chwili pokryły ją całą, od stóp do głów. Łowca chciał rzucić się jej na pomoc, obawiał się tego, co Żywioł może zrobić z jego córką, ale Kruk zatrzymał go w pół kroku.
- Została wybrana, nie zatrzymasz tego. - powiedział pokonany, chociaż nie podjął nawet walki.
- Gówno mnie to obchodzi! - syknął Nehtar, ale nie ruszył do przodu. Zrozumiał, że to mogłoby tylko zaszkodzić jego dziecku.
Perły zawirowały raz jeszcze i opadły. Rambë stała spowita w błękit szronu, który osiadł na całym jej ciele zamieniając ją w piękną, lodową rzeźbę, która powoli zaczęła topnieć, a każda kropla spadająca z jej ciała na ziemię rozpryskała się złotym pyłem po ziemi.
- Narodziła się w wodzie, choć bez wód płodowych. - kontynuował Druid. - Woda przyjęła ją, gdy przychodziła na świat i teraz pragnie uczynić ją swoim czempionem. To co należało do Wody, musi teraz do niej powrócić by uchronić ten świat przed stworzonym przez ludzi zniszczeniem. Ich już nie ma, ale ich zło pozostało. Za miesiąc na północy, w Wierzbowym Gaju. Tam spotka innych wybrańców. - powtórzył Pustelnik i odwrócił się w mgnieniu oka znikając w mroku lasu wraz ze swoim irytującym zapachem.
Cisza, przerażenie w oczach Nehtara, rezygnacja Wilwarina,. Dziewczyna upadła na kolana roztrzęsiona. Co właściwie się stało? Co to miało znaczyć?
Łowca w mgnieniu oka znalazł się przy niej i schował ją w swoich szerokich, silnych ramionach, które z niebywałą delikatnością gładziły ją teraz po plecach. Była dla niego skarbem. Normalnością, o której zaczął marzyć podczas Wojny Ras. Rambë była wszystkim czego pragnął i to za jej sprawą między nim a Krukiem pojawiło się coś więcej, niż zwykły seks.
Dziewczyna rozpłakała się po raz pierwszy w życiu. Bała się, ale nigdy więcej tego strachu nikomu nie pokaże. Nigdy więcej nie będzie płakać! Tylko teraz, tylko ten jeden raz, kiedy to nie wie, co się dzieje i nic nie rozumie, a ojciec wydaje się na to tak okropnie głuchy.
- Wilwarin, wyjaśnij mi, o co chodzi! - Łowca wziął córkę na ręce i wniósł do chaty, gdzie ułożoną na łóżku głaskał uspokajająco, jakby wcale nie był wojownikiem i zabójcą, jakby wcale nie walczył i nie wygrywał ze smokami, jakby był kimś zwyczajnym.
- Słyszałeś wszystko. - Kruk nadal miał głos pełen pustki i wydawał się pozbawiony wszelkich sił. - Nasze dziecko zostało wybrane przez Wodę na swojego czempiona. Będzie miała za zadanie zmierzyć się z Czempionem Pradawnego Mrocznego Żywiołu. O tym krążą legendy, niewielu w to wierzy, ale Kruki wiedzą, że to prawda. Nasza córka ma przed sobą misję, tak jak my mieliśmy ją zanim się urodziła. To czego ją nauczyłeś i to czego ja próbowałem ją nauczyć, wszystko to będzie jej potrzebne jeśli ma przeżyć. - te słowa sprawiły, że krwisto czerwone oczy Kruka zaszły łzami. - Jej moc jest ogromna, chociaż nie dotarła jeszcze do niej, ani ja nie zdołałem przyspieszyć przebudzenia. Rambë – zwrócił się bezpośrednio do córki – jesteś mieszańcem, nową rasą, jaka nigdy nie istniała, daliśmy ci życie abyś dokonała wielkich rzeczy i była szczęśliwa. Nie słuchaj Nehtara, który najchętniej nie wypuszczałby cię z tego lasu i nie oddał nikomu do późnej starości. Musisz wyruszyć w tę podróż, bo chociaż Kruki nie angażują się w życie tego świata, ja złamałem tę zasadę sprowokowany przez Nehtara i oto, gdzie nas to zaprowadziło.
- Może zginąć, wiesz o tym! - Nehtar był wściekły.
- Nie zginie. Zadbałeś o to ty, starałem się zadbać ja. Ona nigdy nie będzie bardziej gotowa na tę podróż i na walkę. Ale to jej decyzja. Rambë, to nie jest koniec. To może być twój początek. Chciałem żebyś wyszła za jakiegoś Kruka i wiodła nudne życie, ale to nie jest ci pisane. Nie kłócę się z decyzją Żywiołów, ponieważ wiem jakie zniszczenia wyrządzą Czempioni, kiedy powstaną. Wędrujemy między Światami, nasi przodkowie dotarli w miejsce, w którym było już po wszystkim. Świat był ruiną, żadna żywa istota nie przetrwała. Pokażę ci to zanim podejmiesz decyzję. Pokażę ci świat, jaki widział jeden z twoich przodków. Nehtarze, nie utrudniaj. Zdziadziałeś, od kiedy tutaj zamieszkałeś. - łowca prychnął poirytowany, ale nie powiedział ani słowa, zaś dziewczyna zgodziła się ujrzeć przyszłość świata, w którym czempion nie podjął wyzwania.
Kruk podszedł do niej i usiadł obok. Złączył ze sobą ich czoła, pazurem rozciął swój i jej kciuk, połączył je, wymieszał krew, zamknął oczy i zaczął łączyć swój świat ze światem córki, świat swoich przodków z jej świeżym i małym.
Wprowadził ją w ciemność, która zaczęła się rozwiewać dzięki gorącemu, suchemu ciepłu i pojawiającemu się słońcu. Rambë zamrugała, odzyskała ostrość widzenia i przyzwyczaiła oczy do światła, którego przecież wcześniej nie było, a jedynie zaczynało się pojawiać... Sama już nie wiedziała, co się wydarzyło przed chwilą. Czuła obecność ojca, jednak stała sama pośrodku pustkowia, które było ciche, pozbawione kolorów poza dwoma, piaskowym podłożem i ciemnym niebem. Nigdzie żadnych roślin, żadnych zwierząt. Pustynia, pustynia, pustynia i już wiedziała, że tak wyglądał cały świat. Mroczne oblicze Ognia i Ziemi pod stopami, mroczne oblicze Wody i Powietrza ponad nią. Suche pustkowie, na którym wiatr popycha piasek, a deszcz wysycha jeszcze w locie i nigdy nie spada na ziemię. W takich warunkach nic nie mogło istnieć.
Ale czy to naprawdę obraz świata po Czempionach? Skąd ta pewność? Co na to wskazuje? Dziewczyna ufała jednak ojcu, ufała jego przodkom. Swoim przodkom! Nie chciała by jej dom zamienił się w taką suchą pustynię tylko dlatego, że ona pozwoliła by ogarnął ją strach. Była wojowniczką i szamanką tak jak jej ojcowie. Wojownik i szaman, lócënehtar – łowca smoków – i Wędrowiec Przemierzający Światy. Miała w sobie ich krew, miała w sobie Wodę, która teraz chciała jej pomocy. Kim była by odmówić?
- Ojcze, wyruszę. - zdecydowała i kiedy tylko wypowiedziała te słowa, cofnęła się w ciemność by powrócić do swojego własnego ciała, do swoich myśli, umysłu, swojego świata. - Wyruszę. - powtórzyła by słyszał to także Nehtar. - Dla was, tato. Dla was i dla siebie. Chcę udowodnić, że to czego mnie nauczyliście nie jest tylko zabawą dla znudzonej dziewczyny mieszkającej w lesie z rodzicami, gdzie jedyne wyzwanie to polowanie na mięso lub noszenie wody. Boję się, nie chcę, ale jednocześnie pragnę tego i wiem, że to pasuje do mnie bardziej, niż spokój i cisza, niż życie w plemieniu. Chcę odnaleźć siebie.
- Moja dzielna dziewczynka! - powiedział łowca niemal przez łzy.
- Tato, zachowuj się jak przystało na nehtara. - dziewczyna przewróciła oczyma i nagle poczuła się pewniej, jakby podjęta przed chwilą decyzja dodała jej siły, pewności siebie i była spełnieniem marzeń. Zatęskni za rodziną, już teraz była tego pewna, ale na końcu tego zadania już widziała jasne światełko wskazujące na to, że ma cel i do niego powinna dążyć.
Nie mogła całe życie kochać się w swoim tacie i liczyć na to, że ojciec nie znajdzie jej męża. Musiała dorosnąć, a dorosłość oznaczała wyfrunięcie z gniazda.
- Wrócę do was jako wojownik i zwycięzca, tak jak wy przed dwustoma laty.
- Prawdziwe dziecko swoich rodziców! - powiedział łowca, ale w myślach słyszał już swój wewnętrzny głos wrzeszczący w odpowiedzi „oby nie!”,

niedziela, 23 listopada 2014

3. Wspomnienia nadchodzących czasów

W powietrzu unosił się intensywny, dziwny zapach, który nie należał od tego miejsca, do tej spokojnej osady na skraju lasu, gdzie magowie odnaleźli spokój i szczęście przed niespełna dwustoma laty. Mocna woń wilgotnej ziemi, roztartej trawy i powoli gnijących liści. Ten las nigdy tak nie pachniał, nawet w czasach, gdy na świecie żyli jeszcze ludzie. Skąd więc się wziął, w jaki sposób rozprzestrzenił się na te rejony? Może w pobliżu pojawiło się jakieś nowe stado zwierząt albo Rasa poszukująca dla siebie nowego miejsca?
Zbyt wielka niewiadoma, toteż skądkolwiek pochodził ten zapach, magowie mieszkający w osadzie starali się nie przywiązywać do tego zbytniej wagi. Jeśli wiązał się z niebezpieczeństwem, zareagują na czas, w każdym innym przypadku zwyczajnie im nie wadził. Przynajmniej większości z nich.
Przed jednym z domów dziwny, kościsty młodzieniec pociągał nosem węsząc w powietrzu. Jego złote włosy związane wysoko w niedbały kucyk sterczały na wszystkie strony, zaś poniżej splecione w warkocz rozchodziły się powyżej karku w liczne węże z mythrilu*. Po bokach głowy niektóre jasne, podpięte onyksowymi spinkami włosy wynurzały się zza szpiczastych uszu, inne zaczynały przybierać formę zawijasów na skroniach pokrytych złotą łuskowatą skórą. Blada twarz chłopaka kryła swoją prawą połowę za krzywą grzywką, zaś znad czoła ku górze pięły się ostre, zakrzywione rogi koziorożca. Młodzieniec był wyjątkowy, należał do nieznanej, gdyż nieistniejącej Rasy stworzonej dzięki krwi dżinów.
- Nie podoba mi się ten zapach! - rzucił z nadąsaniem w głąb domu, przeczesał szponiastą dłonią grzywkę i powrócił do swojego zajęcia, jakim było układanie drew w wiaderku.
- Nie narzekaj, Devi. To tylko zapach, a sam czasami śmierdzisz gorzej niż dzik. W szczególności, kiedy wracasz ze swoich szaleńczych wypraw w głąb lasu. - w drzwiach pojawił się uśmiechnięty szeroko mężczyzna, mag. Wysoki, o budowie ciała wartej grzechu, pięknie skrojonych ustach, przy których widać było drobne zmarszczki wywołane śmiechem, podobnie jak w okolicach łagodnych, wąskich oczu.
- Lepiej popraw te swoje sterczące strąki, bo każda magini w okolicy będzie wiedziała, że spałeś zamiast oddać się medytacji, dla której je dzisiaj spławiłeś. - burknął urażony młodzian, zaś mężczyzna zaczął przylizywać swoje czarne, krótkie włosy.
- Żadnego szacunku dla opiekuna!
- Jean-Michaelu, mówiłem ci wielokrotnie, że nie interesuje mnie opiekun...
- Nie zaczynaj z tym znowu! Opiekun to jedyne na co możesz liczyć ty nieujarzmiony dzieciaku! Wnoś to drewno i nie ociągaj się, bo tylko wpuszczam przez ciebie ten uciążliwy zapach do domu.
Młodzieniec pozwolił sobie tylko na ciche prychnięcie i wykonał polecenie, chociaż nie zdążył nawet przekroczyć progu domu, kiedy to opiekun zatrzymał go łapiąc za koszulę. Obaj węszyli teraz w powietrzu, które wypełniło się tym intensywniejszą, nieznaną wonią, zaś od strony lasu zaczęły dochodzić niespokojne krzyki miejscowego ptactwa. Ktoś się zbliżał i nie było to ani zwierzę, ani żaden z przedstawicieli znanych im Ras. Wpatrywali się w miejsce, z którego teraz dochodził dziwny odgłos kroków, jakby ściółkę rozgarniał wiatr, a nie stopy.
Devi stanął przed opiekunem pragnąc zasłonić go własnym ciałem, które jak na zawołanie pokryło się czarnymi płytkami zbroi o złotych, elastycznych łączeniach. Chłopak był gotowy do walki bez względu na to, kto okazałby się jego przeciwnikiem. To nie mogło podobać się Jean-Michaelowi, ale jego podopieczny nigdy nie zgodziłby się stać z boku i patrzeć, jak miłości jego życia dzieje się krzywda.
- Już dobrze, Devi. Pułapki rozstawione w lesie nie zadziałały, więc czymkolwiek jest, nie ma złych zamiarów. - mag poczekał, aż dziwne kroki zbliżą się wystarczająco blisko i dopiero wtedy pozwolił swojemu podopiecznemu na rozluźnienie napiętych nerwów. Teraz czekali więc razem, aż zza drzew wyłoni się to, co niosło ze sobą ten intensywny, obcy zapach.
Powietrze stało się nagle gęstsze, świat ucichł, czas jakby się zatrzymał. Drzewa rozsunęły się, jakby uskakiwały przed skrytą w cieniu istotą, która poruszając się powoli podchodziła coraz bliżej. Czy to złudzenie, czy była... Jaka? Jaka właściwie była? Nie sposób było tego określić póki nie weszła w ciepłe, jasne promienie słońca, które ją oświetliły.
- Pustelnik. - szepnął Jean-Michael, zaś Devi spojrzał na niego pytająco.
Istota, która wyłoniła się z mroku była wysokim mężczyzną, jako że jeszcze w pewnej części nim była, o skórze pokrytej miejscami korą drzew i mchem, o mglistych oczach, jakby już niewidzących, włosach przypominających długie pasma trawy, które oplatały potężne, jelenie rogi. Nogi istoty przywodziły na myśl kopyta, chociaż w rzeczywistości były niemalże pieńkami splecionymi z drobniejszych gałęzi. Groteskowy i fascynujący widok.
- Kto to jest? - zapytał szeptem Devi, który teraz nie wydawał się już tak odważny i pewny siebie, jak wcześniej.
- Pustelnik. Kapłan Ziemi. Druid, który z upływem lat staje się częścią Żywiołu, któremu służy. - wyjaśnił chłopakowi mag, ale nawet na chwilę nie spuścił oka z istoty stojącej teraz kilka metrów przed nimi. - Szaleniec zamieszkujący Puszczę Poległych. Potrafi równie sprawnie kłamać, co mówić prawdę by cię uchronić przed nieszczęściem bądź zapędzić w pułapkę. Czego tutaj szukasz, Pustelniku? - zwrócił się do Druida i z rosnącym zrozumieniem oraz przerażeniem patrzył, jak pokryte bielmem oczy kierują się na Deviego. - Wejdźmy do środka zanim zbierze się tutaj tłum gapiów. - propozycja została wymuszona pierwszymi ciekawskimi głowami wysuwającymi się zza drzwi i okiem innych domostw.
Rozmowa została podjęta na nowo dopiero za zamkniętymi drzwiami w prostej izbie kuchennej.
- Dlaczego chcesz chłopca? - pytanie było bezpośrednie i zaskoczyło Deviego, który aż podskoczył nie rozumiejąc dlaczego został wamieszany w tę rozmowę na wyższym szczeblu.
- Ziemia zawsze go chciała, zawsze go potrzebowała. - Pustelnik odezwał się po raz pierwszy, a jego głos był tak cichy i zachrypnięty, że należało wsłuchiwać się w jego słowa by je wyłowić. - Był dzieckiem w za dużej na niego skórze, teraz wypełnia ją jak należy. Chłopak jest nam niezbędny. Musi podjąć walkę. Cemenva Aráto ortuva (tłum.: Czempion Ziemi powstanie).
Jean-Michael zmarszczył gniewnie brwi. Spojrzał na chłopca, a raczej już młodego mężczyznę w wieku 209 lat, który przyglądał im się z uchylonymi ustami.
- To bujdy. - głos maga nie był jednak tak pewny, jakby sobie tego życzył. - Czempioni nie istnieją. Zostali wymyśleni przez ludzi, którzy chcieli uprzykrzyć nam życie, ponieważ nie rozumieli istoty Żywiołów i obawiali się ich.
- Żywioły dokonały wyboru. Ich czterej czempioni staną naprzeciwko Czempionów Mrocznych Pradawnych Żywiołów. - po raz pierwszy od kiedy znaleźli się w izbie, Pustelnik spojrzał na Deviego. - Ziemia wybrała ciebie na swojego bohatera.
- Nie słuchaj go, Devi! To kłamca! - Jean-Michael był zdenerwowany, jego ręce drżały, z oczu wyzierało przerażenie. Nigdy nie sądził, że przyjdzie mu rozstać się z podopiecznym w taki sposób. Nie chciał by chłopak narażał życie dla jakiejkolwiek sprawy. Zrobił to przed dwoma wiekami, wyszedł z tego cało, chociaż stracił wtedy wiele i wiele zyskał. Podczas Wojny Ras mag i chłopiec zawsze byli blisko siebie, a teraz miałby pozwolić mu odejść? Wyruszyć w pełną niebezpieczeństw podróż samemu? To wykluczone!
- Czterech wybrańców wskazanych przez żywioły spotka się za miesiąc na północy, w Wierzbowym Gaju. Dwudziestego pierwszego dnia miesiąca Słońca wyruszą wspólnie w stronę morza, a tam już sami będą wiedzieli, co robić. Żywioły do nich przemówią, tak jak dziś potwierdzą fakt, iż ten chłopak został wybrany.
Drewniane deski podłogi zaskrzypiały i zadrżały. Z ich powierzchni zaczęły wyrastać giętkie gałęzie, które oplatały nogi Deviego zamieniając je powoli we wrośnięte w podłoże korzenie. Szpiczaste uszy zamieniły się w małe listki, między włosami skradały się drobne zielone witki pełne soczystych pączków, zaś skóra na twarzy przerażonego tą sytuacją młodzieńca lśniła słonecznym blaskiem. Chociaż chciał krzyczeć i wyrywać się, jego ciało nie było mu w żadnym stopniu posłuszne, jakby wiedziało do czego jest zdolny.
Został wybrany, to był znak Ziemi, dowód na prawdziwość słów Pustelnika, a Jean-Michael nie chciał tego w żadnym razie zaakceptować. Nie wykonał wprawdzie żadnego gestu świadczącego o chęci pomocy podopiecznemu, ale z jego zawsze łagodnych oczy wyzierała teraz determinacja i złość.
- Dlaczego on?! Devi nie należy do Ziemi! Jego żywiołem jest...
- Pradawna siła płynąca we krwi dżinów, którą wypił. - dokończył za niego Druid, a jego głos zmienił się w szeleszczący i mocniejszy, ton stał jak rozkazujący, a oczy Pustelnika uciekły wgłąb czaszki. - On i jego towarzysze są wyjątkowi. - Duch Ziemi, który do tej pory podpowiadał Druidowi, co ma mówić, teraz całkiem przejął kontrolę nad Kapłanem. - Tak jak twój podopieczny nie powstał czysto z żywiołu, tak i dwójka jego towarzyszy również stanowi wyjątek. Ostatni z nich również nie jest zwyczajnym przedstawicielem swojej Rasy. Wiara ludzi ożywiła potwory, które udało nam się uśpić, ale teraz budzą się, a wraz z nimi Czempioni. Kiedy powstaną na dobre wszyscy czterej, świat będzie zagrożony jeszcze poważniej niż miało to miejsce ostatnio.
- Dlaczego mi to mówisz? - Jean-Michael rzucił szybkie spojrzenie Deviemu, który siedział na podłodze wyczerpany manifestacją Żywiołu, który zawładnął jego ciałem, ale odszedł wraz z pojawieniem się Ducha.
- Ponieważ tylko ty trzymasz tutaj chłopca. Tylko ty możesz mu przeszkodzić w tej wyprawie, od której zależy los świata. Jesteś tym, który trzyma w rękach kluch do przyszłości.
- Jeśli to wszystko, co mieliście mi... nam do przekazania to odejdźcie stąd i nie wracajcie już nigdy. Devi podejmie decyzje, a wasza obecność nie jest mu potrzebna! - strach zastępowała furia.
- Wierzymy, że chłopiec podejmie słuszną decyzję. - Duch Ziemi powiedział to z jeszcze większą mocą, zaś jego niewidzące spojrzenie skupiło się na zdezorientowanym, przestraszonym i zmęczonym chłopaku o rogach koziorożca.
Pustelnik powrócił do swojego ciała odzyskując nad nim panowanie, co potwierdziły zamglone oczy. Nie powiedział ani słowa, ale wstał i opuścił domostwo odprowadzany wściekłym spojrzeniem maga. Mocniejszy podmuch wiatru wpadł do izby i zaczął wywiewać z niej ten mocny, odurzający zapach, o którym dwójka mieszkańców tego domku zapomniała w przypływie innych silnych emocji, które nie sięgały już fizycznej powłoki, ale wbiły się drzazgą w duszę.
- Po moim trupie! - w końcu nastąpił wybuch. - Nie pozwolę żebyś nadstawiał karku w jakimś bezsensownym starciu, którego nie możesz wygrać! Czempion Pradawnego Mrocznego Żywiołu? Bajka! Nie wierzę w ani jedno słowo!
Devi przetarł załzawione oczy i odrzucił od siebie wszelkie myśli o tym, co usłyszał, co zrozumiał, a co był zmuszony sobie dopowiedzieć. Podniósł się zmuszając do posłuszeństwa drżące nogi i objął z całych sił czerwonego z wściekłości maga, który nadal siedział na krześle przed stołem, który wyraźnie miał ochotę wywrócić. Chłopak pozwalał by jego opiekun rzucał przekleństwami na wszystkie strony, by rozładowywał swoje napięcie krzykiem. Z Jean-Michaelem w takim stanie i tak nie zdołałby niczego wskórać, ani otrzymać odpowiedzi na nurtujące go pytania jak to, dlaczego mężczyzna tak bardzo nie chciał by jego podopieczny wyfrunął z tego bezpiecznego gniazda. Miał świadomość, że może nigdy się tego nie dowiedzieć, ale rozumiał, jak wielką szansą dla niego może być ta wyprawa, nawet jeśli karkołomna.
- Powiedz, że nie wyruszysz! - zażądał nagle mag i odsunął od siebie chłopaka by spojrzeć mu w oczy. - Powiedz, że zostaniesz tutaj ze mną i nawet nie pomyślisz o podróży na północ!
Młodzieniec spoglądał w te doskonale mu znane oczy, które uwielbiał od dziecka, chłonął każdy szczegół twarzy mężczyzny, który był mu ojcem i matką, całym światem i który rozbudził w nim prawdziwie męskie uczucie miłości. Jean-Michael nigdy nie pozwoli mu się do siebie zbliżyć, gdyż dla niego Devi zawsze będzie dzieckiem. Zawsze będą razem, ale zawsze osobno, nigdy nie połączą swoich uczuć w jedno.
- Podejmuję wyzwanie. Wyruszam. - odpowiedź przyszła sama, jakby od początku w nim tkwiła. - Chcę dorosnąć, a przy tobie to nie będzie możliwe. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Muszę odejść, muszę spróbować spełnić pokładane we mnie nadzieje i poszukać miłości, której ty nie chcesz mi dać. - te ostatnie słowa chyba najbardziej dotknęły Jean-Michaela. - Muszę szukać własnego życia i dotrzeć do celu, jaki wyznaczyła mi Ziemia, tak jak wieki temu. Ale wrócę tu. Obiecuję, że wrócę i pokażę ci jakim stałem się mężczyzną. Wtedy nie będę już dla ciebie dzieckiem. A jeśli mi się nie powiedzie to ty jako pierwszy się o tym dowiesz, czyż nie? Jesteś magiem, jesteś moim opiekunem niemal od zawsze, a więc poczujesz jeśli stanie mi się krzywda.
- Devi, wiesz doskonale, że... - w głosie maga nie było już nawet złości, a jedynie rozpacz, jaką czuje matka za odchodzącym dzieckiem.
- Obiecaj, że jeśli... nie jeśli, kiedy. Obiecaj, że kiedy wrócę i nadal będę cię pragnął, ty potraktujesz mnie poważnie i spojrzysz na mnie jak na potencjalnego partnera. Odpowiedź będzie zależała od ciebie, ale chcę żebyś pomyślał o tym na poważnie i widział we mnie nie swojego podopiecznego, ale może przyszłego kochanka.
- Ta misja może zająć lata...
- Obiecaj!
- Dobrze, niech będzie. Obiecuję. - Jean-Michael zrezygnował z dalszej kłótni, która nie miała sensu. - Kiedy wrócisz i jeśli będziesz mnie wtedy w ogóle chciał. - skinął rozumiejąc, że ta wyprawa pozwoli Deviemu poznać świat i ludzi, zrozumieć swoje błędnie interpretowane uczucia. Devi musiał wyruszyć, a on musiał zostać w tym pustym, pełnym wspomnień domu, który stanie się jego miejscem tortur. Wszystko w nim nadal chciało się buntować, ale chwilowo stracił wszystkie siły, jakimi karmił się przed chwilą jego gniew. A może to nieuniknione zaczęło do niego w końcu docierać?
Jego chłopiec dorósł i musiał radzić sobie bez opieki maga, tak jak mag powinien pogodzić się z faktem jego dorosłości. Tylko dlaczego czuł taki żal na myśl o tym, że podczas tej beznadziejnej, niebezpiecznej podróży chłopiec kogoś sobie znajdzie? Dlaczego to wydawało się nieznośnie boleć?

* niesamowicie wytrzymały, niemal biały metal wytwarzany przez krasnoludy i elfy.

niedziela, 16 listopada 2014

2. Wspomnienia nadchodzących czasów

- Wybierać żagle! Zbliżamy się do wyspy! - głos kapitana był zdecydowany i mocny, kiedy wydawał polecenia swojej załodze. - Wioślarze! - mężczyzna spojrzał na najwyższy punkt wyspy, który wznosił się zdecydowanie ponad drzewami. Otwarty czubek góry mieszczącej w sobie zaschniętą przed wiekami lawę – Wulkan Straceńców. Podobno to tam ludzie, kiedy jeszcze istnieli na tym świecie, wrzucali zbrodniarzy i niechcianych jeńców wojennych. Naturalnie wtedy jeszcze wulkan był aktywny, a przynajmniej tak się mogło wydawać, gdyż co jakiś czas ponad kraterem unosił się gęsty, czarny dym. Jedni składali to na karb palących się w lawie ludzkich zwłok, inni uważali, że jest to dowód aktywności tego kolosa. Teraz był tylko starym, skamieniałym wielkoludem, który nie mógł się przebudzić. Nie wiadomo jak do tego doszło, ale zwyczajnie się „wypalił”.
Teraz wyspa Wulkanu Straceńców była miejscem spotkań piratów, którzy co jakiś czas zawijali do jej brzegów by odpocząć w czasie podróży. Stanowiła przystań między jedną a drugą częścią wyprawy, dawała możliwość naprawy statku i wyleczenia chorych.
To właśnie ta ostatnia jej sposobność przyciągnęła tego dnia do jej brzegów „Czarną Syrenę”. Dwóch członków załogi nieźle oberwało podczas ostatniego spotkania z morskimi potworami, którym piraci próbowali wyrwać skarby. Sprzedawanie pereł wykradzionych z olbrzymich, mięsożernych muszli było opłacalne, ale to dopiero atramentowe diamenty Krakena mogły uczynić ich naprawdę bogatymi. Niestety, do tej pory nikt nie zdołał wygrać z tą ogromną kałamarnicą, której ciało składało się w całości z diamentów w głębokim kolorze atramentu, który przepuszczał promienie słoneczne i tym samym miał tak wiele cudownych odcieni.
„Czarna Syrena” stanęła na kotwicy, a jej załoga pomogła spuścić na wodę szalupę z leżącymi w niej dwoma paskudnie poparzonymi przez śmiercionośne macki Krakena mężczyznami. Kapitan i lekarz pokładowy, obaj należący do rasy Węży, znaleźli się tam razem z nimi i to oni jako pierwsi mieli zejść na ląd.
Na statku zostało tylko trzech żeglarzy mających pilnować zapasów przed zwierzętami oraz odpowiadających za bezpieczeństwo na wodzie, na wypadek, gdyby w pobliżu pojawił się wróg. Piraci zazwyczaj nie atakowali innych, a jedynie skupiali się na poszukiwaniu morskich skarbów, które mogły przynieść im majątek. Czasami zdarzało się jednak, że z powodu braków w zaopatrzeniu lub w ludziach, ścierali się z innymi okrętami. Były to przypadki bardzo rzadkie, ale jednak zdarzające się od czasu do czasu.
Rannych przeniesiono pod osłonę drzew znajdujących się niespełna kilkaset metrów od powierzchni wody i lekarz przystąpił do oględzin ran, które musiał opatrzyć. W tym czasie trójka ludzi wyruszyła w głąb wyspy by znaleźć pożywienie oraz wodę pitną. Nie chcieli tracić tego, co mieli na statku, gdyż to oznaczałoby uszczuplenie zapasów, które miały się im jeszcze przydać.
- Bez wody niewiele zdziałam. - przyznał medyk – Potrzebuję dużo słodkiej wody jeśli mam się nimi zająć. Macki stopiły ubranie i skórę łącząc je w jedno. Muszę usunąć podtopione płaty, w przeciwnym razie na pewno wda się zakażenie i umrą.
- Wiesz, co masz robić. - kapitan skinął głową na rannych – Nie mam w planach spędzić tu tygodnia, więc przystąp do dzieła najszybciej jak będziesz w stanie. Dobra, nic tu po mnie, więc obejdę wyspę razem z Merilem. Będziemy mieć pewność, że nikt inny się tu teraz nie zatrzymywał. - kapitan przywołał do siebie młodego, chociaż już doświadczonego w żegludze lisa.
Kolejni marynarze schodzili na ląd i wszystko odbywało się na takich zasadach, co zawsze. Na pierwszym miejscu chorzy, dopiero później reszta załogi. Nikt nie czuł się jednak tym pokrzywdzony, jako że każdy wiedział jak ciężko pozyskać nowych członków. Stąd sporadyczne napady, podczas których znikały ręce do pracy, gdyż niektórzy piraci zabierali żeglarzy do służby na swoich okrętach. Każdy radził sobie, jak mógł.
Jakkolwiek by to nie wyglądało z zewnątrz, wyspa w rzeczywistości wcale nie była wielka. Nawet obejście jej w około nie stanowiło problemu i można było to zrobić w zaledwie dwie godziny. Jedynym problemem mogło być to, że żeglarze musieli radzić sobie przez ten czas sami, bez kapitana. Nawet gdyby wrzeszczeli, nie sposób byłoby ich usłyszeć, jako że las otaczający wulkan był pełen zwierząt, które sprawnie zagłuszały wszelkie odgłosy z drugiej strony wyspy.
- Nie wiem dlaczego, ale to miejsce zmieniło się od ostatniego razu, kiedy tutaj przybiliśmy. - stwierdził z namysłem lis towarzyszący kapitanowi. - Zapach jest inny, bardziej dymny, jakby znowu palono tu ciała. Atmosfera także wydaje się inna.
- Chciałbym zaprzeczyć, ale również to wyczuwam. - przyznał lekko skrępowany Wąż. - Tyle, że nie możemy się stąd ruszyć póki nasi kompani nie odzyskają sił w stopniu pozwalającym na podróż. Rasy w dzisiejszych czasach nie przepadają za podróżami morskimi i przygodami, więc znalezienie nowych członków załogi graniczyłoby z cudem, a nie chcę ich kraść, bo to zawsze grozi utratą kolejnych ludzi.
- Tak, doskonale to rozumiem. - zgodził się młody marynarz i przywołał na twarz nieśmiały uśmiech. - Kiedy wrócimy na stały ląd, chciałbym wziąć tydzień wolnego. - odważył się powiedzieć. - Moja siostra wychodzi za mąż i chciałbym móc chociaż jej pogratulować, bo wybrała naprawdę dobrego chłopaka.
- Taak, chyba wszystkim nam dobrze zrobi chwila odpoczynku, więc nie widzę przeszkód. - on sam miał kogoś, kto na niego czekał, więc nie obraziłby się, gdyby mógł pławić się w cieple domowego ogniska trochę dłużej. - Hm? Co to za odgłosy? - po obchodzie byli już na tyle blisko miejsca, w którym rozbili obóz, że gwar dochodzący z niego był słyszalny dobrych dziesięć minut drogi dalej. Kapitan przyspieszył, a po chwili zaczął biec. Nie podobał mu się odgłos świadczący o panującym wśród jego ludzi poruszeniu, a był pewny, że przez głosy i nawoływania przedziera się również szczęk broni.
Gdy dotarł na miejsce, zobaczył inni okręt zacumowany obok „Czarnej Syreny”, zaś na plaży było aż kolorowo od niskich, krępych mężczyzn w pełnym rynsztunku. Co do cholery robiły krasnoludy na wyspie piratów?!
- Kapitanie. - pierwszy oficer zasalutował widząc swojego przełożonego. - Rozmawiałem z nimi i chociaż nie wierzę w ani jedno słowo, wygląda na to, ze w wulkanie żyje smok, którego pragną schwytać. Mówią, że cały jego brzuch stworzony jest z czystych diamentów i nie mają zamiaru się z nami dzielić, więc zabronili nam się wtrącać.
- Zabronili?! - prychnął wściele Wąż i spojrzał przenikliwie na swojego oficera. - Co ma znaczyć, że nam „zabronili”?! Nikt nie ma prawa niczego mi zabraniać! - odepchnął marynarza i walcząc z budzącą się w nim furią, podszedł do krasnoluda, który bezsprzecznie był liderem tej zgrai. - Co to ma znaczyć, że się mi czegoś zabrania?! - rzucił na wstępie. - To nasze terytorium i nie macie tutaj żadnych praw! - syczał w twarz niskiego, brodatego krasnoluda, którego od innych wyróżniała tylko korona na hełmie.
- Może źle się wyraziłem. - krasnolud nie wydawał się skruszony, ale widać było, że nie chciał wszczynać bójki, co wcale nie miało miejsca zbyt często. - Moje krasnoludy są doskonale uzbrojone, gotowe do walki ze smokiem, do pojmania go lub zabicia. Wy nie macie zbroi, równie dobrze moglibyście od razu rozebrać się, doprawić i obłożyć warzywami żeby mógł się wami delektować.
Kapitan zmarszczył brwi.
- Nie mówię tego żeby was obrazić, nie mam na to czasu! Ta bestia śpi w wulkanie, a my tracimy cenne minuty na pogawędki, więc z całym szacunkiem, czas nas goni. - niski mężczyzna machnął toporem na swoich ludzi, którzy ruszyli ustawieni w bojowy szereg w stronę lasu. - Lepiej stąd odpłyńcie, bo będzie gorąco! Dosłownie! - rzucił jeszcze rozbawiony król pracowitego, ale zadufanego w sobie ludu i przebierając swoimi mocnymi, ale krótkimi nóżkami przeszedł na czoło pochodu.
Kapitan nie do końca wiedział, co ma robić, więc stał i patrzył za odchodzącymi, a jego ludzie rzucali mu krótkie spojrzenia. Smok?! W tym wulkanie?! Skąd te knypki mogłyby w ogóle o tym wiedzieć, skoro żaden ze statków pirackich nie przyniósł do portu żadnej informacji o czymś podobnym? Bujdy!
- Niech idą! - powiedział do swoich ludzi. - Jak nasi ranni? - przestał zwracać uwagę na obcy okręt i obecność na wyspie kogokolwiek poza nim i jego załogą.
- Zająłem się nimi najlepiej jak potrafiłem. - przyznał medyk, który poił teraz swoich pacjentów ziołami na uśmierzenie bólu i zbicie gorączki.
Dwóch żeglarzy właśnie rozpalało ognisko, by upiec na nim złapane podczas nieobecności kapitana drobne zwierzęta, które miały im posłużyć za posiłek. Wszystko wydawało się takie, jakim być powinno, chociaż myśl o krasnoludach powracała od czasu do czasu.

Mijały godziny, podczas których zupełnie nic się nie działo i z czystej nudy załoga „Czarnej Syreny” śledziła niemal niewidoczny sznur mróweczek wdrapujących się po wulkanie. Może stąd ten smród palonych ciał, o którym mówił lis? Nawiedzone krasnoludy wpadały do nieczynnego wulkanu i ich szczątki rozkładały się tam, w gorącym słońcu padającym na zaskorupiałe dno.
Z „Czarnej Syreny” padł sygnał ostrzegawczy, a w tym samym czasie żeglarze na plaży dostrzegli dym unoszący się ponad kraterem. Zbyt gęsty na ognisko, zbyt ciemny by mógł być uznany za naturalny. Nawet magia nie nadałaby dymowi takiej barwy. Nagle pojawił się pierwszy wstrząs, który zaniepokoił zgromadzonych na plaży. Kolejne były już tylko silniejsze i bardziej złowieszcze, bo oto dym potężniał, a z wulkanu doleciał ryk. Czyżby te niskie osły obudziły żywioł, którego furia podobno dawno już zgasła?
- Wracamy na statek! - zarządził kapitan i osobiście pomagał w przenoszeniu poszkodowanych do łodzi. Część jego ludzi stała w miejscu i patrzyła, jak wulkan drży, mróweczki spadają z jego wąskich ścieżek, docierają na samą górę.
Kolejny ryk wulkanu, ale tym razem głośniejszy, gdyż towarzyszył mu wybuch wzniecający iskry ponad obciętym szczytem. Lawa wystrzeliła w górę z ogromną prędkością, ale nie opadła. Dopiero, kiedy dym rozwiał wiatr, można była stwierdzić, że to jednak nie był wybuch. Wulkan stał nieruchomy, ale ponad nim unosiło się wielkie cielsko.
- O, szlag! - zaklął jeden z żeglarzy. - Tam naprawdę był smok!
Nawet z daleka bestia była ogromna. Jej czerwona skóra wydawała się ulepiona z lawy, a na czubku ogona płonął ogień, który z powodzeniem mógłby strawić cały las.
- Nie ociągać się! - warknął zdesperowany kapitan, a jego spanikowani ludzie próbowali i bez pomocy łodzi przepłynąć na łódź. Nie chcieli żeby rozwścieczony przez krasnoludy smok zaatakował i ich.
Niestety, bestia szybko poradziła sobie z krasnoludami, które nie stanowiły dla niej najmniejszej przeszkody, a widząc statki na horyzoncie skierowała się w ich stronę. Wielki, gorący cień padł na płynących w stronę okrętów mężczyzn. Smok rzeczywiście miał brzuch w diamentów, ale ktokolwiek przyniósł te wieści musiał mieć wielkie szczęście, gdyż oto bestia nabrała powietrza i plunęła. Płynący uciekli pod wodę, kto nie zdążył był pewny, ze zginie w płomieniach, ale zamiast tego poczuł potworne palenie wyżerające skórę i ciało aż do kości. Potwór pluł kwasem, a ten zabijał tych, których dosięgnął i unosił się na powierzchni wody niczym olej. Smok zamachnął się ogonem, a płomień na nim dosięgnął warstwy kwasu na wodzie. Z nagłym gorącym wybuchem woda zajęła się ogniem, a wraz z nią przytopione okręty oraz ludzie, którzy nie mogąc wytrzymać bez tlenu wypływali na powierzchnię by zaczerpnąć tchu. Po drobnej łódce z rannymi już dawno nie było śladu, kwas wyżarł ją niemal doszczętnie, a wraz z nią rozpłynęli się piraci. To samo musiało spotkać krasnoludy, których zbroje i oręż nie mogły równać się z kwasem i ogniem nienaturalnego smoka.
Bestia ryknęła i zawróciła do swojego dymiącego wulkanu, w którego głębi skryła się, jak gdyby nigdy nic.
Ogień wypalił płonący kwas, woda się oczyściła, po statkach i ich załogach nie było ani śladu. Zniknęły dowody, zniknęła przyczyna przebudzenia, nie było świadków, a smok znowu zapadł w niespokojny, krótki sen.

niedziela, 9 listopada 2014

1. Wspomnienia nadchodzących czasów

Przyjemna bryza niosła ze sobą cudowny, słony zapach morskiej wody oraz jej drobne kropelki zebrane podmuchami ze spienionych grzbietów fal, niczym drobne perły zgarnięte niewidzialną dłonią z puszystej, białej poduszki. Ptaki najpierw nurkujące w pełen ryb błękit, skrzeczały wynurzając się i unosząc z pełnymi dziobami w powietrzu, gdzie z wyraźną rozkoszą oddawały się szybkiej, bezpardonowej konsumpcji, by móc kolejny raz pochwycić zdobycz i napełnić żołądek aromatycznym mięsem. Tylko nieliczne ślamazary upuszczały swoje nieme ofiary, które wpadały na powrót do wody lub uderzały głucho o pokład płynących pod nimi statków. Te zaś trzeszczały rozkosznie, jakby rozmawiały z morzem i z uwijającą się prężnie załogą.
- Postawcie wszystkie żagle! - padł rozkaz, a załoga od razu przystąpiła do dzieła. - I jak? - kapitan, wysoki elf w kwiecie wieku, o twarzy ogorzałej od słońca i morskiej wody, zwrócił się do stojącego obok starszego mężczyzny w długiej, zwiewnej szacie.
- To kwestia pięciu minut. Wiatr przybierze na sile, pchnie nas zdecydowanie do przodu. Moje zaklęcia pogodowe nigdy się nie mylą, wiesz o tym.
- Tak, wiem. - przyznał elf, ale w jego głosie nie było oczekiwanego przekonania. - To jednak nie pogoda mnie martwi. Od kiedy wyruszyliśmy z portu, mam złe przeczucie. Na tych wodach, w ostatnim miesiącu zaginęło wiele statków. Słyszałeś te historie, zna je każdy, kto choć przez chwilę posłucha szeptów w porcie. Statki znikają i nikt nie wie, co się z nimi dzieje.
- Tak, tak. - mag machnął lekceważąco ręką. - Pradawne Mroczne Żywioły zbudziły się ze snu, a wraz z nimi ich uśpieni czempioni. To bajki wymyślane na poczekaniu przez minstreli. Żywioły są jednym, nie dzielą swojej mocy, a cała ta legenda o ich mrocznej naturze uśpionej w głębinach, jaskiniach, pośród wulkanów i ponad chmurami jest wytworem wyobraźni znudzonych bajarzy. Na pewno w to nie wierzysz.
- Nie mam pojęcia, w co wierzę, kiedy wypełnia mnie niepokój i czarne myśli kłębią się w mojej głowie.
Wiatr zadął zdecydowanie i żagle napięły się wydymając swoje policzki, jakby same dmuchały pragnąc pchnąć statek zdecydowanie po błękitnych falach. „Dzienna Gwiazda” odważniej rozcinała teraz na pół pofałdowaną taflę, zaś morska piana obmywała jej boki pieszczotliwie wyładowane po brzegi produktami, które planowano wymienić w morskich osadach – wielkich skupiskach tratw, które zamieszkiwały wodne rasy. Uzależnione od wody, nie mogły wychodzić na brzeg na dłuższy okres czas, toteż zamieszkiwały własny „ląd” stworzony z unoszącego się na wodzie drewna. Wielkie tratwy były ze sobą powiązane, tworząc całe osiedla drewnianych, niewielkich domków.
Handel między rasami wodnymi i lądowymi rozkwitał już od wielu wieków, co pozwalało czerpać korzyści obu grupom. Niestety, ostatnio coraz więcej statków handlowych nie wracało, a produkty wytwarzane przez wodne ludy stały się bezcenne, gdyż ubywało ich z każdym tygodniem.
- Jeśli wiatr się utrzyma, do najbliższej osady dotrzemy w przeciągu kilkunastu godzin. - odezwał się młody, wyglądający na nastoletniego Skorpion.
- Utrzyma się. - zapewnił mag i skrzyżował ramiona na piersi, opierając się o drewnianą balustradę tylnego pokładu. - Moje zaklęcia pogodowe nigdy się nie mylą. - powtórzył się by wbić do głowy swoich towarzyszy sens tych słów.
Kapitan nic już nie odpowiedział nie chcąc ponownie prowadzić tej samej rozmowy, co przed chwilą. Poddał się i zszedł pod pokład, gdzie na stole leżały rozłożone mapy i przyrządy pomiarowe, mające pomóc mu w ustaleniu najlepszego kursu. W tej chwili powinni posuwać się najbezpieczniejszą trasą z możliwych, więc skąd ten bezustanny strach? Zaklęcia maga może się nigdy nie myliły, ale jego przeczucia zazwyczaj również się sprawdzały, a to oznaczało, że jeszcze zanim zakończą ten rejs, wydarzy się coś bardzo niedobrego.
Nalał sobie wina do kieliszka i sączył je powoli wpatrzony w mapy. Prosta trasa, zaledwie trzy tygodnie dzielące stały ląd od morskiej osady. Co mogło pójść źle?

W pięć godzin później, kiedy spokój i niezmienna pogoda rozleniwiły całą załogę, coś zaczęło się zmieniać. Niebo pociemniało, chociaż nie było mowy o burzy, gdyż zaledwie trzy mile morskie dalej, było w dalszym ciągu jasne, pogodne, nieskazitelne. Jak to więc możliwe, że nagle nad „Dzienną Gwiazdą” zebrały się cały mrok?
Kolejny podmuch wiatru przyniósł lodowate powietrze. Oddechy załogi zamieniały się w gęstą, białą parę, skraplały się na włosach, wąsach, ubraniach i podmarzały tworząc biały nalot. Lekko ubrani marynarze rozcierali ramiona i truchtali, a temperatura coraz bardziej spadała. Piana wokół ich statku zamieniała się w kryształki lodu, a ptaki oddalały się czym prędzej, lecąc w stronę światła, ciepła i nadziei.
- Co się dzieje?! - zapytał podenerwowany kapitan, który zauważył, jak jego ludzie rozglądają się nerwowo w około szukając jakiegoś wyjaśnienia tej sytuacji.
- Nie-nie wiem. - przyznał zakłopotany, spanikowany mag. - To nie jest normalne, moje zaklęcia nie działają. To musi być jakaś anomalia.
Niespodziewanie woda niedaleko statku zaczęła bulgotać, jakby się gotowała, a w chwilę później wraz z wytworzeniem się krateru, w miejscu, w którym woda była najbardziej wzburzona, jej powierzchnia poczęła zamarzać w szybkim tempie. Elf nie zdążył wydać poleceń, kiedy lód dotarł do statku i zatrzymał go gwałtownie zamrażając wodę dookoła. Trzask pękającego kadłuba był równy sztyletowi wbitemu w serce. Byli zbyt daleko od lądu, by mogli naprawić „Dzienną Gwiazdę”, choć w tej chwili zdecydowanie nie ona stanowiła ich największy problem.
Załoga była przerażona, zupełnie nie wiedziała, co się dzieje, a tymczasem z krateru zaczęły dochodzić odgłosy przypominające buczenie. Zbliżały się, stawały się głośniejsze, niemal przenikały do wnętrza głowy. Załoga, bez względu na rasę i wiek, padła na kolana zasłaniając uszy przed tym irytującym dźwiękiem. Byli uwięzieni, nie mogli płynąć, nie mogli opuścić statku, nie wiedzieli nawet, czy nie pójdą na dno, kiedy tylko lód stopnieje, zaś anomalia minie.
Z rozdzierającym krzykiem, z lodowego krateru wystrzeliło w górę ogromne cielsko. Cała załoga nagle znieruchomiała i wpatrywała się z jeszcze większym przerażeniem i otwartymi ustami w unoszące się nad nimi cielsko ogromnego, szklanego niemal smoka. Nie, nie szklanego. Lodowego! Wielka, błękitna bestia o lodowych soplach zamiast kłów, od karku po koniec ogona pokryta rzędem ostrych kolców lodu. Nawet jej oczy wydawały się być zamarzniętą wodą.
- T-to nie-niemożliwe... - wydusił z siebie mag.
- Czempion. - wychrypiał kapitan. - To jest czempion Pradawnego Mrocznego Żywiołu. - głos elfa drżał, jego ludzie wyglądali jak duchy.
- Już po nas. - powiedział jeden ze starszych rangą i wiekiem Węży. Jego słowa wpłynęły na resztę załogi jak kubeł zimnej wody, co raczej nie było dobrym porównaniem w chwili takiej jak ta. Zapanował zgiełk, młodzi wrzeszczeli, starsi wzywali na pomoc swoje żywioły i wszyscy jak jeden mąż rzucili się w stronę burty odsuniętej od wpatrującej się w nich bestii.
Lodowy smok wydawał się czerpać przyjemność z tego jaką wzbudził sensację. Patrzył, jak niewielkie istoty różnych ras zeskakują ze statku na zdradliwy, niebezpieczny lód, ale samo patrzenie nie stanowiło dla niego żadnej zabawy. Nabrał powietrza w swojej gigantyczne płuca, jego pierś wyprężyła się, a w następnej chwili lodowaty ogień zaczął omiatać cały statek i to, czego tylko dosięgnął. Drewno zamieniało się w lód, żywe istoty stawały się zaledwie lodowymi posągami, które traciły równowagę już gotowe by opuścić statek i wypadały za burtę by rozbić się w drobny mak, kiedy tylko zetknęły się z twardą skorupą zamarzniętej wody.
Czempion nie spoczął póki nie przemienił w lodowy zamek całej „Dziennej Gwiazdy” i całej jej załogi. Wtedy też począł ogonem uderzać w konstrukcję statku oraz w lodowe figury będące jeszcze przed chwilą żywą załogą. Rozrywał poszycie wielkimi kolcami piętrzącymi się na czubku ogona, zadbał by każda figurka zamieniła się w pył, zaś statek rozsypał się jak układanka mająca kilkaset tysięcy drobnych kawałków, z których nie sposób nic ułożyć.
Uznając swoje dzieło za zakończone, lodowa bestia uniosła się wysoko ponad zamarzniętym wrakiem i z niebywałą szybkością wbiła się w krater, którym wcześniej wyszła spod zamarzniętej wody.
Ciemne chmury rozwiały się, jakby nigdy ich nie było, chłód został przegoniony przez ciepły powiew, słońce spoczęło na topniejącym lodzie. Fragmenty ciał wpadały do wody by stać się pożywieniem dla ryb i głębinowych bestii, drewno odtajało dryfując po powierzchni morza, które było takie jak dawniej, zupełnie niewzruszone, tak samo ciepłe i obojętne na wszystko, co się dzieje.
Na tratwie stanowiącej pozostałość rufy leżało ciało, które nie zostało rozbite przez smoka, najpewniej, jakimś niesłychanym zrządzeniem losu, nie zostało nawet zamrożone. To drobne ciało młodego Skorpiona nadal kryło w sobie iskierkę życia. Nieprzytomny, blady chłopak, który przeżył za sprawą cudu. Cudu, do którego przyczynił się kapitan statku.
Elf wiedział, że nie zdoła umknąć, wykorzystał zamieszanie i zainteresowanie smoka spanikowaną załogą, by wepchnąć swojego młodego majtka pod pokład. Stając na klapie nie pozwolił młodzieńcowi wrócić na pokład, a kiedy rozpętało się lodowe piekło, było już i tak za późno. Skorpion miał jednak ogromne szczęście, jakby jego kapitan nadal nad nim czuwał, jako że smok rozbił „Dzienną Gwiazdę” w drobny mak, jednakże nawet nie zauważył przykrytego lodem chłopca, który stracił przytomność dostając w głowę sporym kawałkiem zamarzniętego drewna.
Chociaż jego ciało odzyskało już zwykłą ciepłotę, młody Skorpion nie obudził się, a z krwawej rany na głowie powoli zaczęła sączyć się krew, co było mimo wszystko dobrym znakiem, gdyż świadczyło o tym, że młodzieniec żyje, a serce w dalszym ciągu pompuje krew do wszystkich organów.
Wiatr i posłuszne mu fale pchały prowizoryczną tratwę w stronę morskich osad. To tam dojrzano młodego rozbitka i zaopiekowano się nim należycie. Chłopiec gorączkował, był ledwie żywy, nie dochodził do siebie przez długie tygodnie, kiedy to karmiono go papką z ryb i pojono świeżą wodą. Nikt nie wiedział, co się wydarzyło, w jaki sposób chłopak znalazł się w tak okropnym stanie. Wiatr i woda przygnały w okolice morskiej osady dużo więcej drewna pochodzącego ze zniszczonej „Dziennej Gwiazdy”, ale poza Skorpionem nie znaleziono żadnych innych ciał. Cokolwiek jednak spotkało załogę statku, musiało być przerażające, skoro skruszyło wielką, masywną konstrukcję, jakby była łupinką orzecha.
Rozbitek zaczął odzyskiwać świadomość po nieomal miesiącu i chociaż obawiano się, że już nie dojdzie do siebie, chłopak zdołał wybudzić się ze śpiączki. Był jednak wymizerowany, słaby, przerażony. Nocami miewał koszmary, budził się z krzykiem, nie pamiętał ani tego, co mu się śniło, ani tego, co przydarzyło mu się na morzu.
Niemniej jednak, syrena wyznaczona do opieki nad chłopakiem uważnie przysłuchiwała się nocnym majakom i krzykom nastoletniego rozbitka i tym sposobem z przerażeniem odkryła prawdę stojącą za masakrą „Dziennej Gwiazdy”.
Legenda powstała. Czempion Pradawnego Mrocznego Żywiołu siał spustoszenie na morzu, a światem znowu miała wstrząsnąć przemoc, której chciano uniknąć pozbywając się przed stu siedemdziesięcioma laty wszystkich ludzi.

piątek, 31 października 2014

HAPPY HALLOWEEN

Na początek życzę Wam wszytskim najlepszego Halloween w życiu!

lead-image-halloween

A teraz je zepsuję ^^" W tym tygodniu nie będzie notki z nowym opkiem. Przepraszam, ale tak wyszło, ponieważ ten tydzień upłynął mi na jeździe po lekarzach i był z tego powodu trochę zakręcony.
BTW, kuleję na prawą nogę, ponieważ coś mi się stało z kolanem i jest opuchnięte, ale dopiero 19 listopada mam termin do ortopedy, a na 1 grudnia termin przyjęcia na oddział szpitalny z powodu moich niespokojnych jelit XD

niedziela, 26 października 2014

116. I wtedy zapadła cisza... (end)

Ostatnia notka opowiadania. Dziękuję wszystkim, którzy je czytali oraz w szczególności komentującym, dzięki którym wiedziałam, że nie piszę tylko dla siebie!
Czy za tydzień pojawi się notka z nowym opkiem, nie mam pojęcia. Wszystko zależy od daty przyjęcia do szpitala, jaką mi wyznaczą. Kiedy będę coś wiedzieć, edytuję info lub poświęcę temu osobny wpis.

Zapach domowego posiłku unosił się w powietrzu wypływając na zewnątrz przez otwarte okno. Okolicznym zwierzętom na pewno ciekła ślinka, kiedy wciągały w nozdrza tę ziołową woń świadczącą o wielkich staraniach kucharza. Zdjęty z ognia kociołek pełen był stygnącej potrawki, która musiała nabrać odpowiedniego smaku w miarę powolnego spadania temperatury. Wrząca nie była tak smaczna, jak gorąca, zaś letnia również coś traciła, toteż najważniejszym było rozpocząć jedzenie w chwili, kiedy potrawka jest najlepsza.
Posiłek wylądował na stole w dwóch drewnianych miseczkach, a każdy wzbogacony był grubą kromką chleba, toteż brakowało tylko drugiego mieszkańca domku, który kręcił się po pobliskim lesie.
- Devi, obiad stygnie! - Jean-Michael wyjrzał za drzwi, a nie dostrzegając nigdzie podopiecznego powtórzył nawoływanie.
- Znowu wcięło chłopca? - mieszkająca kilka domów dalej starsza wiekiem magini uśmiechnęła się do mężczyzny. - Pewnie plącze się gdzieś w pobliżu, więc powinien się niedługo zjawić. To takie pełne życia dziecko.
- Niepokorne – poprawił kobietę Jean-Michael – I pomyśleć, że kiedyś był taki grzeczny i posłuszny. - westchnął ciężko, czemu towarzyszył śmiech jego rozmówczyni. - Devi! Nie będę ci niczego odgrzewał! - próbował dalej mag.
Po Wojnie Ras, Jean-Michael zamieszkał z Devim w niewielkiej wiosce magów, których namnożyło się od kiedy pozbyto się ludzi. Podejrzewano, że niektórzy wychowywali ludzkie dzieci kłamiąc, że są one magami, ale w rzeczywistości nikt nie miał pewności na ile bezwzględnie potraktowano ludzką rasę.
- Heh, gdzie ten niedobry chłopak się... - zareagował odruchowo rzucając zaklęcie w przeciągu sekundy, kiedy jakimś dodatkowym zmysłem wyczuł zmianę w ruchu powietrza. Odgłosy uderzenia i jęk były słyszalne jeszcze zanim mag w ogóle zdążył się odwrócić.
- Znowu mi się nie udało! - nadąsany ton gryzł się z męskim brzmieniem głosu.
- Devi, obiad stygnie, ja zdzieram gardło wołając cię do domu, a ty skaczesz na mnie z dachu?! - Jean-Michael skarcił podopiecznego opuszczając rozciągniętą przed chwilą barierę i przykucnął przy opierającym się o ścianę domu chłopaku. - Pokaż głowę, sprawdzę czy nic sobie nie zrobiłeś. - doskonale wiedział, że chłopiec musiał odbić się od magicznej bariery i zaryć plecami oraz głową o dom. Nie była to pierwsza taka sytuacja w jego niedługiej karierze, kiedy to atakował opiekuna pragnąc na nim szkolić swoje umiejętności walki.
- Nic mi nie jest. - zapewnił nadąsany Devi i rozmasował obolałą głowę. - Umieram z głodu. - przyznał uśmiechając się w odpowiedzi na karcące spojrzenie maga. - Patrz, przyniosłem ci kwiaty! - zmienił szybko temat zbierając z ziemi porozrzucane polne kwiatki, które zamieniły się w miniaturowy bukiecik.
- Tak, dziękuję. Wchodź do środka. - mag nie miał już sił się na niego gniewać. Zabrał kwiatki z ręki chłopaka i w domu wsadził je to miniaturowego flakonika. Devi robił opiekunowi takie prezentu zawsze, kiedy poprzedni bukiecik nie nadawał się już do niczego. Często towarzyszyło temu wyznanie.
Kiedy w ogóle się to zaczęło? Kiedy po raz pierwszy Devi wyznał swojemu opiekunowi miłość licząc na to, że uczucie zostanie odwzajemnione? Wystarczyło, że nabrał pewności siebie w nowej skórze, a przykleił się do Jean-Michaela w większym jeszcze stopniu niż dawniej. Nadal posłusznie uczył się od niego wszystkiego, co mag mógł mu przekazać na temat leczenia, a także pochłaniał książki, które zgarnęli z ludzkich siedzib, jeszcze przed ich zniszczeniem. Chłopaka interesowały wszystkie możliwe książki. Te na temat ziół, ciała człowieka, leków i innych podobnych tematów nigdy nie były wystarczająco grube. Wszystko wydawało się być w porządku, ale nagle Devi zaczął szukać kontaktu fizycznego. Tulił się, przymilał, starał się wyprosić buziaka, a w pewnym momencie po prostu powiedział, co go dręczy. Uznał, że zakochał się w swoim opiekunie, który przyjął to nie najlepiej. Był bowiem wściekły na siebie za to, że dopuścił do podobnej sytuacji. Przecież jego podopieczny nie miał nawet nastu lat! Co z tego, że jego ciało stało się ciałem młodego mężczyzny, kiedy psychicznie nadal był dzieckiem!
Mieszkanie razem stało się trudniejsze, ale nie niemożliwe. Mieli przecież oddzielne pokoje, a mag nie szukał towarzystwa magiń, więc chłopak nie musiał być zazdrosny. Zresztą, ćwiczenie z nim umiejętności walki zajmowało Jean-Michaelowi tyle czasu, że nie miał go na innych. Walka bronią białą, walka wręcz, sprawność fizyczna, wszystko wymagało opanowania, wykorzystania nowych umiejętności chłopca i jego zaangażowania, a na to nie można było liczyć, jeśli mag nie poświęcał mu całej swojej uwagi.
- Mniam! - chłopak rzucił się na jedzenie, a jego warkocze opadły na stół, co opiekun zawsze ganił. Jedno spojrzenie i Devi zgarnął je na plecy żeby nie plątały się tam, gdzie ich nie chcą.
- Jedz powoli, nie zabraknie dla ciebie. - mag uśmiechnął się lekko. Uwielbiał, kiedy chłopak tak entuzjastycznie reagował na jego pracę, jakakolwiek by ona nie była. Devi był jego oczkiem w głowie. Kimś bliższym niż syn, ale nie tak bliskim jak kochanek. Jean-Michael nie pozwoliłby sobie na to by ich związek posunął się za daleko. Może gdyby Devi zaczął rozglądać się za dziewczętami, tak jak one wodziły spojrzeniem za nim, to wzbudziłoby zazdrość Jean-Michaela. Tyle, że chłopiec nie był zainteresowany nikim poza magiem. Może właśnie dlatego, że był tak młody i cały jego świat składał się z opiekuna.
- Staram się jeść powoli.
- Kłamczuch.
- Uczę się od ciebie! - roześmiał się i zakrztusił.
- Ha! Dobrze ci tak! - Jean-Michael chichotał kręcąc z niedowierzaniem głową. Co za dziecko! Rozkoszne, ale dziecko.
- A wiesz... - Devi zwilżył wodą podrażnione od kaszlu gardło i odchrząknął – dostałem zaproszenie na przesilenie! Wprawdzie od tych młodych magiń z drugiej strony wioski, ale powiedziały, że chętnie ze mną pójdą! - i z czego on się tak cieszył? - To znaczy, że mogę iść! Zabierzesz mnie? Proszę, proszę, proszę! - chłopak spojrzał błagalnie na maga. No tak, nie do końca chodziło o radość z zaproszenia. - Będę naprawdę grzeczny! Nauczysz mnie tańczyć! Bo podobno będą tańce.
- Devi... - mag spojrzał na niego poważnie.
- Więc ja nauczę tańczyć ciebie? - zapytał z nadzieją chłopak. - Będzie fanie, zobaczysz. Poza tym, to wasze święto, więc musisz być na obchodach. Każdy mag powinien świętować przesilenie! A podobno są dwa, wiesz? Dwa razy do roku są takie zabawy i... Coś nie tak? Źle się czujesz? - zmartwił się patrząc na milczącego opiekuna. - W sumie nie wyglądasz najlepiej. Jesteś jakiś blady. O, wiem! Zbadam cię! Nie, nic nie mów! Może to nic poważnego i będziesz mógł świętować z innymi, a jeśli nie, to ja zostanę tutaj z tobą i będę cię doglądał. - uparty jak osioł, ale Jean-Michael nie miał nawet sił się z nim zmagać, więc pozwolił się „zbadać” swojemu młodemu podopiecznemu. Warunkiem było tylko zjedzenie obiadu, więc Devi dokończył go szybko i już siedział koło leżącego na łóżku opiekuna, którego osłuchiwał, obmacywał i uciskał. To dziecko chyba nie wiedziało, co właściwie robi, ale mag mu nie przeszkadzał. Pozwolił skakać wokół siebie i czekał na diagnozę. Rzeczywiście nie czuł się za dobrze, chociaż nie miał pojęcia jak do tego doszło.
- Musiałeś się przemęczyć. - stwierdził w końcu chłopak – I dlatego twoje ciało było podatniejsze na choroby. Moim zdaniem niedługo pojawią się pierwsze objawy przeziębienia! Kilka dni temu tak bardzo padało, a ty kręciłeś się po deszczu, przemarzłeś i teraz jesteś w pierwszym stadium choroby.
- Dobrze, moja ty wioskowa wiedźmo. Co więc mi zalecasz?
Devi prychnął oburzony, że ktoś śmie go tak nazywać, ale szybko uznał, że nie ma sensu się boczyć, kiedy chodzi o zdrowie jego opiekuna.
- Musisz dużo wypoczywać i dobrze się odżywiać. O, najlepiej jeśli teraz się położysz, a ja przygotuję ci jakiś napar na wzmocnienie. Tak, to świetny pomysł! - pochwalił sam siebie chłopiec. - Do łóżka, już, już! - wygonił maga, który nadal nie stawiał oporu, ale posłusznie wykonywał polecenia. Zresztą, Devi miał rację. Jean-Michael naprawdę przemarzł, kiedy w czasie największego deszczu błądził po okolicy szukając wszędzie swojego podopiecznego. Devi zaszył się w szopie sąsiada i nawet nie powiedział słowa. Przysnął sobie w czasie czytania książki i nie słyszał nawoływania. Jean-Michael nie przyznał się do tego, że to chłopiec był powodem jego kiepskiego stanu, kiedy w końcu go odnalazł. Mag wymyślił głupią wymówkę, a jego podopieczny był tak zaspany, że uwierzył we wszystko.
Nawet teraz nie próbował dociekać prawdy przyjmując wszystko, co mówił mu mag. Uznał więc tamto wytłumaczenie za pewnik. Głuptas, tylko ktoś taki jak on mógł uwierzyć, że kura sąsiada uciekła na tak paskudną pogodę i musiał ją złapać żeby nie zabłądziła w taką ulewę, bo w przeciwnym razie nie będą mieli smacznego rosołu, kiedy stary mag będzie pozbywał się kurczaka.
- Leż i nie ruszaj się z miejsca, a ja zaraz wrócę. - zarządził Devi i wyszedł z domu jakby mu się spieszyło. Wrócił za to po niemal dwudziestu minutach i poruszał się tak, jakby mu się nie chciało. Dopiero w pomieszczeniu przeznaczonym na kuchnię zmienił chód. Zatrzymał się bowiem i zaczął zdejmować spodnie. Jak się okazało, przywiązał sobie do uda i pasa cały dzbanek mleka, co mag uznał za czyste szaleństwo.
- Czy ty ukradłeś mleko?
- Ja pomogłem w dojeniu, a to różnica. - stwierdził chłopiec i przelał biały płyn do niewielkiego rondelka. Podgotował, dodał miodu i zadowolony z siebie podał słodki napój magowi. Widać Devi doskonale pamiętał, w jaki sposób opiekował się nim Jean-Michael, kiedy chłopiec był chory. - Przez najbliższe dni będę gotował obiady i zajmę się domem, a ty będziesz wygrzewał się na słońcu i wracał do pełni sprawności. - zawyrokował młodzieniec. - A na przesilenie pójdziemy razem. Ty będziesz siedział pod kocem, a ja zajmę się usługiwaniem ci. - było jasne, że chce tę chorobę przeciągnąć niezgrabnie na swoją stronę. Pewnie z powodu tej niewinności młode kobiety uwielbiały przebywać z Devim i chociaż wiedziały w jak młodym jest wieku, to jednak nic sobie z tego nie robiły.
Mag zastanawiał się czasami, czy nie powinien porozmawiać już z chłopcem na męskie tematy, by go uświadomić w temacie spraw damsko-męskich. Nie chciał by jakąkolwiek jego niewiedzę wykorzystano. Oczywiście, Devi zdawał sobie sprawę z tego, jak wygląda życie płciowe wśród ludzi, domyślał się, że podobnie wygląda to u innych ras, ale najwyraźniej nie był świadom tego, że nie tylko źli luzie mogą chcieć go wykorzystać. Matka ladacznica nauczyła malca naprawdę wiele samym swoim przykładem, ale życie potrafiło być także zupełnie inne, bardziej przebiegłe.
- Pij do dna. - słodki rozkaz wprawił go w lepszy humor. Wypił więc zadowolony z tego, że zdołał wychować Deviego na tak wspaniałego mężczyznę, o ile określenie to nie było zbytnią przesadą.
- Kociaku, podejrzewam, że będziemy musieli porozmawiać, o tym, co dokładnie zaproponowały ci te maginie.
- Proponowały to, co ja niejednokrotnie proponowałem tobie. Jean-Michael, nie jestem już takim dzieckiem jak wcześniej. Jestem trochę innym dzieckiem, bardziej świadomym. Wiem, czego ode mnie chciały, wiem czego chciałbym kiedyś od ciebie, ale ty nie chcesz mi nic dać, a przecież to niewiele. Takie kochanie mieści się przecież na kwiatku! - po imponującym wstępie mężczyzna znowu nic nie rozumiał. - Pani Sessili mi mówiła. Miłość jest taka malutka, że mieści się na tych kwiatkach, które ci przynoszę! I na motylach, i nie widzimy jej, ale jeździ na wietrze, nawet na skaczącej rybie! Pani Sessili mówiła, że kiedy się już złapie miłość to trzeba ją dać właściwej osobie. Te maginie chciały żebym dał ją im, ale ja ją chce dać tylko tobie, więc jeśli znajdziesz je w tych bukiecikach to powiedz mi szybko! Wtedy będę mógł przestać jej szukać. Ale ty też jej nie dawaj nikomu poza mną, kiedy znajdziesz swoją, dobrze?
Jean-Michael westchnął kręcąc głową. A więc o to chodziło! A już się bał, że jego chłopiec zbyt szybko dorósł.
- Dobrze, dobrze. Dam ją wtedy tobie, a teraz nie patrz już na mnie tak jakbyś zaraz miał się rozpłakać. Chodź, przytul się i nie dźgnij mnie przypadkiem rogami. - rozłożył ramiona, w które chłopak szybko się wtulił, jak szczenię w matkę.
Mała duszyczka, małe serce, mała wiedza w dorosłym ciele to żadne błogosławieństwo. Nawet jeśli Devi był w stanie zabijać chroniąc maga podczas wojny, to nadal był dzieciakiem, który nie miał pojęcia o życiu.
Devi zawsze pozostanie Devim.

niedziela, 19 października 2014

115. I wtedy zapadła cisza...

Lócënehtar westchnął z przyjemnością, wsuwając się do ciepłej, nagrzanej słońcem wody. Rzeka płynęła w tym miejscu tak leniwie, że bez problemu absorbowała promienie słoneczne, dzięki czemu pozwalała na wygodną i relaksującą kąpiel po wielu godzinach uganiania się po lesie za zwierzyną. Mężczyzna osiadł w tym miejscu właśnie z jej powodu, a dzięki zaradności i ogromnym chęciom, zdołał wybudować niewielką chatkę oddaloną o niecałe trzy minuty drogi od tego konkretnego miejsca. Zależało mu na tym żeby sytuacja po wojnie ustabilizowała się zanim wyruszy w podróż chcąc znaleźć jakąś partnerkę.
Uniósł ręce do szyi i rozmasował kark. Starał się nim jak najwięcej ruszać by zmusić mięśnie do rozluźnienia, ale nie szło mu najlepiej. Zawsze był spięty, więc teraz nie łatwo było mu przyzwyczaić się do sytuacji, w której nie był wojownikiem, nie polował już na wielkie, niebezpieczne bestie, ale na zwierzęta i to tylko w celu zaspokojenia głodu. Nie powiedziałby jednak, że życie pustelnika mu służy. Zdecydowanie chętniej oddałby się szaleństwu pośród innych ras. Teraz, kiedy zyskał wolność i mógł być kim tylko chciał, marzył o życiu w społeczeństwie, które potrafiłoby go zaakceptować. Sam siebie nigdy wcześniej nie podejrzewał o takie potrzeby, ale widać nawet tacy jak on potrafili odkryć w sobie coś, czego wcześniej nie mogli dostrzec.
- Nic się nie zmieniłeś, łowco smoków - usłyszał za sobą skrzekliwy głos, który nie wywarł na nim najmniejszego wrażenia. Doskonale wiedział, że jest obserwowany już od jakiegoś czasu.
- A skąd ty możesz to wiedzieć, Kruku? - odparł wykręcając głowę do tyłu. Nie widział swojego rozmówcy, póki ten nie podszedł bliżej i nie rzucił cienia na jego twarz.
- Tak się składa, że od kiedy zakończyła się ta bezsensowna wojna, uganiałem się jak głupi za moją nagrodą. I wyobraź sobie, że dotarłem do twoich braci. Martwych. Nie wiesz przypadkiem, jak do tego doszło? - spojrzenie czerwonych oczu wwiercało się w czaszkę łowcy.
- Och, naprawdę? Nie wiedziałem, przynajmniej bym się z nimi pożegnał. Nie miałem pojęcia, że ich rany były tak poważne. - było oczywistym, że się nie przejął. - I wam, Krukom, nie wystarczyły zwłoki?
- Dziwnym trafem nie było żadnych zwłok, ale same kości. Widać wilki chwalą sobie wasze mięso, lócënehtarze.
- Nehtarze! Nie jestem już łowcą smoków, ale zwyczajnym łowcą, a że bezimiennym to sam je stworzyłem.
- To bardzo interesujące. Doprawdy, szalenie. - rzucił z przekąsem Kruk. - Nadal nie odpowiada jednak na pytanie, jakim cudem w czasach pokoju wilki dorwały się do osłabionych łowców smoków.
- Tak, rzeczywiście, to dopiero zagadka. Poinformuj mnie, kiedy znajdziesz odpowiedź na swoje pytanie.
Kruk pochylił się nad łowcą, a jego dwukolorowe warkoczyki opadły na twarz mężczyzny jak bicze.
- Obawiam się, że znam już odpowiedź i właśnie znalazłem tego, który przyczynił się do tej sytuacji. - wysyczał przez zęby.
- I przyszedłeś by podzielić się ze mną tą informacją?
- O tak. Trafiłeś.
Łowca odsunął się w mgnieniu oka, a nóż wbił się głęboko w ziemię w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się jego głowa.
- Za to ty spudłowałeś. - wyskoczył z wody – Podejrzewam, że nie pozwolisz mi się ubrać?
- Zabiłeś swoich braci żebym nie mógł dostać ich w swoje ręce!
- Nie ma sensu zaprzeczać, co? - łowca wydawał się rozbawiony całą tą sytuacją. - Tak, zabiłem swoich braci i oddałem ich ciała wilkom na ucztę, bo wiedziałem, że będziesz mnie szukał i znajdziesz. Byłem zazdrosny, czy to takie straszne?! - uderzył w piskliwy ton. Drażnił się z Krukiem. - I sam popatrz. Jesteś tutaj i to akurat w chwili, kiedy jestem całkowicie nagi i bezbronny. Myślisz, że gdyby było inaczej, ratowałbym ci życie?
- Zrobiłeś to żebym nie mógł na nich eksperymentować! - Kruk był wściekły.
- Cóż, jeśli ponownie powiem, że byłem o nich zazdrosny to nie uwierzysz i tym razem, co? - Kruk znowu starał się zabić go wzrokiem. - Więc rozumiem, że jednak jako hybryda jestem odporny na twoją moc, bo już dawno byś jej użył, Wędrowcu Przemierzający Światy? - na twarzy łowcy pojawił się szeroki uśmiech, zaś jego rozmówca bynajmniej nie podzielał tej wesołości. Gdyby mógł na pewno zacisnąłby swoje szponiaste dłonie na gardle hybrydy byleby spróbować coś mu zrobić. - Zastanawiam się czym nasączyłeś ten sztylet skoro łudzisz się, że zdoła przebić moją skórę. A może celowałeś w oczy tak, jak uszkodzono moich braci? - Nehtar powoli zbliżał się do Kruka. Jego ruchy nie zdradzały żadnego wahania, żadnego strachu. - No dalej, spróbuj mnie dźgnąć. - rozłożył ramiona szeroko – Nie przeszkodzę ci, chodź.
Kruk przez chwilę nie był pewny, czy powinien się wycofać, czy zaatakować. To był podstęp, to oczywiste, a jednak nie potrafił odpuścić. Był wściekły! Narażał się żeby zdobyć lócënehtara do zabawy, a przez jednego zdrajcę jego plany zostały zrujnowane!
Zaatakował. Oczywiście, że wykorzystał okazję i tak jak przypuszczał, był to podstęp, w który on dał się złapać. Kruki były niebezpieczne, kiedy mogły korzystać ze swojej mocy, ale bez niej nie różniły się od dzieci.
Łowca złapał go za nadgarstki bez najmniejszego problemu i jednym szarpnięciem przyciągnął bliżej siebie. Jego uśmiech jeszcze bardziej się poszerzył, kiedy znaleźli się tych kilka centymetrów od siebie.
- Hm, twoje oczy nie są do końca czerwone. Są krwawe. Tak, to kolor krwi. - wydawał się rozkoszować tym, że Kruk podjął próbę wyszarpnięcia się z jego kleszczowego uścisku. - I ten kruczy kolor włosów, trupio blade końcówki... Gdzie zgubiłeś czaszkę? - rozejrzał się – Czyżbyś ją zdjął żeby nie przeszkadzała nam w zabawie? Tak, ten ostry dziób mógłby wybić mi oko, gdybyś usiłował użyć głowy. Nie będę narzekał, bo bez tego ohydztwa wyglądasz o wiele lepiej.
- Więc jednak samotność ci nie służy. - Kruk zdecydował się w końcu odezwać. - Jesteś skłonny rzucić się na wszystko, co się rusza.
- Hmm... Tak bym tego nie nazwał, chociaż przyznaję, myślałem o przygruchaniu sobie samicy. Niemniej jednak, ty również sprawisz się świetnie. Z jakiegoś powodu cię uratowałem, prawda?
- Na pewno nie z tego! - syknął Kruk – Ale śmiało! Pocałuj mnie, bo najwyraźniej nie wiesz, że twoja ślina może mi się przysłużyć żebym jednak zdołał nad tobą zapanować! - mężczyzna starał brzmieć jadowicie, ale nie wychodziło mu to najlepiej. Nic dziwnego, do tej pory nieczęsto miał kontakt z kimś spoza swojej społeczności.
- Zaryzykuję. - oczy Kruka zrobiły się wielkie, kiedy łowca uśmiechając się pod nosem z wyższością zmiażdżył jego usta swoimi. Tym razem naprawdę podjął próbę wyrwania się, próbował nawet ugryźć Nehtara, ale ten odsunął się na tę chwilę i znowu zaczął go molestować.
Nagle, zupełnie niespodziewanie, Kruk uzmysłowił sobie, że jego przeciwnik jest zupełnie nagi, a ich piersi stykają się ze sobą, skóra ocierała się o skórę, sutki łowcy drażniły gładką, jasną powłokę ciała Wędrowcy, krocze nagiego mężczyzny napierało na jego osłonięte zaledwie skrawkiem materiału i piórami. To nie była najwygodniejsza pozycja, jako że Kruki nie często zbliżały się do kogoś innej rasy. Ich skóra była chłodna, tymczasem skóra hybrydy płonęła. To było dziwne, niewłaściwe uczucie, zakazane, sprzeczne z zasadami tego świata, ale czy one nie zostały już dawno temu naruszone? Czy to dlatego Wędrowca Przemierzający Światy zaczynał odczuwać coś więcej niż tylko chęć ucieczki? Jego serce biło strachliwie, szybko, ale czego się obawiało? Dlaczego wnętrzności tańczyły wokół płonącego ogniska żołądka?
- Zostałem stworzony sprzecznie z naturą, stałem się znienawidzony przez Rasy – Nehtar zaczął szeptać do ucha nadal trzymanego mocno za nadgarstki mężczyzny i starał się by jego wargi dotykały muszelki ucha możliwie najczęściej. Gdyby miał okazję, na pewno nie wahałby się także jej polizać. Wiedział czego chce i wiedział jak to zdobyć. Nie był głupi, wiedział jak niewinne w rzeczywistości są Kruki. To Czarne Dziewice, a przynajmniej ich szamani, ich Wędrowcy. Rzadko mieli okazję oddawać się cielesnej miłości, więc dlaczego nie miałby tego wykorzystać, skoro już trafiła mu się idealna ofiara? Miał oczy i wiedział, że Kruk zainteresował się nim w takim samym topniu, co on krukiem podczas wojny. - Ale ty również należysz do ludu, który wzbudza niechęć u innych. Obaj pomagaliśmy Armii Ras, byliśmy jej częścią. Nie uciekniesz od tego, a skoro ten świat stanął już na głowie, to czas się temu poddać, nie uważasz? Słyszałem, że u Kruków zarówno samice, jak i samce mogą wydawać na świat potomstwo. To prawda? - Wędrowiec spojrzał na niego z pogardą, co bynajmniej nie odpowiadało na zadane przed chwilą pytanie.
- Jesteś tak zdesperowany, że będziesz próbował zrobić dziecko każdemu żywemu stworzeniu?
- Hm, prawdę mówiąc nie aż tak, ale przyznaję, jestem zdesperowany, ponieważ chcę stworzyć nową rasę, a ty jak czuję, nie masz nic przeciwko temu. - zauważył.
Kruk z początku nie pojął, o co chodzi i dopiero w chwili, kiedy łowca poruszył wymownie biodrami, zrozumiał. Jego ciało zareagowało w sposób, w jaki reagować nie powinno. Gorąca bliskość, szepty, wszystko to było nowe, ale pozornie nieistotne. To ciało zdradziło, gdy umysł nie nadążył jeszcze za tym, co się działo.
- To mi wystarczy. - Nehtar odsunął się od Kruka i pozbierał swoje ubrania zakładając je na siebie niespiesznie. - Wiesz gdzie mieszkam, więc poczekam tam na ciebie póki nie dojdziesz do tego, czego chcesz. Masz w ogóle jakieś imię?
- Wilwarin.
Łowca zatrzymał się w pół kroku i spojrzał na Kruka.
- Motyl? - zapytał z niedowierzaniem.
- Nie jesteśmy takimi barbarzyńcami za jakich nas macie! - spojrzenie Nehtara wymownie pokazało, że nie wierzy w słowa Kruka.
- No dobrze, niebarbarzyński Wilwarinie, zapraszam cię do siebie.

Nehtar przygwoździł swojego gościa do drzwi całym ciężarem ciała, a jego usta zachłannie miażdżyły wargi o smaku krwi. Równie niecierpliwie poznawał językiem wnętrze tych ust o niecodziennym smaku, a jego dłonie bez wyczekiwania na gest pozwolenia zaczęły wdzierać się pod osłaniające biodra pióra.
- Jak to się zdejmuje?! - syknął, ale zanim Kruk zdążył odpowiedzieć, łowca szarpnięciem zdarł tę pierzastą szmatkę i zacisnął dłonie na nagich pośladkach Wilwarina. Uniósł go nad ziemię zmuszając do przyjęcia innej, bardziej odpowiedniej pozycji poprzez oplecenie hybrydy nogami w pasie. Tak było wygodniej, a przynajmniej niecierpliwemu mężczyźnie, który już wypełniał palcami drobne, najwyraźniej nieużywane wejście.
Zaklął w duchu uświadamiając sobie, że rzeczywiście ma do czynienia z Czarną Dziewicą, a to oznaczało, że musi być delikatniejszy i zwolnić. Jeśli popełni błąd, więcej nie zobaczy Kruka na oczy, a przecież istniała możliwość, że nikt inny nie zechce sypiać z byłym łowcą smoków. Zaklął więc bezgłośnie znowu i nie próbował wpychać palców na siłę, ale wycofał się i rozejrzał za czymkolwiek, co mogłoby się nadać do ułatwienia tarcia. Poza tłustym środkiem, którego używał by zapobiec gromadzeniu się rdzy na nieużywanym mieczu nie miał nic innego, więc postanowił odżałować cennego środka by i jego drugi miecz nie zardzewiał nieużywany.
Nie żałował więc środka i sadzając Kruka na stole podjął się żmudnego przygotowywania go do połączenia. To była wystarczająca kara za grzechy, więc czuł się nieszczęśliwy musząc czekać, ale znalazł sposób by znieczulić Wilwarina i tym sposobem szybciej dobrać mu się do tyłka. Zamknął usta na jego członku i niezdarnie, ale nieubłaganie sprawiał kochankowi przyjemność, kiedy dłonią dręczył jego wejście.
Był spragniony, z trudem wytrzymywał tę zabawę, której nie przewidział i w końcu jego potrzeby zwyciężyły. Nasmarował swój członek środkiem do polerowania mieczy i modląc się do bezimiennych, nowych żywiołów sprzyjających takim odszczepieńcom jak on, by Kruk nie zrezygnował przez niego z miłości cielesnej, naparł sobą na dziewicze wejście.
Zacisnął dłoń lekko na członku kochanka by wyczuć jego nastrój. Zaklął głośno, kiedy wraz z bolesnym jękiem Motyla poczuł, jak męskość maleje mu w palcach i traci swoją konsystencję. Zaczął ją masować, szeptał jakieś bezsensowne słówka, których sam nie rozumiał do ucha kochanka, sam cierpiał, kiedy ciasne wejście zacisnęło się boleśnie na jego penisie. Miał jednak szczęście, bo oto znalazł na ciele Kruka czuły punkt jakim okazała się żuchwa, przypadkowo potrącona jego nosem. Mimo bólu ciało pod nim zareagowało na ten gest, więc łowca podjął się szaleńczej próby naprawienia tego, co i tak musiało zostać zepsute. Pieprzone dziewice zawsze są problemem! Nie żeby wcześniej miał jakąś dla siebie, ale przebywając wśród ras i ludzi podczas swoich podróży nasłuchał się na ten temat. Teraz przekonał się o tym na własnym ciele, kiedy odetchnął z ulgą, gdy tylko ciasny, miażdżący pierścień rozluźnił się i przestał przyduszać jego członek. Ocenił, czy jest w stanie się poruszyć, czy może liczyć na kontynuację i po niewielkim ruchu postanowił się wycofać.
Szlag! Szlag! Szlag! Będzie musiał odbić sobie to innym razem.
Wilwarin spojrzał na niego nie rozumiejąc, co się stało, więc wyjaśnił mu najprościej i najdelikatniej jak to możliwe.
- Jest za wcześnie, więc spróbujemy może później jeszcze raz. Boli cię to, więc zaciskasz mięśnie i mnie miażdżysz. Nie zaryzykuję penisa dla jednego razu.
Kruk zaczerwienił się, wyglądał jakby miał zaraz się rozpłakać. Leżał na stole, a jego długie warkoczyki walały się po całym blacie.
- Nie wypuszczę cię stąd póki tego nie zrobimy, odpowiada ci to? - smok się nie poddawał, zastosował tylko taktyczny odwrót, a Kruk przystał na jego propozycję. Dwa dziwadła, które przyczyniły się do zwycięstwa nad ludźmi teraz musiały pokonać siebie nawzajem w walce o rozkosz.

niedziela, 12 października 2014

114. I wtedy zapadła cisza...

Rozkoszne, rozleniwiające ciepło sączące się z góry promieniami słońca, rozgrzewające od dołu rozpalonym kamieniem. Spokój i senność lejące się z nieba wraz z upragnionym żarem. Chwilowa, niezbędna samotność. Cisza i trele natury. Odpoczynek.
Niquis nie zamierzał ruszać się ani na krok ze swojego ukochanego miejsce, w którym mógł leżeć na ciepłym kamieniu w swojej drobnej, futerkowej formie i chłonąć w nozdrza zapach słońca, rozkoszować się spokojem, odpoczywać od obowiązków, jakie spadły na jego głowę.
Zaraz po Wojnie Ras miał plany. Niezobowiązujące, leniwe jak jego dawne życie. Popełnił jednak błąd. Zgodził się by w jego małe plany wkradł się Earen, a dalej wszystko posypało się na drobną głowę tiikeri wielką lawiną. Po zakończeniu walk i wybiciu ludzi, wiele istot zostało bez rodzin, bez przyjaciół, bez szans na powrót do dawnego życia z powodu odniesionych ran i urazów. Póki trwał pokój, nie musieli przejmować się swoim losem, ale wraz z nieubłaganym końcem pokoju, nie zdołaliby przeżyć sami, byliby zbyt słabi by się bronić przed drapieżnikami czy zwykłymi przeciwnikami. To Earen zwietrzył okazję i zaczął gromadzić wokół siebie kalekich, słabych, samotnych by spełnić swoje marzenia o przywództwie, o własnym stadzie. Z jedną ręką, nawet jeśli drugą zastąpiła proteza umożliwiająca walkę, nie mógł liczyć na to, że inne griffiny, nawet te młode, przyłączą się do niego i uznają jego przywództwo. Postanowił więc stworzyć niecodzienne stado składające się z niepotrzebnych istot, którym on dawał dom i poczucie bezpieczeństwa, zaś oni byli jego wiernymi, oddanymi ludźmi. I w ten właśnie sposób, zanim Niquis w ogóle zrozumiał, co się dzieje, stał się samicą lidera.
Od tamtego czasu nie miał już dla siebie zbyt wiele czasu, jako że ktoś ciągle coś od niego chciał, ktoś o coś pytał, potrzebował go. Uważano Niquisa za przedłużenie ręki Earena, a więc to do niego zgłaszano się, kiedy griffina nie było w pobliżu. Nie ważne gdzie się wybrał, na co polował i ile czasu miało mu to zająć, niecierpliwi i tak obskakiwali Niquisa, który najczęściej zamieniał się wtedy w małego futrzaka i umykał nie planując nikomu pomagać.
Nie uważał się za część tego stada, które stworzył sobie Earen. Nie ważne, jak bardzo griffin starał się to zmienić, tiikeri stawiał opór i nie czuł się związany z nikim poza Earenem. I czy można mu się dziwić? Od zawsze był samotnikiem, a jego rasa ograniczała się do kilku osobników tu i tam. Większość została pożarta, kiedy jeszcze smoki prowadziły z nimi wojnę, ale nie zagrażało to istnieniu tiikeri. To ludzie zajęli się resztą i w tej chwili nie było mowy o odrodzeniu gatunku. Nie mieli na tyle samic, o ile jakakolwiek jeszcze ocalała z pogromu, jaki zgotowali im ludzie. Czy można było więc się dziwić Niquisowi, że wolał trzymać się na uboczu i polegać tylko na nielicznych istotach? Zresztą, jaką miał pewność, że jeden z podopiecznych Earena nie zeżre go po zakończeniu pokoju? Nawet griffiny uwielbiały kremowe mięso tiikeri. Tak było od zawsze, a poza Earenen w stadzie było jeszcze dwóch osobników jego rasy, jeden kulawy lis, ślepy wilk i jego partnerka, dwie poparzone elfice, samica bazyliszka, która straciła rękę, więc przystawiała się do lidera uznając, że to kalectwo czyni z nich idealną parę.
Na Niquisa padł cień, który sprawił, że ciepło przestało napływać z góry. Tiikeri, który wylegiwał się rozkoszując ciepłem i przysypiając, nie słyszał nadchodzącego niebezpieczeństwa, więc teraz czmychnął w krzaki wykazując się refleksem w dziedzinie ucieczek.
- Gdybym chciał, już dawno byłbyś tylko rękawiczką na moją protezę, więc wyłaź. - głos Earena uspokoił bijące szybciej serce małego futrzaka, który wyszedł z krzaków, w których planował znaleźć bezpieczne schronienie.
Earen zamienił się w człowieka, a na jego twarzy widać było niezadowolenie, bunt i pretensje.
- Po co się skradasz?! - fuknął na kochanka urażony. Nie chciał wyjść na beztroskiego tylko dlatego, że chwilowo panował pokój. W końcu zawsze był ostrożny i tylko dzisiaj, kiedy było mu tak przyjemnie ciepło, zapomniał o wszystkim odpływając.
- Nie skradałem się. - Earen pokazał rząd ostrych, białych zębów. Od kiedy stracił rękę i ćwiczył z protezą całe jego ciało uległo zmianie. W tym także uzębienie, a przynajmniej Niquisowi tak się wydawało. Teraz griffin był drapieżnikiem w większym nawet stopniu niż wcześniej, a jego szerokie, umięśnione ramiona były prawdziwą zabójczą bronią.
- Więc chcesz mi powiedzieć, że dałem się podejść jak dziecko? - spojrzenie Niquisa było bezlitosne. Nie lubił wychodzić na słabego i nieporadnego.
- Dobra, tego też nie chciałem powiedzieć, ale nieważne. Podszedłem cię i bardzo żałuję, że to zrobiłem, więc nie gniewaj się. - uderzył w łagodny, przepraszający ton. Potrafił się przymilać, kiedy czuł potrzebę bliskości i to trzeba było mu przyznać, zmienił się w grzecznego, wiernego pupila i chociaż samica bazyliszka usilnie próbowała go zdobyć, on nie dawał się i wpatrywał tylko w Niquisa. Widać nauczył się, że każdy skok w bok może oznaczać koniec ich związku. Tym bardziej, że tiikeri poznał już, co to znaczy być oczkiem w czyjejś głowie i doczekał się dziecka z tego jednodniowego związku.
- Kłamczuch z ciebie przebrzydły, ale trudno. Chodź. - chłopak wyciągnął ramiona po kochanka. Wyglądał tak wątło przy mocno zbudowanym griffinie, że czasami nie potrafił tego znieść, ale to nie było już winą Earena.
Griffin wtulił się w kochanka jak ufne dziecko w rodzica.
Oswojona bestia, chciałoby się powiedzieć. Oswojona do tego stopnia, że tiikeri nie chciał go zostawiać, mimo wchodzącego mu z drogę stada. Wsunął dłonie w długie, miękkie włosy kochanka, opuszkami masował skórę jego głowy i wsłuchiwał się w zadowolone mruczenie póki nie został przyszpilony do ziemi większym, silniejszym, choć mniej zgrabnym ciałem.
W jasnych oczach mężczyzny igrały błyski podniecenia i przekornej chęci zabawy, co sprawiało, że Niquis nie mógł mu się oprzeć. Powiódł palcami po żółtych malunkach na skórze twarzy griffina, potarmosił pierzaste uszy i uśmiechnął się mimowolnie. Zupełnie jakby miał swoje zwierzątko.
- No, dobrze. Niech będzie. Rozbieraj się żebym mógł pooglądać, co takiego mnie upolowało.
- Ja cię upolowałem. - odpowiedział mało odkrywczo Earen i szarpnięciami zdejmował z siebie ubranie, jakby nie mógł się doczekać tego, kiedy kochanek spojrzy na jego nagie, pokiereszowane ciało wojownika. Sam tiikeri nie planował za to zdejmować z siebie wszystkiego. Fakt, że miał coś na sobie, kiedy jego partner był nagi świadczył o pewnej wyższości, która była potrzebna tej uległej stronie – Niquisowi.
Earen uśmiechnął się, kiedy pozbył się ostatniej warstwy odzienia i uklęknął nagi naprzeciwko kochanka. Zawsze podczas gry wstępnej był taki uległy. Atakował, kiedy nie mógł wytrzymać podniecenia gotującego krew w żyłach. Wtedy to on był panem, to on decydował, on zdobywał, rozkazywał. Teraz jednak pozwalał by to tiikeri poczuł się górą. Chłonął z przyjemnością dotyk męskich dłoni na swoim ciele, masujące ruchy gorących palców na piersi, drażniące paznokcie wbijające się lekko w skórę i drapiących ją bez pozostawiania po sobie śladów. I bez tego griffin był pokryty bliznami, a jego proteza wydawała się otwartą raną, która przypominała o straconych szansach.
Niquis przysiadł na piętach koło wybrakowanego ramienia i zaczął powoli całować fragment ciała, który pozostał. Mógł to robić tylko przez jedną minutę, więc nie tracił czasu. Tak umówili się z Earenem, który nie lubił pamiętać o swojej słabości. Minuta pieszczot w tym miejscu i ani chwili dłużej.
Griffin odliczał w myślach każdą sekundę niechcianego zainteresowania, a kiedy czas minął, złapał mocno za pośladki tiikeri i wciągnął go na swoje uda, co miało ułatwić im pieszczoty, a utrudnić ewentualny powrót do zainteresowania ramieniem. Zresztą, jego usta nie pozwoliły na to, by Niquis szukał innego źródła zainteresowania niż one. Pojmał wargi kochanka w niewolę swoimi, wsunął język w ciepłe, aksamitne wnętrze i specjalnie wodził jego koniuszkiem po gładkich zębach aby pobudzić partnera do podjęcia zdecydowanych kroków. Dodatkowo prowokował go robiąc co w jego mocy, byleby ich krocza stykały się ze sobą. Nie ważne, że tiikeri miał na sobie spodnie, podniecenie griffina i tak musiał poczuć, jako że czegoś tak ewidentnego nie można przeoczyć.
Earen działał dalej. Wsunął dłonie w spodnie kochanka i zaciskał palce na zgrabnych pośladkach, które poddawały się jego dotykowi, jakby można było je jeszcze ukształtować.
Nic więc dziwnego, że Niquis musiał rozpiąć spodnie i pozwolić swojemu kroczu odpocząć od drażniącej ciasnoty. Jak mieczem uderzającym o miecz, zaczął ocierać się i odpowiadał entuzjastycznie na każde muśnięcie języka i palców. Zamruczał, odsunął się niechętnie i łaskawie zsunął z pośladków spodnie. Zdjął jedną nogawkę, po czym znowu ulokował się wygodnie na kolanach kochanka. Tym razem dokładnie dał jednak do zrozumienia czego oczekuje. Tym bardziej, że jego spojrzenie wydawało nieme rozkazy.
W takiej sytuacji nie można było mu odmówić niczego. Earen zassał swoje palce patrząc w oczy kochanka. Nadal pamiętał, że z jego winy to nie on był pierwszym kochankiem Niquisa, więc bywały dni, kiedy wychodził z siebie byleby pokazać się od jak najlepszej, najbardziej namiętnej strony.
- Mam ci pomóc? - Niquis odpowiedział na te usilne starania mające go skusić i zachęcić do wspólnej zabawy. Robiąc użytek ze swojego języka, zaczął pomagać w nawilżeniu palców, które później miały przecież wylądować w jego wnętrzu.
Mimo wszystko, do tej pory nie zdecydowali się na żaden szczególny, odważny krok, nie wykorzystywali maksymalnie swojego seksualnego potencjału. Niquis nie był na to gotowy, co tłumaczyło jego początkowe żywe zainteresowanie Lassë. W tamtym związku to tiikeri byłby stroną dominującą, a z Earenem nie było o tym mowy. I właśnie dlatego griffin działał schematycznie i rozsądnie, chociaż często namiętnie.
- Myślę, że wejdą w ciebie jak w ciasto. - mężczyzna zamruczał w ucho kochanka i rozkoszując się chwilą, sięgnął między dwie gorące półkule. Rzeczywiście, jego palce wniknęły w tiikeri bez większych problemów, co świadczyło o całkowitym rozluźnieniu Niquisa i ufności, jaką przejawiał.
Całowali się to mocno, to znowu powoli i lekko, muskali, atakowali, przepychali językami, a rytm wyznaczała dłoń przygotowująca pole dla prawdziwego wojownika, który miał tego dnia pojawić się na scenie.
Wsłuchani w swoje ciała wiedzieli, kiedy należy porzucić grę wstępną i posunąć się krok dalej. Chłopak uniósł biodra, wypiął je i pozwolił by griffin pokierował nimi odpowiednio. Dopiero czując parcie na swoje wnętrze, pozwolił sobie na chwilę inicjatywy. Nadział się na członek kochanka z głośnym jękiem przyjemności i odrobiną chwilowego bólu. Ich usta znowu odnalazły siebie nawzajem i rozpoczęły swoją przepychankę, tym namiętniejszą, im bardziej zdecydowane stawały się ruchy ich bioder.
Niquis obejmował kochanka za szyję podnosząc się i opadając, forsując ciało wzmożonym wysiłkiem, którego pragnął i potrzebował. Earen również nie był mu dłużny, gdyż wygięty do tyłu i utrzymując równowagę dzięki wysuniętym w tył ramionom mógł pozwolić sobie na podrzucanie biodrami, w taki sposób, by wychodzić naprzeciw tiikeri.
Ich szybkie oddechy łączyły się ze sobą, serca wydawały się bić jednym rytmem, ciała z coraz większą precyzją współpracowały w poszukiwaniu ostatecznej przyjemności. Kiedy jeden sunął w górę, drugi opadał, kiedy jeden opadał, drugi spotykał się z nim w połowie drogi mocnym pchnięciem. Pchnięcie po pchnięciu, jęk po jęku i westchnienie po westchnieniu pędzili w stronę ostatecznego spełnienia.
Earen oparł cały ciężar ciała na protezie i sięgnął zdrową, gorącą ręką do pulsującego niezaspokojeniem krocza kochanka. Masował je, ogrzewał, stymulował idealnie dobierając rytm do swoich pchnięć i do ruchów tiikeri.
Nie zasługiwał na tyle przyjemności, tak jak nie zasługiwał na takiego kochanka, ale kogo to teraz obchodziło? Wywalczył sobie Niquisa i miał go dla siebie. Nie zjadł go przy pierwszym spotkaniu, nie zjadł przy żadnym innym, więc miał pełne prawo zniewolić sobą biednego, małego tiikeri.
W rzeczywistości to jednak tiikeri zniewolił griffina. Jakimś niezrozumiałym sposobem uniknął śmierci w jego paszczy, zakręcił się wokół w taki sposób, że Earen zaczął się nim interesować, a w końcu się zakochał. Zakochał jak dzieciak, który nie wie, co ma robić i jak okazać swoje uczucia.
A teraz rozpieszczali się nawzajem, całowali, kochali namiętnie, ale jednak powoli i wbrew pozorom cicho. Wszystko to wynagradzało im brak intymności wynikający z racji raczej nieodpowiedniego do harców miejsca.
Spełnienie przyszło wraz ze zmęczeniem, kiedy to Earen zmienił pozycję kładąc Niquisa na trawie i dał z siebie wszystko, co tylko mógł jeszcze dać. Drżenie i napięcie ogarnęło ich ciała do ostatniej komórki, a następnie rozluźnienie zaowocowało wycieńczeniem, ale i radością z powodu zbliżenia. Tego nie mogło odebrać im nawet pokrętne stado, które stanowiło zagrożenie dla biednego tiikeri.
- Lepiej mnie pilnuj zanim ktoś postanowi się mnie pozbyć. - chłopak wymruczał to sennie do ucha kochanka i zwinął się w kłębek nie próbując nawet założyć spodni jak należy. Był zbyt leniwy.
- Pozbędę się tego, kto będzie chciał pozbyć się ciebie. Nawet jeśli ucierpi na tym całe stado. Obiecuję. - Earen znowu zrobił się łagodnym kociakiem, który przymilał się do pana i lizał mu ręce. - Chociaż nie pozbędę się stada. - dodał mimochodem, co Niquis podsumował urażonym prychnięciem, chociaż nie miał sił by zrobić cokolwiek więcej.