piątek, 26 sierpnia 2011

Lips of an Angel vol. 3

Sprawa ich małego rekonesansu nie była tak łatwa, jak mogło się początkowo wydawać. Wścibska, chociaż miła, babcia czuwała przy oknie swojego saloniku całe popołudnie i spory kawałek nocy, póki około pierwszej nad ranem nie pogasły wszystkie światła, a ludzie na ulicy nie ułożyli się do snu. Dopiero wtedy starsza kobieta odstąpiła od okna. Najwyraźniej zamierzała odpocząć po długim i ciężkim dniu inwigilowania sąsiadów. I czas najwyższy! Gdyby dwaj łowcy nie widzieli tego na własne oczy nigdy nie daliby wiary, że starsze kobiety są dokładniejsze i bardziej wytrwałe niż wojskowe straże postawione na czatach.

Bracia Winchester opróżniali właśnie drugi termos kawy, kiedy Dean westchnął z ulgą tracąc z oczu staruszkę. Nie potrzebowali świadka, który obserwowałby ich poczynania, toteż zostali zmuszeni do czekania na właściwy moment. Zaparkowali w miejscu, z którego mogli obserwować przez lornetkę interesujące ich okno, a sami pozostawali niezauważeni przez nikogo. Było naprawdę późno, kiedy mogli bez przeszkód podjechać pod samą bramę opuszczonego domu nie obawiając się nagłego powrotu inwigilatora.

- Nie wiedziałem, że na starość jest się takim wytrzymałym! – zielonooki syknął cicho z mieszaniną podziwu i rozdrażnienia. Gdyby nie spora dawka kofeiny już dawno chrapałby na przednim siedzeniu, a później narzekał na bolące mięśnie, czy też zesztywniały kark.

- Nie marudź. Musimy się spieszyć. Nie wiadomo, o której rozpoczyna czuwanie każdego ranka.

- Nie dobijaj mnie, Sammy. – Dean ze stęknięciem wyszedł z samochodu przeciągając się. – Niech będzie. Idziemy.

            Chłopcy wyjęli z bagażnika broń nabitą pociskami z soli, pistolet na srebrne naboje, wodę święconą, którą starszy z nich wsunął do wewnętrznej kieszeni kurtki, oraz skaner pola elektromagnetycznego. Tak wyposażeni byli gotowi stawić czoła temu, co może czaić się wewnątrz pustego mieszkania, w którym popełniono morderstwo. Jeśli chcieli ocalić skórę w czasie ataku musieli być przygotowani na każdą ewentualność.

- Jeśli ta babcia się obudzi...

- Nie kracz, Dean. Wejdziemy, rozejrzymy się i damy nogę zanim oczy i uszy całej ulicy dojdą do okna. – Sam zachowując zimną krew przeskoczył przez bramkę. Nie był głupi, wiedział, że wystarczy ją lekko pchnąć, a zaskrzypi wystarczająco głośno, by ktoś o lekkim śnie zaczął coś podejrzewać. Był profesjonalistą, nie popełniłby tak głupiego błędu.

            Starszy brat poszedł w jego ślady. Wysunął się przed Sama stając na niewielkim ganeczku i dobrał się do zamka, by w zaledwie kilka chwil uporać się z nim. Drzwi do domu stały otworem, a uśmiech jaki pojawił się na ustach Deana wyraźnie świadczył o jego narcyzmie. Och, gdyby tylko był kobietą zakochałby się sam w sobie! Kto mógłby się oprzeć komuś tak zdolnemu, przystojnemu, z takim ciałem i głową na karku? Był jak młody bóg!

            Samuel łapiąc brata za koszulkę wciągnął go do budynku, by nie stał w przejściu głupio uśmiechnięty i wyraźnie dumny ze swoich osiągnięć. Rzucił na niego tylko szybkie spojrzenie i przewrócił oczyma ignorując cisnący się na usta komentarz. Wyciągając skaner i latarkę młodszy Winchester zaczął kręcić się po domu, zaś brat towarzyszył mu trzymając w pogotowiu nabitą broń.

            Zaczęli od sprawdzenia parteru, by później przenieść się na pierwsze piętro. Jak do tej pory nie trafili na nic. Skaner nie natrafił na żadne fale, milczał, ani jedna żaróweczka nie mrugnęła. Wśród panującej wewnątrz ciszy ich kroki wydawały się niezgrabne i głośne, jakby mieli na nogach podkute kopyta zamiast miękkiego obuwia. Słyszeli bicie swoich serc, nierówne i pełen napięcia oddechy. Wszystko to przeszkadzało w nasłuchiwaniu, a jednak nie potrafili nad tym zapanować. Taka reakcja na nadmiar adrenaliny była całkowicie normalna, w przeciwieństwie do faktu, iż dom wydawał się czysty.

            Wchodząc do sypialni czuli narastające podniecenie. To tutaj zamordowano Johna Gaelacha... Sam zbliżył się do zakurzonego, nadal zakrwawionego łóżka, którego nikt nie sprzątnął od czasu zbrodni sprzed miesięcy. Skaner ani drgnął. Nawet nie pisnął. Zaskoczony spojrzał na brata, który odpowiedział równie niepewnym wzrokiem.

- Więc to nie mściwy duch? – głos Deana był jak krzyk ginącego człowieka. Ostry, przenikliwy, niemal boleśnie głośny, chociaż było to przecież wyłącznie złudzeniem.

- Ale w takim razie, co? Miał wyrwane serce, popękane bębenki. Rodziny innych zamordowanych słyszały krzyk, ale nie widziały mordercy. To musiał być duch, albo chociaż demon... – Sam myślał szybko, intensywnie, jakby nagle miał coś jeszcze odkryć. Gdzieś na dnie pamięci błąkały się jakieś obrazy, istotne skojarzenia, niestety nie mógł do nich dotrzeć. Zupełnie, jakby igrały z szarymi komórkami chłopaka bawiąc się w kotka i myszkę – wiesz, że wiesz, ale nie możesz dowiedzieć się, co takiego wiesz.

- Sammy, nie mam pojęcia, co to było, ale nic tu po nas. Musimy sprawdzić inne domy i odwiedzić rodziny. Może czegoś się dowiemy.

            Młodszy chłopak skinął głową i schował skaner do kieszeni. Dean opuścił strzelbę. Ślepa uliczka, chociaż to jeszcze nie koniec gry. Na coś na pewno wpadną, coś znajdą, dowiedzą się, co zabija ludzi w tym mieście. Potrzebują tylko więcej danych.

            Bez przeszkód zdołali wyjść z domu i wsiąść do samochodu. Nikt ich nie widział, staruszki nie było w oknie, a więc musiała spać. Mieli szczęście, że babcie także czasami musiały odpoczywać. W przeciwnym razie musieliby wymyślić kolejną dobrą wymówkę i najpewniej zmagać się z ciekawością kobiety, która na swoich chudych, słabych nogach podążałaby za nimi, by na własne oczy przekonać się, że „policjanci” mieli rację, lub zwyczajnie się mylili.

Ich kolejnym przystankiem był opuszczony przed tygodniem dom kolejnej ofiary. Jak wyczytali w prasie, żona nie mogła znieść myśli o tym, że jej mąż został zamordowany w tym mieszkaniu, więc przeniosła się wraz z dziećmi do mieszkającej niedaleko matki. Ten budynek również był całkowicie wolny od jakichkolwiek śladów bytności demonów, czy duchów.

Skonsternowani łowcy postanowili nie załatwiać tej sprawy pobieżnie, toteż ubrani w tanie garnitury, z fałszywymi legitymacjami w kieszeni, odwiedzili hotel, w którym znaleziono ostatniego denata. Przekonanie portiera niewielkiego, taniego hotelu wcale nie było trudne. Wystarczyło „zamachać” legitymacją przed jego oczyma, zapewnić, iż ponowne sprawdzenie pokoju jest niezbędne i odebrać klucze. Policyjne taśmy w dalszym ciągu przysłaniały drzwi, jednak nie stanowiły wielkiego problemu. Były one raczej przestrogą dla grzecznych obywateli, którzy trzymali się z daleka od jakichkolwiek problemów. Dla braci Winchester nie miało znaczenia, czy drzwi będą zabarykadowane, zabite gwoźdźmi wielkości ramienia, czy po prostu oznaczone głupim kawałkiem żółtej taśmy. Oni mieli dostać się do środka, a sposób w jaki to zrobią był im zupełnie obojętny.

            Samuel odwrócił się spoglądając na drzwi. Chciał mieć pewność, że są sami, nikt nie podgląda, ani ich nie śledził. Wyjął z kieszeni marynarki skaner i obchodząc wszystkie ściany pokoju zaczynał się wyraźnie niepokoić.

- Nic. Zupełnie nic. – rozłożył ramiona, wzruszył nimi i wpatrywał się w starszego brata, jak dziecko szukające pomocy.

- Przynajmniej mamy pewność, że na nic nam sól i łopaty. Nie będzie grilla na cmentarzu. Musimy pogadać z rodzinami i wiem nawet od kogo zaczniemy. – Dean uśmiechnął się pod nosem. – Robert Randal jako jedyny nie zginął w domu, a więc od niego zaczniemy. Może znowu ktoś poczęstuje nas plackiem? – zniewalający uśmiech pojawił się na wargach mężczyzny, a oczy zabłysły dziecinną radością. Sammy mógł tylko westchnąć, pokręcić z rezygnacją głową i milczeć, by nie nakręcać Deana bardziej, niż sam to zrobił.

piątek, 19 sierpnia 2011

Lips of an Angel vol. 2

Ludzie potrafią mieć tysiące życzeń, których spełnienie wydaje im się drogą do raju. Miłość, bogactwo, zdrowie, nieograniczone możliwości, nadprzyrodzone zdolności, mądrość i wiedza bez granic. Tyle wielkich próśb do Boga, a przecież po jednej pojawi się następna. Człowiek nie potrafi przestać marzyć, ciągle czegoś pragnie, nawet jeśli nie dąży ku spełnieniu swoich fantazji. A przecież wystarczy tak niewiele, by obniżyć standardy pragnień i wtedy ich ziszczenie jest na wyciągnięcie ręki. Zastanówmy się nad przykładem:

Sammy – chciał zostać prawnikiem, ożenić się ze swoją blond pięknością, założyć rodzinę. A co teraz stało się z jego pragnieniami? Kobietę zabił demon, studia musiał rzucić, a jego życie przerodziło się w obsesyjną manię zabijania piekielnego świństwa, w której największymi rozkoszami było dobre jedzenie i spokojny sen w łóżku. Zabawne, ale obie te przyjemności zależały teraz od jednej tylko osoby – Deana...

Niewielki pokoik, w którym zatrzymali się bracia Winchester wydawał się rajem. Miękka, pachnąca świeżością pościel, łazienka z prawdziwego zdarzenia, ciepła woda – czego chcieć więcej? Z okien do wnętrza przebijało się jasne światło dnia, ściany pokryte kremową tapetą koiły wzrok, ciemne akcenty w stylu retro dodawały temu miejscu klasy. Niczego nie trzeba było sprzątać, żadnej kuchni, by spadał na kogoś obowiązek gotowania. Życie potrafiło dostarczać tylu przyjemności, gdy mu się na to pozwoliło.

Dean uśmiechnął się do siebie kiedy jego szare komórki rozpoczynały pracę po przyjemnym, długim śnie. Czuł, że żyje, jego ciało odpoczęło, oczy nie bolały, a dotyk pościeli na nagim ciele był wręcz rozkoszny. No, może dodałby do tego jeszcze z dwie dziewczynki i butelkę piwa, jednak nauczył się już by nie mieć zbyt wygórowanych wymagań. Prędzej, czy później ktoś się nawinie, a wtedy zielonooki wykorzysta okazję.

- Musiałem mieć dobry sen, spałem jak dziecko! – mężczyzna przeciągnął się i przetarł dłońmi oczy. Zamlaskał dwa razy po czym usiadł na łóżku obrzucając uważnym spojrzeniem cały pokój. Sam siedział przy stoliku z uruchomionym laptopem. – Spałeś w ogóle? – Dean założył bieliznę po czym podszedł do brata, który przeszywał go swoimi barwnymi oczyma. – No, co?

- Spałem. – Sam uniósł brwi wpatrując się intensywnie w widocznie zadowolonego z siebie mężczyznę. – Cztery godziny. Nażarłeś się cebuli w cieście i tak waliło, że nie wytrzymałem dłużej. Przewietrzyłem tutaj i zabrałem się do pracy.

            Dean chuchnął na dłoń i wciągnął nosem mało przyjemny zapach swojego ostatniego posiłku. Pokręcił nosem po czym wzruszył ramionami i otwierając na oścież drzwi łazienki postanowił doprowadzić się do porządku. Zupełnie nie rozumiał dlaczego Sam nie przepadał za jego cebulowym przysmakiem. Czosnek mógł zrozumieć, ale żeby bać się cebuli? Dziwak.

- Znalazłeś coś? – zadał to pytanie zanim wsunął do ust szczoteczkę do zębów.

- Tak. Mamy jednak trzy zgony. – Sammy wymienił szybkie spojrzenie z bratem, który wystawił głowę z łazienki. – Pierwszy miał miejsce jakieś pół roku temu. Gość nazywał się John Gaelach. Jego żona, Susan zaginęła na tydzień przed jego śmiercią. Ten sam sposób. Wyrwane serce przybite do łóżka nad głową denata. Przez dobre kilka miesięcy było spokojnie, aż tu nagle kolejne zwłoki. Charles Moore i Greg Connolly. Wszyscy mieszkali w dzielnicy irlandzkiej.

- Więc sprawa jest prosta. Pokręcimy się tam, znajdziemy gnojka i pozbędziemy się go, czymkolwiek jest. – starszy Winchester wrócił do pokoju rozsiadając się na krześle przed bratem.

- Nie do końca... – na te słowa, wypowiedziane tak niepewnie, Dean podniósł głowę spoglądając pytająco na Sama. Chłopak odwrócił laptop w stronę rozmówcy pokazując mu artykuł opublikowany przez kilkunastoma minutami na jednej ze stron lokalnej gazety. – Robert Randal nie pasuje do tej układanki, a więc to „coś” zabija już nie tylko ludzi na tamtym terenie. Poza tym nie natrafiłem na żaden interesujący ślad powiązań między tymi mężczyznami, ani zbrodni popełnionej w okolicy. Nic, co mogłoby wskazywać na mściwego ducha.

- Przekonajmy się. Sprawdzimy mieszkanie tego pierwszego. Jak mu było?

- John Gaelach.

- O właśnie. Pojedziemy do Johna, rozejrzymy się. Jego dom powinien jeszcze stać pusty skoro żona zaginęła, a przyjemniaczka zabili. Zbieraj się, Sammy. Koniec odpoczynku, czas na dochodzenie.

Dom Johna Gaelacha wyglądał jak ruina. Zarośnięty ogród, zielsko obrastające budynek. Zadziwiające, iż w zaledwie pół roku dom może znaleźć się w takim stanie. Z okien Chavroleta zaparkowanego po przeciwnej stronie ulicy łowcy przyglądali się wszystkiemu uważnie. Musieli włamać się do środka niezauważeni przez nikogo, a więc mieli tylko jedno wyjście – przedrzeć się na tyły domu i tam wejść jednym z okien. Musieli poczekać do zmroku, jednak do tego czasu z powodzeniem mogli zrobić mały obchód. Wysiedli z samochodu i stając przed bramką uważnie lustrowali podwórze, jakby chcieli zapamiętać każdy szczegół.
- Hej, Dean. – Sammy pociągnął brata za rękaw. – Po prawej w oknie. – rzucił krótko i odwrócił się wracając do samochodu, jakby wcale nie był aż tak zainteresowany budynkiem.

Jedno krótkie spojrzenie i obaj myśleli o tym samym. W oknie sąsiedniego domu stała starsza kobieta, która z zawziętością godną wystawionego na czatach wartownika śledziła życie ulicy. Takie osoby zawsze wiedziały co dzieje się u innych, znały rodzinne sekrety i tajemnice każdego z osobna. Mogły zapominać o swoim życiu, ale nigdy nie o tym, co widziały u sąsiadów. Pod tym względem pamięć zawsze im dopisywała.

Łowcy zabrali fałszywe dokumenty, które zawodziły zawsze, gdy mieli do czynienia z policją, i postanowili złożyć wizytę ciekawskiej babci. Nie czekali długo przed jej drzwiami. Staruszka widziała, jak wchodzą na jej ganek jeszcze zanim oni zdążyli pojąć, co robią. Dłoń Deana tylko raz musnęła lekko drewniane wejście zanim się otworzyło, a niska, starsza pani w kwiecistej sukni, o włosach upiętych w kok na czubku głowy wpuściła ich do środka.

- Panowie z policji, prawda? – zapytała jakby podniecona. – Ostatnio ciągle tutaj przychodzicie przez te ostatnie zabójstwa. Tak... Widziałam, jak obserwowali panowie dom. Myślicie, że tam ukrywa się zabójca? To wykluczone. Mam oko na ten dom i jest zupełnie pusty. – kobieta zaprowadziła ich do salonu, a oni w tym czasie wymienili znaczące, rozbawione spojrzenia. Ta babcia lubiła mówić równie bardzo, co podglądać sąsiadów.

- Tak, jesteśmy z FBI i właśnie przejmujemy tę sprawę. Dlatego chcielibyśmy dowiedzieć się, czy coś pani widziała, kiedy zabito Johna Gaelacha... – Dean nie zdążył nawet dokończyć, gdyż babcia wyszła z salonu. Sam wzruszył ramionami i rozejrzał się po pokoju, który nie przedstawiał sobą niczego ciekawego. Stare meble, zdjęcie kota, dzieci i wnuków. Zupełnie nic podejrzanego.

            Kobieta wróciła niosąc tacę z herbatą i ciastem. Postawiła poczęstunek przed nimi i uśmiechnęła się zachęcająco. Takim się nie odmawia, więc Sam sięgnął po talerzyk z wypiekiem, zaś starszego Winchestera nie trzeba było namawiać. Niemal rzucił się na słodkie ciasto kręcąc głową, przewracając oczyma i mrucząc.

- Wyśmienite! – wyraził głośno uznanie dla talentu kulinarnego gospodyni czym połechtał dumę pani domu, której oczy rozbłysły, jakby patrzyła właśnie na wnuka nie zaś obcego mężczyznę.

- Dam wam więcej, kochaneczki. – babcia już miała się podnosić, kiedy Sam powstrzymał ją.
- Proszę poczekać! – odezwał się szybko w obawie, że niczego się nie dowiedzą, a jedynie Dean napełni swój żołądek bez dna. – Może najpierw opowie nam pani, co pamięta? Czy coś podejrzanego nie działo się w tamtym domu, kiedy był zamieszkany? – słodki ton jego niewinnych pytań chyba przekonał babcię, która rozsiadła się w fotelu wygodnie.

- Oj, pamiętam, pamiętam wszystko! – zapewniła, co wzbudziło wielką ciekawość łowców.

Dean widząc, że bratu nie idzie za bardzo jedzenie placka pozwolił sobie wymienić swój pusty już talerzyk na ten niemalże pełny i ignorując karcące spojrzenie Samuela pochłaniał kolejną porcję.

- John był okropnym człowiekiem. Jego żona Susan często wyjeżdżała na kilkudniowe delegacje. – zaczęła opowieść kobieta kiwając potakująco głową. – W tym czasie on zapraszał do siebie najlepszą przyjaciółkę Susan! Widziałam wszystko przez okno! – lekko trzęsącą się dłonią wskazała odpowiednie miejsce. Sammy wstał i wyjrzał za szybę. – Wychodzi na sypialnię. – dodała konspiracyjnym szeptem staruszka. – Tamtego wieczoru, tydzień przed śmiercią, też tak było. Ale Susan wróciła wcześniej i znalazła go wraz ze swoją przyjaciółką nagich w łóżku. Kłócili się strasznie. Susan wygoniła tę zdzirę nago na zewnątrz i zrobiła Johnowi straszną awanturę. Rzucała czym popadnie i rozbiła żarówkę, więc nie wiem, co działo się dalej. Nie widziałam jej więcej. Po dwóch dniach John zgłosił jej zaginięcie. Jestem pewna, że ją zabił! Ale dostał za swoje bo niedługo później upomniała się o niego sprawiedliwość.

Bracia ponownie wymienili spojrzenia.

- A w dzień jego śmierci? – pociągnął Sam tym swoim współczującym tonem, jakby rozmawiał z dzieckiem.

- Nic się nie działo. Wrócił z pracy, później położył się spać i tyle. Zgasło światło, więc straciłam go z oczu. Koło północy cała okolica już spała, więc i ja się położyłam.

- No, cóż. Myślę, że to nam wystarczy. Bardzo pani dziękujemy. – młodszy łowca podniósł się kłaniając kobiecie. Dean wykorzystał okazję dopijając szybko herbatę.

- Proszę poczekać jeszcze chwileczkę. – staruszka uśmiechnęła się i znowu wyszła, by wrócić z zapakowanym sporym kawałkiem ciasta, który wręczyła Deanowi. – Proszę wziąć. Bardzo się cieszę, że smakował. Proszę mnie jeszcze kiedyś odwiedzić.

- Ależ oczywiście. – zielonooki pokazał białe ząbki w uśmiechu i z pożądaniem spojrzał na ciasto, które trzymał w rękach. Sammy przewrócił tylko oczyma i żegnając wyjątkowo miłą babcię wyciągnął brata z jej domu.

- Chyba mamy mściwego ducha. – stwierdził cicho wychodząc na chodnik.

- I naprawdę pyszny placek. – Dean uśmiechał się głupio myśląc tylko o jedzeniu.

piątek, 12 sierpnia 2011

Lips of an Angel vol. 1

Fanfiction pisane z myślą o Jasperze, który zaraził mnie WINCESTEM. Dzięki, stary i mam nadzieję, że zdołam Ci się w ten sposób odwdzięczyć za to, że mnie wciągnąłeś w te "łowy"!

 

 

Panował nieznośny upał. Czarny Chavrolet przecinał gęste, ciężkie i niemożliwe gorące powietrze przesycone zapachem nagrzanej jezdni. Asfalt parował tworząc złudzenie ruchu, które odciągało uwagę kierowcy i sprawiało, iż jego myśli krążyły wokół mało istotnych spraw. Chociaż było jeszcze wcześnie słońce nie oszczędzało niczego, ani nikogo. W takich warunkach prowadzenie samochodu nie należało do przyjemności, a całonocna jazda dawała się we znaki zarówno pasażerowi, jak i przede wszystkim kierowcy Impala. Obaj musieli odpocząć, przespać się na wygodnym, miękkim łóżku i zjeść jakieś porządne, sycące śniadanie. Co najważniejsze takie, którego nikt nie podgrzewał w mikrofali, bo ileż można żywić się takim świństwem? McDonald’s, KFC, BurgerKing... Gdyby nie częste „zabawy” z łopatą na cmentarzach obaj mężczyźni wyglądaliby teraz, jak europejskie pączki. Największy plus „archeologii”, którą się zajmowali, a na którą tylko narzekali, to odpowiednia dawka ćwiczeń w terenie. Niestety zawód łowcy daleki był od wakacyjnych kolonii uczących dzieci samodzielności. Przemierzanie Stanów samochodem w poszukiwaniu odpowiedniej „zwierzyny” w pewnym momencie życia stawało się uciążliwe, jakkolwiek dawało pewną satysfakcję. W końcu to rodzinne dziedzictwo. Jedni otrzymują w spadku po rodzicach spory majątek, inni dom z niechcianym lokatorem, którego nie można się pozbyć, gdyż nie poradzi sobie sam w życiu, a jeszcze inni misję polegającą na zabijaniu wszystkiego, co zdaniem przeciętnego człowieka „nie istnieje”.

- Dean, znajdźmy jakiś zajazd. Umieram z głodu. – Sam wyjęczał prośbę swoim zwykłym tonem dziecka błagającego o cukierka. Zmarszczył ciemne brwi osadzone nad dużymi, zielono-niebieskimi oczyma, które czasami ciężko było dostrzec spod kasztanowych fal upodabniających młodszego Winchestera do pięcioletniego aniołka. Może i był wysokim, naprawdę dobrze zbudowanym młodym mężczyzną, jednak jego słodka buzia i widoczna na odległość niewinność potrafiły rozczulić nawet najbardziej zatwardziałe serce. To pomagało w pracy, za to przeszkadzało w życiu prywatnym.

- Wiem o tym, twój żołądek nie daje mi spokoju od dobrej godziny. Zagłuszasz moje ulubione kawałki. – siedzący za kierownicą samochodu mężczyzna zwrócił kpiące spojrzenie zielonych oczu na brata, zaś ładnie wykrojone usta wygięły się w ironicznym uśmiechu, który zadawał się nigdy z nich nie schodzić. Jakkolwiek wydawało się to dziwne, ten cwaniacki wyraz twarzy sprawiał, iż Dean uchodził za niebywale przystojnego, a wredny charakter nadrabiał braki drobnego, ale wyćwiczonego ciała. – Zatrzymamy się w najbliższej knajpie i tam sprawdzisz, co ciekawego dzieje się w okolicy. Może wpadnie nam w ręce jakaś ciekawa robota. – wyczuwalna nadzieja w jego głosie świadczyła o znudzeniu spowodowanym brakami w demonach, duchach i innym świństwie, z którym walczyli. – Ha, ha! Mamy szczęście, braciszku! Tylko popatrz! McDonald’s za niecałe dwie mile! – nie mogąc się powstrzymać spojrzał na brata, który właśnie mordował go wzrokiem. Usta Sama ułożyły się w nadąsany dzióbek. Nienawidził clownów, zaś Dean dobrze o tym wiedział i kochał wykorzystywać tę słabość brata.

- Zmieniłem zdanie. Dzień głodówki dobrze nam zrobi.

- Przesadzasz, Sammy. Obronię cię przed Ronaldem McDonaldem.

- Naprawdę nadal cię to bawi?

- Zawsze będzie. – z tym niesamowitym na wpół słodkim, na wpół wrednym uśmiechem Dean przyspieszył i nie ulegało wątpliwości, iż napalił się na wizytę w tym przeklętym miejscu. Tylko, dlaczego ze wszystkich barów szybkiej obsługi właśnie ten jeden znajdował się w okolicy?! Przecież oczywistym było, że starszy Winchester mógł ścierpieć nawet „odgrzewane żarcie” byleby wynagrodzić to sobie drobnym dręczeniem młodszego braciszka. Bo czy można wyobrazić sobie coś wspanialszego niż ta pełna niewinności bezsilność, gdy Sammy wpada z zastawioną na niego pułapkę?

Sam miał pecha, a może to po prostu klątwa? Jakby na to nie spojrzeć, brat nie był jego talizmanem na szczęście, ale chodzącym pasmem nieszczęść i kłopotów. Nic więc dziwnego, że McDonald’s był przepełniony, a jedyny wolny stolik znajdował się na zewnątrz restauracji – zaraz przy ławce, na której siedziała plastikowa figurka uśmiechniętego clowna.

- Zajmij nam miejsce, a ja coś zamówię. – nie bez satysfakcji Dean wepchnął się do kolejki nie pozostawiając bratu wyjścia. Sammy miał jednak na tyle zdrowego rozsądku by pokręcić się między stolikami, dzięki czemu już w przeciągu chwili, jakaś rodzina rozsiadła się przy stole, który do niedawna mieli zajmować bracia Winchester. Na nachmurzonej do tej pory twarzy chłopaka pojawił się wyraz ulgi. Mógł siedzieć wszędzie byleby z dala od tego uśmiechniętego potwora, który z pewnością poderżnąłby gardło każdemu w restauracji, gdyby tylko mógł się poruszyć.

- No i masz, będziemy jeść na stojąco. – Dean pojawił się przy bracie. Uśmiechnął się wręcz rozkosznie podając mu pudełeczko z zestawem Happy Meal. – Sam wybrałem zabawkę. – dodał zadowolony z siebie. – O, patrz! Zwolniły się dwa miejsca zaraz obok Rona. – nie zdołał jednak wykonać nawet jednego kroku w stronę przeklętego clowna. Samuel złapał go za ramię i siłą zaciągnął do stolika znacznie oddalonego od wcześniej upatrzonego miejsca. Młodszy Winchester niemal ścigał się z dziećmi nadchodzącymi z przeciwnej strony. O, nie. Niech one siedzą koło Ronalda McDonalda. On nie zamierzał!

Dopiero, kiedy jego tyłek pewnie zajął krzesełko chłopak pozwolił sobie na chwilę relaksu. Jego żołądek na nowo podjął zaciętą rozmowę ze swoim właścicielem, więc Sammy – ignorując fakt, iż kilka osób spogląda dziwnie w stronę jego Happy Meala – otworzył pudełeczko i wyjął z niego niemal całą zawartość. Nie było tego wiele, w szczególności, kiedy Dean usiadł naprzeciwko ze swoim cheeseburgerem, dwa razy większym niż maleństwo w rękach Sama.

- Frytki... – młodszy Winchester ponownie porównał swoje mizerne opakowanie z tym, które posiadał brat. – Przynajmniej mam jabłko i mleko ze smakową rurką.

- I zabawkę! Nie zapominaj, że wybrałem ją specjalnie dla ciebie. – i znowu ten zawadiacki uśmiech.

- Tak... Baletnica. – Samuel wyjął z pudełka laleczkę i położył z boku. Nie znosił, kiedy Dean urządzał sobie zabawy jego kosztem.

- Dbam o swojego małego braciszka. – starszy chłopak wykonał niezamierzony ruch, który wszedł mu już w nawyk przechylając głowę na bok i delikatnie wzruszając ramionami.

Sam nie raczył nawet prychnąć, a co dopiero mówić o odpowiedzi. Wgryzł się w swojego miniaturowego cheeseburgera ignorując ostentacyjne mlaskanie brata. Zdążył ponownie zgłodnieć zanim znalazł coś interesującego w internecie. Wtedy też przełamał lody i odezwał się w miarę naturalnym, chociaż przyciszonym głosem. Nie łatwo było mówić o pracy będąc otoczonym przez niewinne dzieciaczki.

- W Nowym Orleanie znaleziono dwa ciała należące do mężczyzn. – Sammy rozejrzał się dookoła by upewnić się, że nikt go nie słucha. – Pęknięte bębenki w uszach i... ykhm... wyrwane serce przybite szpilką do wezgłowia łóżka. – chłopak podniósł wzrok z monitora laptopa na Deana. – Wszyscy byli w domu, ale nikogo nie wiedzieli. Słyszeli tylko krzyki.

- Nowy Orlean? Mmm, miasto wampirów. Ciekawe, co tam jeszcze straszy poza naszymi zębatymi znajomymi. Ale wróćmy do tematu. Co na to policja?

- Utrzymują, że to robota seryjnego mordercy. Dean, kup coś jeszcze, umieram z głodu. Nie pojadłem tą dziecięcą porcją. – barwne oczy chłopaka nabrały niesamowicie błagalnego wyrazu, jakby Sam miał się zaraz rozpłakać. Wyglądał przy tym tak rozkosznie, że mimo wrodzonej bezczelności mężczyzna nie potrafił odmówić.

- Że ty potrafisz jeść nie bacząc na naszą następną robotę. – westchnął zrezygnowany, udając anielską niewinność, podczas gdy w rzeczywistości chciał obrzydzić bratu kolejny posiłek.

Niestety nie udało mu się. Sammy był tak głodny, że bez mrugnięcia okiem zjadł wszystko, co Dean raczył mu kupić. Teraz pozostawała tylko kwestia noclegu. Do najbliższego motelu został kawałek drogi, więc musieli się spieszyć, by zdążyć przed największymi upałami. Tam znajdą czas na mały wywiad środowiskowy i opracują plan działania.

Młodszy łowca wykorzystał okazję, gdy przeciskali się między stolikami do wyjścia i podrzucił swoją baletnicę jakiejś siedzącej najbliżej dziewczynce. Niemal w tej samej chwili napotkał spojrzenie brata, który całkiem sprawnie udawał minę skrzywdzonego ludzką bezdusznością.

- Jesteś bez serca, Sammy. – pociągnął nosem.

- Tym lepiej, z tej roboty wyjdę cało. – to zakończyło kolejną pełną przyjacielskich uszczypliwości wymianę zdań. Obaj marzyli wyłącznie o jednym. O śnie.