piątek, 28 października 2011

I'll Take the Fall for You vol. 2

Castiel zmarszczył brwi nad swoimi niebieskimi oczyma w ten typowy dla siebie rozkoszny sposób, który przywodził na myśl dziecko. Obserwował uważnie opierającego się o kontuar Aresa, któremu kilku młodzieńców o roziskrzonych oczach zakochanych głupków fundowało drinki. Bóg widocznie dobrze się bawił, gdyż jego twarz rozświetlał pobłażliwy, słodki uśmiech. Czy w ten właśnie sposób nakłaniał ludzi do bratobójczej walki? Flirtował z nimi, rozkochiwał w sobie, po czym stosując nieczyste zagrania, typowe dla siebie, zmuszał oddanych sobie bez reszty chłopców do zabijania? Cas nie chciał przekonać się, co do tego na własne oczy. Chciał tylko jednego – oszczędzić cierpienia każdemu napotkanemu człowiekowi, a potrafił zrobić to tylko w jeden sposób.

Może nie była to idealna sceneria dla zabicia boga wojny, czy też jego ochroniarzy, jednak czasami w imię większego dobra należało podjąć drastyczne środki. Według anielskich statystyk, co piąty człowiek posiadał wrodzony szacunek dla wartości ludzkiego życia, a więc najpewniej publicznie popełnione morderstwo nie obeszłoby się bez echa. A jednak wymazanie pamięci ludziom, którzy będą świadkami zbrodni nie stanowiłoby problemu dla dwóch aniołów, a i sam atak byłby niemal dziecinną zabawą. Nic prostszego, jak tylko zabić podrzędnego bożka i rozwiązać tym najpoważniejszy z obecnych problemów ludzkości. Nie było czasu do stracenia!

            Ciemnowłosy anioł podniósł się gwałtownie wpatrzony bezustannie w swoją ofiarę, czym zdradzał światu swoje zamiary. Niestety nie postąpił nawet jednego kroku do przodu, kiedy został brutalnie posadzony na swoim poprzednim miejscu. Duża dłoń Balthazara zaciskała się na jego nadgarstku nie pozwalając na zbytnią swobodę. W błękitnych oczach pojawiły się pierwsze oznaki irytacji.

- Co ty...

- Przyjrzyj się dokładniej tatuażom, Cas. – rzucił tonem wyrozumiałej nagany starszy anioł. Jego wzrok spoczywał na twarzy przyjaciela, jakby na coś czekał. I rzeczywiście musiało tak być, gdyż w chwili, gdy rysy Castiela zmieniły się Balthazar odwrócił wzrok wpatrując się w jakiś bliżej nieokreślony punkt nad głowami tłumu.

Speszona mina ciemnowłosego anioła potwierdzała fakt, iż anioł dostrzegł pewne istotne szczegóły, które wcześniej całkowicie mu umknęły. Był tak pochłonięty Aresem, że zignorował demony, które mu towarzyszyły. Ciała dwóch rosłych arabów pokrywały nie tyle tatuaże, co znaki zabraniające aniołom zbliżać się do pokrytej nimi istoty na mniej niż pięćset metrów. To wystarczało by uniemożliwić atak z bliska, zaś ten z daleka byłby nazbyt niebezpieczny w gęstym tłumie. Mało tego, gdyby Balth go nie powstrzymał w tej zapewne chwili wydałoby się, że anioły wpadły na ślad boga wojny i pragną go unicestwić. Bez wątpienia Ares stałby się ostrożniejszy, a może nawet ukryłby się przed nimi całkowicie? Błysku, jaki towarzyszyłby odrzuceniu anioła na kilkadziesiąt metrów w tył, nie dałoby się zignorować, a więc każdy znajdujący się w pobliżu demon byłby ostrzeżony o pojawieniu się intruza.

- Powiesz mi, gdzie tak ci się spieszy? – blond-włosy skrzydlaty ułożył policzek na dłoni opierając łokieć o blat stolika, przy którym siedzieli. – Gdyby nie to, że jesteś dla mnie otwartą księgą zapewne świeciłbyś jaśniej niż żarówka latarni morskiej. – to porównanie speszyło Castiela, który wściekał się na siebie za wcześniejszą nieuwagę.

- Musimy działać szybko. – zaczął się tłumaczyć. – Ten świat nie ma wiele czasu. My mamy całe wieki, ale nie ludzie. – wydawał się tym taki przejęty.

- Cas, Cas, Cas. – spojrzenie wąskich oczu starszego anioła nabrało łagodności. – Ziemia nie ocali się sama, a ludzie nie podołają tej walce. Jeśli popełnimy błąd wszystko będzie stracone, a więc musimy działać ostrożnie. Nawet – zaznaczył – jeśli wymagać to będzie czasu, którego nie ma.

- Tak, masz rację, przepraszam. Zbyt długo przebywałem z ludźmi i stałem się niecierpliwy. Potrzebujemy planu.

- I niewykluczone, że także twoich bohaterskich pupili, których rozpieszczasz karmiąc matczynym mlekiem. – także i tym razem Castiel nie zrozumiał ukrytej w słowach przyjaciela aluzji. Może to i lepiej? Stanowczo zbyt często ciemnowłosy anioł musiał wstydzić się za siebie, po co więc dolewać oliwy do ognia? – Wynośmy się stąd, powoli zaczyna mnie denerwować ta ludzka ciżba.

            Wyczekali na odpowiedni moment, kiedy to zarówno Ares, jak i jego dwaj goryle zajęci byli adoratorami boga wojny, i wtedy wymknęli się cichcem z lokalu. Ich prawdziwie przeciętne i nienaganne ubrania mogłyby wzbudzić podejrzenia, gdyby tylko ktoś z tej trójki rzucił na nich okiem. Naturalnie dla Balthazara nie stanowiłoby to większego problemu, jednak Castiel mógłby wpakować ich w niezłą kabałę.

Powietrze na zewnątrz było chłodne i świeże. Zdecydowanie przyjemniejsze niż zaduch panujący wewnątrz „Ladacznicy”. Noc zapadła już na dobre, gdzieś z oddali słychać było wycie syreny karetki. Niebo było bezchmurne, chociaż jasne oświetlenie miasta sprawiało, iż nie można było dostrzec ani jednej gwiazdy.

- Znam pewne całkiem znośne miejsce, gdzie będziemy mogli pomyśleć o ratowaniu świata. – Balthazar przerwał panującą między nimi ciszę. W rzeczywistości jednak blond-włosy anioł nie interesował się wcale jakimkolwiek planem mającym na celu ocalenie ludzkości. Chciał się napić, może nawet spędzić trochę czasu z przyjacielem? Było przecież oczywiste, iż Cas nie wiedział gdzie ma się podziać. Zapewne spędziłby całą noc w parku niepokojąc bezdomnych, pijaków i policję, która uznałaby go za włóczęgę. Lub zwyczajnie dałby się wykorzystać. Coś w sposobie bycia ciemnowłosego anioła, w jego głosie i spojrzeniu krzyczało, iż jest zupełnie nieprzystosowany do życia, jako człowiek. Posiadanie ciała to nie wszystko, a prostolinijny Castiel zupełnie tego nie pojmował.

Cas spojrzał na przyjaciela w pełen ufności, może nawet trochę naiwny, sposób i skinął głową, jego usta wygięły się w przyjemnym uśmiechu, który nie jednemu przyspieszyłby bicie serca. Anioły zdecydowanie powinny mieć zajęcia z tego, jak żyć w świecie ludzi i jakimi prawami się on rządzi. To oszczędziłoby zmartwień tym, którzy nie idealizowali nigdy tego jednego, wyjątkowego tworu Boga, jakim była Ziemia i zamieszkujących ją istot. Ale skoro już trzeba było radzić sobie samemu, to Balth nie wątpił, iż w swoim czasie sam zajmie się edukacją swojego towarzysza broni. Nie mógł przecież dopuścić do tego, by coś mu się stało, gdyż, chociaż nie bezbronny to zdecydowanie Castiel należał do naiwnych i łatwowiernych.

piątek, 21 października 2011

I'll Take the Fall for You vol. 1

Od dziś, co tydzień pojawiać się będą notki z moją ukochaną parą - Castiel/Balthazar. To całe fan fiction dedykuję sobie xP Bo tak dzielnie daję jeszcze radę na francuskim xP

 

 

            Ogromne jabłko wypełniające całą dłoń, w pełni dojrzałe o wonnej czerwonej skórce, pełne słodkich soków, delikatnego miąższu. A jednak wewnątrz kryje robaka, który drąży swoje tunele pożerając wszystko, co wartościowe, przyczyniając się do gnicia owocu. Zabawne. Tym właśnie jest Ziemia – pięknym jabłkiem spoczywającym na dłoni Boga, kryjącym w sobie Plugastwo wyniszczające od środka idealny twór. Ludzie – białe, bezmyślne robale rozkradające bezkarnie dary Pana, zamieniające wszystko, co stanie na ich drodze w zgniłki.

            Dla człowieka robak był tym, czym człowiek dla anioła – niczym. Dlaczego, więc kazano się nim opiekować? Czy tak, jak człowiek miał troszczyć się o Ziemię, którą objął w posiadanie tak anioły miały zatroszczyć się o te niskie istoty? Czy sprzeciwienie się Ojcu oznaczało nie tylko upadek, ale i zniżenie się do poziomu tej plugawej rasy dążącej ku samozagładzie? Czy Lucyfer oddalając się od Światła stał się podobny ludziom? Czy odpowiedzi mógł udzielić tylko On? On, który stworzył i pozostawił swoje dzieci samotnymi?

            Zielone parki znajdujące się zazwyczaj w centrum miast miały w sobie coś szczególnie pięknego. Zadbane drzewa tworzyły zielony mur oddzielający spokojne „serce” od zabieganego świata „zewnętrznego”. Krótko ostrzyżone trawniki były kobiercem, na którym dzieci bawiły się śmiejąc głośno. Czy pod tą niewinną powierzchownością kryła się już bestia żądna krwi? Czy gdzieś wewnątrz roześmianych oczu rodziła się nienawiść? Czy drobne, białe ząbki obnażane podczas szczęśliwego uśmiechu stawały się powoli ostrymi kłami?

            Na jednej z drewnianych ławeczek wypełniających park od wielu godzin siedział mężczyzna, zupełnie nieporuszony upływającym czasem. Nieobecne spojrzenie niewinnych, niebieskich oczu wydawało się sięgać daleko poza obraz rzeczywistości. Cudownie skrojone, pełne usta poruszały się od czasu do czasu, jakby ich właściciel szeptał coś do samego siebie. Ciemne, krótkie włosy miał w nieładzie, jakby oczekiwał, że delikatny wiatr uczesze je za niego. Jego myśli dryfowały po bezkresnym oceanie mistycyzmu, którego żaden człowiek nie potrafiłby przemierzyć. Jak to w ogóle możliwe, że sprzeciwiając się Panu był mu posłuszny? Czego tak naprawdę od niego oczekiwano? Był przecież aniołem i musiał mieć jakiś cel w swoim niebywale długim życiu. Czy było nim ocalenie Świata? Ileż pytań kryło się w jego głowie!

            To było jak mrugnięcie. Castielowi towarzyszył teraz może o dziesięć lat starszy, dojrzały, blond-włosy mężczyzna, którego naznaczona zmarszczkami twarz w dalszym ciągu odznaczała się niezwykłą urodą. Głęboko osadzone błękitne oczy lśniły wesoło młodzieńczą radością życia. Jakże różnił się od poważnego i sceptycznego ciemnowłosego. A jednak byli przyjaciółmi, kochali się tak jak tylko aniołowie potrafią kochać. Przed wiekami walczyli u swego boku, by rozstać się i połączyć dopiero w czasach zagłady Ziemi. Chociaż, czym jest Armagedon dla kogoś, kto może zginąć wyłącznie od anielskiej broni?

- Wiesz, Cas, w tym płaszczu, z niedopiętą koszulą i niedbale założonym krawatem, że nie wspomnę o nieogolonej twarzy, wyglądasz jak zboczeniec czekający na bezbronne dzieciaczki. – łagodny głos starszego mężczyzny nosił ślady irlandzkiej wymowy, francuskiego akcentowania końcówek, angielskiej flegmy i trącał zaczepną nutą. Był wyjątkowy i nie do podrobienia, podobnie jak żarty, które nim wypowiadano.

            Castiel zmarszczył brwi powoli skupiając uwagę na swoim towarzyszu. Zmierzył go dokładnie od stóp do głowy przyglądając się jego strojowi, na który składały się eleganckie buty, ciemne jeansy opinające naprawdę zgrabne nogi i nie gorsze biodra, szara koszulka polo i czarna kurtka. Szczęka blondyna również pokryta była kilkudniowym zarostem, dlaczego więc to Cas miał być posądzany o nieczyste zamiary?

- Nie ważne. – Balthazar machnął ręką i przewrócił oczyma. Było oczywiste, że wiecznie poważny anioł nie zrozumiał żartu, nie było, więc sensu ciągnąć tego dalej. O ile Cas rozumiał prawa rządzące światem ludzi, o tyle ich kultura była dla niego prawdziwą abstrakcją. Nie warto, więc wymagać od niego jakiegokolwiek poczucia humoru.

            Uznawszy temat swojego wyglądu za drugorzędny i prawdopodobnie zakończony ciemnowłosy przeszedł do prawdziwego powodu ich spotkania. Nie mieli przecież wymieniać się docinkami, czy ploteczkami, ale ratować stworzoną przez Pana Ziemię i jej mieszkańców.

- Dowiedziałeś się czegoś? – głęboki, męski, choć dziecięco niewinny i przepełniony emocjami głos wydobył się z krtani Castiela. Ten anioł wydawał się bez reszty zaangażowany w misję, jaką sam sobie wyznaczył, a którą wielu uznawało za z góry przegraną.

- Yhm... – blond-włosy mężczyzna odchrząknął wzruszając przy tym subtelnie ramionami. Musiał wziąć pod uwagę, iż rozmawia z Castielem, a to naprawdę wiele komplikowało, kiedy miał do przekazania pewne specyficzne relacje. – Tak i nie było to takie trudne. – zaczął inaczej niż początkowo planował – Chciałeś żebym dowiedział się, kto stoi za podburzaniem ludzi do walk, zbrojnych protestów i wojen domowych. To Ares. Wychodzi na to, że Lucyfer zwerbował, co lepszych osobników i cokolwiek im obiecał ma ich po swojej stronie.

            Spojrzenie Castiela stało się szkliste, płaczliwe, a jego przystojna twarz rozkoszna.

- Przecież on i tak prędzej czy później zabije każdego bożka. Nie mają z nim szans.

- Służąc mu kupują sobie czas. A w przypadku Aresa sprawa nie jest prosta. Jest otoczony demonami, które dbają o jego bezpieczeństwo, a i ludzie mają w tym swój udział. Nie będzie łatwo dotrzeć do niego i to jest właśnie najbardziej podejrzane. Lucyfer szykuje coś większego, zaś Ares jest tylko pionkiem w grze. Nawet, jeśli istotnym, to nadal tylko pionkiem.

- Pionkiem, którego musimy się pozbyć. Giną ludzie, Balthazarze, a my musimy zrobić, co w naszej mocy, by to powstrzymać. – jakże on wierzył w to, co mówił, jakże był przekonany o słuszności podejmowanych przez siebie decyzji. Nie było w nim ani odrobiny fałszu, a jego szczere spojrzenie sprawiało, że jakkolwiek Balthazara nie obchodziły losy świata, tak nie potrafił odmówić temu dziecięco niewinnemu aniołowi, którego uważał za najlepszego przyjaciela. Wyraźnie pamiętał ból widoczny w tych niebieskich oczętach, gdy ośmielił się określić poczynania Castiela mianem buntu, ten błagalny ton, gdy ciemnowłosy prosił o pomoc. Komuś takiemu się nie odmawiało, jeśli nie chciało się mieć wyrzutów sumienia do końca swoich dni.

- Ależ oczywiście. – usta mówiły coś zupełnie innego niż czuło serce, a ono było bardzo samolubne. – Zanim jednak go zabijemy, a raczej spróbujemy – blond-włosy pozwolił sobie na ciężkie westchnienie spowodowane brakiem zaangażowania – wolałbym byś wiedział, z kim mamy do czynienia.

- Oczywiście! – Cas podniósł się z miejsca spoglądając otwarcie w błękitne tęczówki oczu Balthazara, jakby nie można było postąpić inaczej. – Zaprowadź mnie do niego. – wyciągnął śmiało dłoń w stronę w dalszym ciągu siedzącego na ławce anioła, który z delikatnym uśmiechem pochwycił ją w swoją.

            Kolejne mrugnięcie, a po dwójce ekscentrycznych mężczyzn nie pozostał żaden ślad. Nawet, jeśli ktoś ich widział, nie miał pewności, że się nie pomylił. Może to złudzenie, sen na jawie lub pierwsze objawy choroby?

            Bardzo cichy odgłos poruszanych powietrzem ubrań towarzyszył anielskiemu pojawieniu się w ciemnym zaułku pogrążonego w wieczornych mrokach miasta. Dwaj mężczyźni rozejrzeli się pospiesznie, jeden sprawdzając, czy aby na pewno pozostali niezauważeni, drugi zaskoczony miejscem, które właśnie odwiedzali. Ciemnowłosy spodziewał się raczej drogiego hotelu, wojskowych baraków, sam nie był pewny, jednak zdecydowanie nigdy nie przyszłoby mu do głowy by szukać boga wojny w zatęchłej dziurze.

Balthazar uśmiechnął się do siebie widząc zdziwienie towarzysza. Sam na początku uznał, że to bardzo „interesująca” okolica, chociaż nie wątpił, iż odczucia jego poważnego kompana są zgoła inne. W końcu Cas to Cas – wyjątek, ewenement, indywiduum.

Pochwyciwszy niepewne spojrzenie Castiela w swoje odwrócił się od niego i podążył powoli w głąb ciemnej uliczki. Nie było to szczególnie ciekawe miejsce, jeśli wziąć pod uwagę, iż gdzie niegdzie walały się jakieś śmieci, obdarty z tynku mur był pokreślony namalowanymi farbą w sprayu znakami. Tu i tak leżał upity do nieprzytomności menel. Gdzieś rozbrzmiewała głośna muzyka i to właśnie ku tym dźwiękom zmierzali, ku jedynemu przejawowi normalności. Tak przynajmniej mogło się wydawać.

Dotarli na miejsce bez najmniejszych trudności. Nad pojedynczymi, starymi drzwiami błyszczał czerwony szyld z nazwą lokalu - „Ladacznica”. Z zewnątrz bynajmniej nie zachęcał do odwiedzin toteż Cas wydawał się trochę spłoszony, gdy zobaczył, że przyjaciel sięga do klamki. Ten jednak nie zwracał na to większej uwagi. Uchylił drzwi, a melodyjne dźwięki stały się głośniejsze.

- Zapraszam. – Balthazar uśmiechnął się czarująco i bez cienia irytacji, chociaż ciemnowłosy anioł potrzebował chwili zanim zdobył się na jakąkolwiek reakcję.

            Spięty przekroczył próg oświetlonego niebieskim światłem baru, który wypełniony był po brzegi nastolatkami o jasnych twarzach, ciemnym makijażu, ubraniach ciężkich od żelaznych ozdób. Za barem stał młody mężczyzna o twarzy naszpikowanej kolczykami wszelkiej maści umieszczonych w każdym możliwym miejscu. Wśród tak licznej masy ludzi ciężko było zwrócić jakąkolwiek uwagę na wystrój wnętrza tym bardziej, iż ścisk i głośne brzmienia sprawiały, że świat zaczynał wirować.

- Zachowuj się naturalnie, Cas. – blond-włosy anioł wyminął go i usiadł przy ledwie zwolnionym stoliku w kącie. Zakładając nogę na nogę i splatając ramiona na piersiach wpatrywał się w tłum ciał poruszających się na środku lokalu. Jedno szybkie spojrzenie rzucone w stronę oszołomionego Castiela było wyraźnym ponagleniem, więc zagubiony anioł dołączył do przyjaciela ogłuszony mocną muzyką, którą rozdzierał operowy głos wokalistki.

            Starszy anioł nachylił się w stronę ciemnowłosego dotykając lekko ułożonej grzecznie na udzie dłoni

- Właśnie stoi przy barze. – rzucił cicho zaraz przy uchu Castiela.

- Gdzie? – mimo usilnych starań anioł nie dostrzegł nikogo, kto odpowiadałby jego wyobrażeniom Aresa.

- Między tymi dwoma wytatuowanymi, półnagimi gorylami.

- Ale przecież to...

- Poznaj Aresa, Cas.

            Pomiędzy dwoma rosłymi mężczyznami o arabskiej urodzie i opalonej skórze pokrytej finezyjnymi tatuażami stała kobieta. Długie, kruczoczarne włosy przyozdobione niewielkim, arystokratycznym kapelusikiem spływały kaskadami fal na drobne nagie ramiona. Oczy w świetle kolorowej żarówki wydawały się fioletowe, otoczone długimi rzęsami miały kształt migdałów. Lubieżnie czerwone usta odznaczały się na pięknej twarzy pokrytej jasną skórą. Łabędzią szyję zdobiła wytworna kolia. Talię opinał czarny gors uwydatniający pełne piersi. Idealnie kształtne nogi o pełnych udach przyodziane były w czerwono-czarne nadkolanówki, a od czarnej bielizny dzieliło je kilkucentymetrowe pasmo gładkiej skóry. Na odrobinę szerszych, bardzo kobiecych biodrach trzymała się suknia, której krój odsłaniał całą przednią część ciała, zaś z tyłu czarny materiał sięgał ziemi. Pantofle na naprawdę wysokiej szpilce musiały dodawać dobrych dziesięciu centymetrów. Koronkowe rękawiczki sięgały ponad łokieć, zaś trzymana w dłoni drobna czarna parasolka stanowiła zwieńczenie starannie skompletowanego stroju.

Elegant Gothic Aristocrat – I to miał być ARES?!

 

piątek, 14 października 2011

Lips of an Angel vol. 10 (end)

Dean wrzucił ciężką, wypakowaną bronią torbę do bagażnika samochodu i z cichym westchnieniem zamknął klapę. Odgłos, jaki temu towarzyszył przywodził na myśl żałosne jęknięcie Impali, która jak gdyby wyczuwała nastrój swojego właściciela i jego brata. Może był to jęk protestu, który miał im uświadomić, że spartolili robotę i tylko cudem udało im się to zakończyć pomyślnie? A może po prostu powoli przestawiało im się w głowach i stąd niestworzone myśli? Przecież ta jedyna stała kochanka Deana nie mogła z nim rozmawiać, nie mówiąc już o pouczaniu! Ot, kolejna sprawa, która należała już do przeszłości, kolejny trup, kolejny uświadomiony obywatel, który zapewne wyląduje w wariatkowie – nic nowego, rutyna.

- To, co się stało... – Sam odezwał się, jako pierwszy po kilku chwilach milczenia, kiedy to obaj łowcy wpatrywali się w lśniący, czarny lakier samochodu.

- Sammy, nie wiem, czy byliśmy zaczarowani, czy nie, ale...

- Nie o tym mówię!

- Och.

W końcu! Na policzkach młodszego mężczyzny pojawiły się subtelne rumieńce. A więc jednak naprawdę do czegoś doszło, naprawdę coś czuli! Czyżby adrenalina nie pozwoliła im wcześniej na jasną ocenę sytuacji? Nie da się ukryć, że szok spowodowany zawaleniem sprawy znieczulił ich na bodźce z zewnątrz, a rozładowanie emocji tylko uspokoiło niespokojne serca. Tak, nie było żadnej hipnozy mającej wyjaśnić to niespodziewane pchnięcie ich w swoje ramiona, nie byli przecież marionetkami w rękach demonicznej kobiety. Pocałunek rozbudził w nich wzajemne pragnienie, stres zmusił do działania, zaś teraz, gdy było już po wszystkim, mogli na spokojnie przemyśleć całą sprawę. Byle nie teraz, jeszcze nie, może za pięć minut...

- Chodzi o nią. – Samuel spojrzał na czubki swoich butów dobierając ostrożnie słowa. – Ona zamieniła się w człowieka... Może mogliśmy jej pomóc, gdybyśmy tylko lepiej poszukali.

- Ta, jasne. – Dean uniósł odważnie głowę. – Zmieniła się, bo umierała, jasne? Kiedy stała się człowiekiem była już trupem. Może i jeszcze ciepłym, ale jednak trupem. Nie możesz żałować każdego potwora, którego zabijamy. Z resztą, nie pierwszy i nie ostatni raz mieliśmy cholernie dużo szczęścia. Mieliśmy okazję, więc pozbyliśmy się kolejnego ścierwa. Nie wierzę w przeznaczenie, ale tak miało być. – ciężka dłoń zielonookiego wylądowała na ramieniu młodego Winchestera. – Jeśli jeszcze kiedyś trafimy na Banshee rozegramy to inaczej, dobra?

- To mało pocieszające, Dean. – mimo wszystko podniesiony na duchu Sam spojrzał na brata, który wzruszył niedbale ramionami.

- Trudno. Za to wracając do poprzedniego tematu... – uśmiechnął się cwaniacko.

- Dean, nie...

- A właśnie, że tak. Trochę nad tym myślałem i nie powiem żeby nagle przestały mi się podobać laski, ale nie mam nic przeciwko dotykaniu ciebie. Milcz, kiedy starsi do ciebie mówią. – uciszył brata, który nie zdołał jeszcze powiedzieć słowa by mu przeszkodzić. – Jesteś dużym, zdrowym chłopcem, a każdy chłopiec potrzebuje w pewnym momencie rozładować napięcie między nogami. Ja... podaję ci pomocną dłoń. – białe ząbki Deana zalśniły między kuszącymi wargami, które wydawały się o wiele bardziej lubieżne niż przed kilkoma minutami.

- Zdajesz sobie sprawę z tego, że to nie jest normalne, prawda? – wiedząc, że opór nic nie da Sam postanowił znaleźć odpowiedni argument, który przekona starszego łowcę do zaniechania tego głupiego projektu dopieszczenia braciszka.

- I my nie jesteśmy normalni, Sam. Uganiamy się za jakimś piekielnym świństwem od tylu lat, że nie potrafię ich zliczyć. Kolejne dziwactwo w tę, czy w tamtą stronę nic nie zmieni.

            Samuel wyraźnie zakłopotany szukał usilnie słów, którymi mógłby przerwać chwilową ciszę. Gdzieś tam, głęboko czuł, że Dean ma rację, że te dłonie mogą pomóc mu uporać się z wieloma problemami, że przecież są sobie tak bliscy, że zwyczajna intymność niczego nie zmieni, a wyłącznie będzie dodatkiem do spędzanych wspólnie dni. Prawdę powiedziawszy miał mętlik w głowie. Nie był pewny, czy powinien się zgodzić, czy jednak postawić się własnym uczuciom. A co tak w ogóle czuł? To było zagadką, której prędko nie rozwikła, więc dlaczego nie miałby pomóc samemu sobie? Z Deanem nie zdradzi Jess.

- Sammy, tak będzie lepiej dla ciebie i dla mnie. – starszy łowca uniósł dłoń i wsunął ją we włosy na czole brata powoli odgarniając miękkie kędziory do tyłu. Dzięki temu szczenięce oczy Samuela wydawały się ogromne niczym filiżanki. Rozejrzał się szybko w około i zaciskając mocno palce na grzywce przyciągnął wyższego chłopaka bliżej. Sięgnął jego ust i tym razem w pełni świadom tego, co robi mógł bez mrugnięcia okiem stwierdzić, iż było to naprawdę przyjemne. Miał wrażenie, że właśnie kradnie coś bardzo cennego z tych niewinnych na swój sposób warg. Może nigdy już nie będą takie same?

            Nawet początkowo spięty Sam musiał przyznać, że coś było w tym pocałunku. Coś innego, niezastąpionego, coś, czego nigdy dotąd nie doznał. Jak wiele tajemnic mogło kryć się w jednym intymnym geście? Może nadszedł czas by odkryć to, co do tej pory było przed nim ukryte?

            Zazgrzytała zasuwa drzwi jednego z motelowych pokoi zaledwie kilkadziesiąt metrów od nich. Ten dźwięk sprawił, że pospiesznie odsunęli się od siebie, chociaż nie tak speszeni, jak mogłoby się wydawać. Po prostu zaakceptowali nowy etap wzajemnych relacji.

- Może masz rację. – Sam otworzył drzwi samochodu od strony pasażera. – Z resztą, nawet gdybym się nie zgodził ty i tak robiłbyś, na co masz ochotę. Jesteś starym zboczeńcem, Dean. Masz to wypisane na twarzy drukowanymi literami. – z uśmiechem satysfakcji młodszy z łowców wsiadł do Impali rozpierając się wygodnie. W końcu czekała ich długa droga.

- Nie jestem stary! – nadąsany niczym dziecko zielonooki łowca zasiadł za kierownicą rzucając szybkie, pełne żalu spojrzenie bratu. – Jestem doświadczony, a nie zboczony i na pewno nie stary! Zapamiętaj to sobie. Doświadczony młody bóg! – może chcąc potwierdzić swoje słowa Dean przekręcił kluczyk w stacyjce i nacisnął pedał gazu. Chavrolet ruszył gwałtownie pozostawiając wyraźny ślad opon na żwirowym parkingu motelu.

            Wyjechali na asfaltową drogę i wtedy dopiero starszy Winchester włączył radio, a z głośników popłynęły charakterystyczne dźwięki jednego z kawałków AC/DC. Kącik ust Deana uniósł się ku górze, jak za każdym razem, gdy koił swoje ciało pływając w cudownych brzmieniach rockowej klasyki. Tak dobrze znane słowa powoli wypełniały jego usta przeciskając się przez zaciśnięte wargi, drażniąc struny głosowe. Powoli ulegał urokowi chwili.

- To będzie nasz sekretny trójkącik. – mruknął sam do siebie głaszcząc kierownicę samochodu, jakby to w rzeczywistości do niego skierowane było to wyznanie. Zanim jednak Sam zdążył zapytać, co takiego przed chwilą wymruczał brat, Dean już śpiewał głośno i od czasu do czasu zafałszował niezrażony nieczystością dźwięków.

            Tylko on jeden wiedział, co tak naprawdę działo się w jego szalonej łepetynie i co takiego szykował dla swojego małego braciszka. Bo niby, dlaczego ktoś taki jak on miałby decydować się na homo-kazirodczy związek, który nie przynosiłby korzyści?

- I'm on the highway to hell, on the highway to hell! – niemal krzyczał.

piątek, 7 października 2011

Lips of an Angel vol. 9

Rozkoszny, błogi spokój myśli, które wydawały się podejrzanie poukładane. Jak to możliwe, że dwoje ludzi nagle zachowuje się tak naturalnie? Temat tego, co miało między nimi miejsce wydawał się zupełnie nie istnieć. A przecież gdyby było im źle staraliby się unikać rozmów odczuwając skrępowanie spowodowane rozczarowaniem, gdyby było im naprawdę dobrze, nie potrafiliby się od siebie oderwać. To było zdecydowanie bardziej podejrzane niż początkowe niedające spokoju wspomnienia. Może jednak nie do końca wszystko było tak, jak być powinno?

            Niestety nawet w tym stanie ich praca nie przynosiła najmniejszych efektów. Byli, więc zmuszeni odłożyć na bok wszelkiego rodzaju pomoce i myśleć samodzielnie. Tylko czy jakikolwiek człowiek byłby w stanie wcielić się w rolę potwora-zabójcy by rozpracować jego metody działania? W dodatku samicy! Kobiety! Czy te wszystkie szkarady miały jakąś konkretną płeć, czy może to ludzie im ją nadawali? Przecież miałyby zdolność rozmnażania się...

- O czym ja myślę?! – Dean złapał się dłońmi za głowę i z teatralnym przerażeniem na twarzy spojrzał w górę.

- Co się dzieje? – zszokowany Sam odstawił od ust kubek z szejkiem. Jego brat właśnie położył głowę na kierownicy swojej kochanej Impali i pojękiwał coś pod nosem.

- Nie pytaj, bo nie chcesz wiedzieć! To zbyt obleśne! To paskudne! Zbyt ordynarne! Zdecydowanie nie dla twoich delikatnych uszu chodzącej dziewicy.

            Sammy westchnął głośno uznając, że nie ma sensu dopytywać. Tym bardziej, że Dean nie należał do osób, które trzymały się swoich postanowień. Cokolwiek pojawiło się w głowie starszego Winchestera musiało być jak mina przeciwpiechotna, a więc lepiej było omijać z daleka sekretne myśli zielonookiego mężczyzny.

- Skoro masz czas na wygłupy to znak, że musisz go mieć w nadmiarze. Rozumiem, że znalazłeś sposób na dorwanie Banshee?

- Nie. – krótka, treściwa i szczera odpowiedź. Dean nawet nie starał się kłamać. Po prostu nie miał zielonego pojęcia, co i jak robić powinni. Dali plamę i teraz ich problem wydawał się większy niż zazwyczaj. A jednak coś zaświtało w zapełnionej głupotami głowie. – Musimy śledzić niewiernego gnoja i liczyć na to, że znajdziemy tę sukę, a wtedy atakujemy bez ostrzeżenia. To jest mój jedyny plan.

- Czekaj chwilę, bo nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Chcesz za nim chodzić, a jak coś poruszy się w krzakach planujesz tam wskoczyć i strzelać srebrem?

- Masz coś lepszego to czekam na propozycje. – zielonooki wpatrywał się wymownie w brata przez kilka chwil, po czym stwierdzając, że chłopak nie planuje się odezwać zwyczajnie zajął się przeżuwaniem swojego hamburgera z podwójną cebulką, podwójnym serem i bekonem. Jakże on kochał te wszystkie drobne fast foody, gdzie mógł do woli dobierać dodatki!

            Było piękne, słoneczne popołudnie, a oni siedzieli w samochodzie pochłaniając mało pożywny obiad na wynos. Mieli serdecznie dosyć siedzenia w wynajmowanym pokoju, nawet, jeśli był przyjemny dla oka i pozwalał na odprężenie. Powolne dorabianie się hemoroidów nie mogło stanowić ich ulubionego zajęcia, a właśnie ta dolegliwość wydawała im się bliższa niż pochwycenie i wyeliminowanie Banshee. Z jakiegoś powodu wcale im się nie spieszyło, bo kto odważyłby się zabić otoczonego ludźmi faceta w biały dzień? Nawet potwory nie były tak głupie! A przynajmniej taką mieli nadzieję.

            Dean oblizał się uśmiechnięty. Zjadł coś smacznego, a więc dzień mógł uznać za zaliczony. Czując przypływ nowej energii uruchomił silnik samochodu. Nie mieli pojęcia gdzie pracowała ich ofiara, za to znali miejsce, w którym często się zjawiała. Tam na niego poczekają, a później... Czas pokaże, ale na pewno tym razem Dean nie da zrobić z siebie idioty! Nie zawaha się, ale od razu będzie strzelał! Musiał się przecież zemścić! Nikt go nie będzie znieważał, a już na pewno nie jakaś demoniczna wdowa ze złamanym sercem!

            Nacisnął pedał gazu i wyjechał z parkingu na drogę prowadzącą do znanego mu już motelu, który miał okazję odwiedzić poprzednim razem. Nic nie mogło zepsuć jego wspaniałego humoru wywołanego przez pełny żołądek i smak nadal rozchodzący się po wnętrzu ust. Dean bez wątpienia należał do ludzi, którzy cieszyli się swoim marnym, ludzkim życiem w pełni. Osoby ambitne wpadały w depresję z powodu swoich problemów, a on po prostu rozpieszczał swoje grzeszne ciało i było mu z tym słodko!

            Zatrzymał samochód w stosunkowo niewidocznym miejscu i przysunął się bliżej brata. Pochylił się ku niemu, jakby planował się do niego dobrać, czy chociażby całować się z nim ponownie. Czyżby znowu miał jakieś omamy? Może Banshee była w pobliżu i jej czary znowu działały na Deana?

To zachowanie sprawiło, iż Sam początkowo odsunął się pospiesznie zmieszany. Co to miało być?! Gdyby nie siedział pewnie zdecydowałby się na zaciśnięcie pośladków, co mieli w zwyczaju czynić mężczyźni w towarzystwie gejów.

- Sammy? – starszy łowca przyjrzał się dokładnie bratu. Po chwili domyślił się jednak, co takiego mogło chodzić bratu po głowie. – Przecież musimy wyglądać na zajętych, nie?! Banshee na pewno nie jest głupia, a chyba nie chcesz żeby nas rozpoznała, co? – szczere spojrzenie Deana potwierdzało prawdziwość naiwnych słów. Sprawiły także, że Samuel poczuł się niesłychanie głupio. Co on sobie wyobrażał? Czyżby myślał, że brat zechce wykorzystać okazję i ponownie sięgnąć po intymną bliskość? Oh, przecież to było wykluczone! Byli braćmi! Tamten raz się nie liczył, był spowodowany czarem głosu irlandzkiego stworzenia, a nie prawdziwymi pragnieniami. Też pomysł, żeby tak się przestraszyć!

            Przeraźliwy krzyk, jaki dotarł do ich uszu wybił łowców z chwilowego zamyślenia, gdy niemal przytuleni do siebie obserwowali uważnie okolicę. To nie był dźwięk, jaki wydają Banshee, to był wrzask naprawdę przerażonej kobiety! Ich zdaniem dochodził zza budynku tego niewielkiego hotelu i bez wątpienia ktoś potrzebował tam pomocy! Prawdę powiedziawszy nie mogli bezbłędnie ocenić, czy to właśnie za tym niezachęcającym budynkiem dokonują zbrodni. Było w tym więcej przypadku, niż prawdziwego rozeznania w sytuacji.

            Bracia, jak przystało na bohaterów wprawionych w boju wyskoczyli z Impali i pognali na złamanie karku w kierunku, z którego przed chwilą doszedł ich krzyk. Broń w mgnieniu oka znalazła się w ich dłoniach. Może i nie jednokrotnie popełniali błędy, których wstydziliby się nawet początkujący łowcy, jednak w chwilach największej grozy zawsze wiedzieli, co należy zrobić. Toteż nie zawahali się ani przez sekundę. Wyskoczyli zza budynku celując na oślep. Dopiero po chwili zdołali pojąć, co się dzieje.

            Zakrwawiony mężczyzna leżał na ziemi, zaś na jego ciele siedziała jasnolica kobieta szczerząc swoje niebywale ostre i długie zęby, jakby planowała wgryźć się w krtań przerażonego i poranionego człowieka. Pod ścianą budynku kuliła się wrzeszcząca, płacząca i naprawdę przerażona kochanka. Gwałtowny ruch wywołany przez łowców zjawiających się nagle nie uszedł uwagi Banshee. Stworzenie rozpoznało ich, a jej i tak potwornie wykrzywiona twarz stała się paskudna. Ona miała zamiar krzyczeć! Zanim jednak zdołała wydać z siebie chociażby jeden dźwięk Dean pociągnął za spust i wpakował w pierś demonicznej kobiety dobre pięć strzałów.

            Oczy Banshee stały się wielkie, wypełniły się krwią, która spłynęła z nich po jej policzkach. Zaczęła się zmieniać. Jej włosy przybrały rudy kolor, stały się zdecydowanie krótsze i sięgając teraz zaledwie ramion spływały pięknymi falami na szyję. Igły zębów zniknęły, z ust zaczęła sączyć się krew. To znowu była zwyczajna kobieta, ale na ratunek niewątpliwie było już za późno. To, dlatego znowu stawała się sobą – ponieważ umierała.

            Dopiero teraz łowcy zdali sobie sprawę z tego, że zaległa niemal grobowa cisza zakłócana tylko zwyczajnymi odgłosami dnia. Kobieta wciśnięta w hotelowy mur straciła przytomność, zaś jeszcze bardziej przerażony mężczyzna, na którym w dalszym ciągu jakimś sposobem trzymał się trup, nie potrafił wymówić nawet słowa.

Dean zareagował zanim zdążył o tym w ogóle pomyśleć i pewnym krokiem podszedł bliżej oryginalnej „pary”. Zatrzymał się o dobre dwa metry widząc ciemną plamę moczu na płytach chodnika. Widać facet miał jaja by zdradzać żonę, jednak nie miał ich w obliczu zagrożenia. Mięczak! Żałosny skurczybyk, który nie zasługiwał na to, co miał! Takich powinno się zabijać dla przykładu!

            Zielonooki przeniósł spojrzenie z asfaltu na twarz niemego mężczyzny, który łkał śmiertelnie wystraszony patrząc to na swojego wybawcę, to na kiwającego się na jego ciele trupa kobiety, która jeszcze niedawno była przerażającym potworem.

- Zdradź swoją żonę jeszcze raz, sukinsynu, a nie będzie cię miał, kto ratować! – syknął przez zęby Dean. Z otwartego śmietnika, który stał w pobliżu wyjął zgniłe jabłko, po czym rzucił nim w chwiejące się zwłoki. Martwa kobieta runęła z głuchym łoskotem na ziemię, a jej ciało wygięło się nienaturalnie.

            Oni wykonali swoje zadanie i nie mieli zamiaru rozwodzić się nad tym ani chwili dłużej.

sobota, 1 października 2011

Lips of an Angel vol. 8

Pod tym jednym względem zgadzali się całkowicie – nie chcieli rozpamiętywać tamtego zajścia, chcieli zapomnieć, wymazać, uznać za niebyłe. Niestety łączyło ich coś więcej – obaj nie byli w stanie walczyć z napływającymi myślami krążącymi nieodłącznie wokół tego pocałunku, tej jednej chwili słabości. Nie byli w stanie powstrzymać wspomnień powracających niczym fale wdrapujące się wytrwale po piasku na plażę. Smak, zapach, wszystkie zmysły, które wydawały się wyłączone podczas pocałunku teraz z przerażającą precyzją przypominały o bodźcach, jakie odebrały w czasie tamtej sromotnej klęski. Jeśli to miała być kara za spartolenie roboty, to ich zdaniem była zbyt dotkliwa.

Sammy ślęczał nad tekstami dotyczącymi Banshee od dobrych kilku godzin. Nie znalazł zupełnie nic, co mogłoby przydać im się w tej chwili. Musieli polegać, więc wyłącznie na swoich zdolnościach. Wiedzieli, że stworzenie zniknęło i zaszyło się gdzieś zapewne by przemyśleć całą sytuację. Jedno było pewne – nie zaatakuje ponownie w ten sam sposób. W takim razie, kiedy, gdzie, jak? I czy w ogóle postanowi zaryzykować? Chłopak był zmęczony, niesamowicie zmęczony. Zamknął komputer i położył się na łóżku zasłaniając ramieniem zmęczone oczy.

Miękka, chłodna pościel pozwoliła by jego ciało odprężyło się, by spięte mięśnie odpoczęły, chociaż odrobinę. Jego umysł również zapadał się w cudowny stan zrelaksowania, kiedy to myśli dryfowały swobodnie, zupełnie jakby lada moment właściciel całego tego układu miał zasnąć głęboko. W rzeczywistości jednak Sam wyłącznie odpoczywał, a pchnięte w odpowiednim kierunku fantazje przybrały kształt Deana i jego ust tak zachłannie poszukujących zatracenia w przyjemności. Do młodszego Winchestera nie docierał nawet fakt, iż znowu to robi, znowu myśli o tamtym pocałunku!

Dean zajęty był za to kartkowaniem licznych książek, które ze sobą wozili, dziennika ojca, kilku artykułów, które znalazł w miejskiej bibliotece. Nie przynosiło to jednak żadnego rezultatu, a on zaczynał odczuwać wyraźne poirytowanie zaistniałą sytuacją. Zmęczony bezczynnością, brakiem jakichkolwiek danych położył głowę na otwartej książce. Jego nozdrza wypełniły się intensywnym, chociaż całkiem przyjemnym zapachem kartek i druku. Przez jego ciało przeszedł naprawdę przyjemny impuls, czy jednak przyjemniejszy niż ten, jaki wywołał pocałunek z Samuelem? Czy mogło być coś rozkoszniejszego niż dotyk tych niewinnych ust na jego zdeprawowanych niemal na wszelkie możliwe sposoby? Cholera, chciał znowu to poczuć! Chciał ponownie ich skosztować, spróbować, sprawdzić, czy to możliwe, by reagował na brata w taki sposób?

- Sammy! – krzyknął zanim w ogóle pojął, co takiego robi. Jego brat podskoczył na łóżku wyrwany z odrętwienia. – Musimy wiedzieć, jak dalece potrafi hipnotyzować! Ja miałem wizję, ale ty nie miałeś żadnych, więc jestem na to bardziej podatny. Ale przecież odczuwałem pocałunek, więc musiałem być w pewnym stopniu świadomy!

- Nie wiem, do czego zmierzasz, Dean... – poza wielkim zażenowaniem spowodowanym tak otwarcie przywoływanymi wspomnieniami młodszy mężczyzna nie mógł skupić się na niczym więcej. O co chodziło?

- Chcę sprawdzić, czy wszystko jest ze mną tak jak należy. – czyżby Dean się zarumienił? – Czy nadal jestem po wpływem tej dziwki, czy już mi to przeszło. Cholera, Sam! Po prostu chcę wiedzieć, czy jestem normalny, dobra?! Podobało mi się całowanie ciebie, jasne? Nawet, jeśli wyglądałeś jak ruda laska to jednak smakowałeś!

- Nie będzie! Tylko nie mów tego więcej głośno! – Sammy skrzywił się błagalnie wpatrując w starszego brata. Usiadł na pościeli ze skrzyżowanymi nogami, gdy Dean podszedł do niego i ulokował się naprzeciwko.

            To było zdecydowanie trudniejsze niż obaj myśleli. Obaj mieli jakiś ukryty motyw, chcieli wiedzieć więcej, chcieli mieć pewność, oj, wiele kotłowało się w ich głowach, ale najtrudniejsze było przed nimi. Musieli zmusić swoje ciała do reakcji. Pokonać uprzedzenia, może nawet strach i połączyć usta w świadomym pocałunku. Gdyby tak ktoś nagle pchnął ich od tyłu zmuszając do rzucenia się w swoje ramiona... To byłoby łatwiejsze, mniej krępujące, może nawet przyjemniejsze, ponieważ nie spodziewaliby się tego zupełnie.

- A, pieprzyć to! – Dean złapał bezceremonialnie brata za włosy i przyciągnął bliżej siebie całując od razu głęboko. Odrzucił wszelkie wątpliwości, zignorował rozsądek podpowiadający mu, że nie powinien i po prostu oddał się w pełni swoim eksperymentom. Myślenie nie było jego mocną stroną, więc, po co miał teraz wytężać swój biedny umysł? To Sam był od myślenia i tak miało pozostać.

            To było, jak chwila ciszy przed burzą, mżawka podczas prawdziwego oberwania chmury, ba! niczym wakacje po wielu miesiącach intensywnej nauki! A więc było przyjemne, może nawet bardzo skoro obaj wydawali się topnieć ogrzewani wzajemną bliskością. Nigdy do tej pory nie próbowali zbliżyć się do siebie, aż tak bardzo, skąd, więc mieli wiedzieć, że rozkoszne dreszcze przechodzić będą przez ich ciała, słodkie ciepło wypełni wnętrze, a dłonie będą drżały z niecierpliwości?

- O, cholera! Sammy, mamy problem. – Dean ledwie zdołał odkleić się od całowanego namiętnie brata.

- Hę? – jeszcze zamroczony chłopak dopiero powracał z tej dziwnej krainy, w której znalazł się przed chwilą.
            Dean uklęknął na pościeli wskazując wymownie palcem swoje spodnie, które sterczały bynajmniej nie z powodu złego ułożenia się jeansu, ale z winy wypychającego je ciała. Pocałunek przełamał lody, teraz zupełnie nie musieli się siebie wstydzić, zaś starszy z nich miał już najgorsze za sobą. Był pobudzony, jego organizm reagował na bliskość. Nie oszukujmy się, Dean właśnie podniecił się jak byle uczniak, który po raz pierwszy całuje się z dziewczyną. Nie mógł wymyślić nic bardziej poniżającego.

- Dean? – Samuel wskazał na swoje krocze. Nie ulegało wątpliwości, że było w stanie jeszcze większego pobudzenia niż ciało brata. Jego rumiane policzki zdradzały dodatkowo, że chłopak nie często wywijał biodrami lub zwyczajnie odczuwa pewne wątpliwości spowodowane reakcją na rodzonego brata.

- Musimy mieć pewność, Sammy. Musimy wiedzieć, czy to hipnoza, czy nie. – zielonooki podjął decyzję, od której nie było odwołania.

            Bezceremonialnie pchnął brata na pościel i uklęknął nad nim rozpinając spodnie młodszego mężczyzny. Zsunął je do połowy ud ignorując niepewne kręcenie się Samuela po pościeli. Następnie podobnie postąpił ze swoimi. Nie czekając aż brat zacznie zadawać pytania wpił się w jego wargi nakrywając swoim ciałem jego. Bez problemu odnalazł dłonią dwa ocierające się o siebie członki. Przecież byli mężczyznami, a nawet więcej, byli braćmi, a więc dlaczego mieliby się wstydzić? Poza tym to było takie przyjemne, takie intensywne! Sprawna i znająca swój fach dłoń Deana pewnie ujęła dwa narządy i zdecydowanie pocierała o nie, jak gdyby były jednym. Miał zamiar zażądać pomocy, kiedy to Sammy, jakby czytając mu w myślach domyślił się i przyłączył się do dawania rozkoszy.

            To było jak sen, kiedy to nie odpowiadasz za nic, świadomość sama kieruje poczynaniami, a człowiek nawet nie jest pewny, czy umysł w ogóle pracuje. Słodkie zatapianie się w rozkosznym „niczym”, jakby leżało się na plecach i dryfowało słysząc usypiający szum fal, czując ciepłą wodę pod plecami i promienie słońca na brzuchu. A jednak w ich akcie było mniej harmonii, a więcej dzikich, niepohamowanych instynktów. Po prostu działali, próbowali, chcieli się uwolnić od krępujących ich więzów niespełnienia. I ten właśnie cel osiągnęli wspólnymi siłami. Dopiero teraz powoli docierało do nich, co właściwie miało miejsce, co takiego robili.

- I co? – Dean zsunął się z ciała brata, zmusił ospałe, rozleniwione wytryskiem mięśnie do wysiłku i usiadł przyglądając się leżącemu w dalszym ciągu na plecach Samuelowi. Musiał przyznać, że ten kujonek miał w sobie coś naprawdę rozkosznego, czy to z powodu zarumienionych wysiłkiem policzków, czy też lśniących szczenięcych oczu, a może to te zaczerwienione pocałunkiem usta? Nie mniej jednak Sam był pociągający.

- Co, i co? – marszcząc brwi młodszy mężczyzna zaczął niespiesznie ocierać brudną dłoń i członek w materiał poszewki, zanim uzmysłowił sobie z przerażeniem, że to jego łóżko, a więc i jego pościel.

- No, czujesz się jakoś inaczej? Jakby nagle prysnął czar, hipnoza przestała działać?

- Dean... Właśnie masturbowaliśmy się jednocześnie, dotykałem twojego... członka i stwierdzam, że wcale mi to nie przeszkadzało. A ty mógłbyś założyć spodnie, jak należy. – Samuel nie pojmował jeszcze, jakim cudem jest w stanie nie odczuwać potwornego skrępowania nie tylko z powodu tego aktu, ale także faktu, iż jego partnerem był Dean. Po prostu nie mógł się skupić, kiedy brat eksponował swoje wdzięki. To naprawdę rozpraszało.

- Czyli mamy trochę większy problem? – idąc za dobrą radą starszy łowca zabrał się za doprowadzanie swojego ciała do porządku. – Ja też nie czuję się jakoś inaczej. To było przyjemne i chyba zrobiłbym to jeszcze raz...

- Wyleczyłeś mnie właśnie z myśli o tamtym pocałunku, więc nie zmuszaj mnie teraz do zadręczania się tym, co miało miejsce przed chwilą. Pomyślimy o tym, kiedy skończymy z Banshee. Teraz, kiedy ta seksualna frustracja minęła potraktujmy to, jako nowe doświadczenie. Proszę. – a jednak Sammy wydawał się zagubiony. Może właśnie, dlatego wolał zamknąć na chwilę ten rozdział i podjąć go na nowo po zakończeniu misji? W końcu nie szalał tak od dnia śmierci Jess – swojej ukochanej dziewczyny, niemal narzeczonej!

- Jasne, też chcę dorwać sukę. – Dean wzruszył ramionami, ale uśmiechnął się tryumfalnie pod nosem. Tak, on dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że brat od dawna nie miał okazji zaspokoić swoich potrzeb, czy raczej obawiał się dać upust emocjom. A teraz Dean chyba znał sposób by pomóc bratu nie naruszając jego czyściutkiego sumienia.