niedziela, 28 września 2014

112. I wtedy zapadła cisza...

Ileż to czasu minęło, od kiedy zaczęłam pisać to opowiadanie... Cóż, kiedyś musiało się skończyć. To już ostatnia notka opowiadania! Przez najbliższy czas będą pojwiać się notki z cyklu "Jakiś czas później" będące lemonami, a więc +18.

CZY CHCIELIBYŚCIE JAKIŚ SEQUEL DO NIEGO?

Wspólnymi siłami, współpracując i pomagając sobie wzajemnie, grupka składająca się z pięciu Ras opuściła tereny ludzi. Bardziej lub mniej ranni, zostawiając za sobą trupy ludzkiego ścierwa, przedarli się przez przeważające siły wroga i odgrodzili się od ścigających ich wojowników swoją Armią Ras. Na razie nie informacja o śmierci pary królewskiej nie obiegła jeszcze całego wojska, ale było to raczej nieuniknione i powinno wyjść na jaw w pełni, kiedy kryształ pozwalający na odradzanie się wiedźmy zostanie zniszczony.
Lassë był rozgorączkowany, kiedy wpadł do pustego namiotu dowodzenia. Zakręciło mu się w głowie, więc przysiadł na stole by odzyskać równowagę. Musiał znaleźć Otsëa. Musiał go znaleźć, musiał powiedzieć mu o wizji, o rozmowie z jego Żywiołami, o misji... Nie, nie o misji, ale o ostatnim jej elemencie, o końcu, który mieli zawdzięczać właśnie smokowi.
Już zeskoczył ze stołu i chciał biec dalej, kiedy do namiotu weszła grupa dowódców wszystkich oddziałów Armii Ras. Był tu każdy, kto mógł decydować, kto powinien wiedzieć, co się dzieje, a także najbliżsi przyjaciele elfa. Otsëa przedarł się między nimi do kochanka i widząc, że ten ledwie stoi, posadził go niemal w tym samym miejscu, w którym Lassë siedział chwilę wcześniej.
- Earen powiedział mi mniej więcej, co się stało. - odezwał się szybko. - Nie zrozumiałem wiele, ale masz mi coś do powiedzenia, prawda? - elf zdołał tylko skinąć głową, a już sam ten ruch sprawił, że znowu kręciło mi się w głowie, a żołądek próbował wyrwać się ze swojego stałego miejsca.
- To... - wydusił chłopak i pokazał wyjęty z serca wiedźmy klejnot. Nikt nic nie powiedział, każdy wpatrywał się w świecidełko, które nie wzbudzało niczyjej czujności. Ot, kamyczek. I co z tego? - Ona się odradza dzięki temu. - wybełkotał elf. - Widziałem żywioły. - zaczął się rozpędzać, co sprawiło, że zapomniał o złym samopoczuciu i buntach żołądka. - One powiedziały mi, jak go wyrwać z jej ciała, kazały spalić go w smoczym ogniu. - jego słowa sprawiły, że wszystkie szmery ucichły, a Otsëa patrzył na Lassë wielkimi oczyma. Wiedział doskonale, co to oznacza. Smoczy ogień, jego ogień. Musiał się przemienić, musiał się ujawnić. Przez chwilę chciał poprosić wszystkich by wyszli, ale to nie miało najmniejszego sensu. Lassë również zdawał sobie z tego sprawę. W szczególności, kiedy zaczęto szeptać między sobą. W końcu niewielu w ogóle wierzyło, że smoki nadal istnieją.
- Potrzebujemy smoka żeby pozbył się zarazy trawiącej nasz świat! - odezwał się głośno, a szepty ucichły. Bard odwrócił się przodem do zebranych, wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Fer-keel-sarem i skinął mu głową by potwierdzić swoją decyzję. - Więc smok to zrobi! Każcie ludziom się przegrupować, otoczyć polanę za obozem, ale niech nikt na nią nie wchodzi. Będzie potrzebne dużo miejsca. Najlepiej jednak będzie, jeśli zostawicie wolne przejście w stronę obozu ludzi. Czas pozbyć się ich wraz z tym piekielnym kamieniem. Rozejdźcie się i przekażcie swoim ludziom rozkazy. - odwrócił się do Lassë i uśmiechnął do niego ze zmęczonym wyrazem twarzy. - Tutaj i teraz wszystko się zakończy.

Nieliczni domyślali się, co się wydarzy i co chciał przekazać tymi rozkazami bard, który tak skrzętnie ukrywał swoją rasę. Teraz jego tajemnica miała się wydać, ale zanim to uczyni na oczach wszystkich, musiał porozmawiać z tym, który mógł poczuć się bezpośrednio dotknięty. Skorpion był przecież przekonany, że Otsëa należy do mitycznej rasy. Nie został jednak wysłuchany.
- Wiem, co chcesz mi powiedzieć i nie zamierzam tego słuchać. Idź i zrób to, co masz zrobić. Rozumiem. - ale czy naprawdę rozumiał? Tego nie dało się już tak łatwo stwierdzić.
Już w kilka godzin po wydaniu rozkazu w namiocie, Otsëa stanął na środku polany otoczony Armią Ras. Wszystkie oczy były w nim utkwione, a jego magicznie wzmocniony przez Jean-Michaela głos rozniósł się donośnym echem w powietrzu. Wyjaśnił Armii kim jest Lassë, powiedział o tym, że elf jest wybrańcem Żywiołów i to one pomogły my w zabiciu cielesnej powłoki wiedźmy, która powstanie jeśli nie zostanie zniszczony jej magiczny kamień o przerażającej mocy. I wtedy przeszedł do najważniejszego.
- Tylko smoczy ogień może wypalić tę ohydną zarazę, jaką jest magia ludzi odchodząca od magii Żywiołów. Ale zdaniem wielu z was skoki nie istnieją. Tak się jednak składa, że jeden oszukał was wszystkich, a przynajmniej większość z was. - zamknął oczy, odetchnął i powoli zaczął przybierać swoją ogromną postać.
Nie słyszał, co działo się na ziemi, okrzyków, westchnień, szmerów. Po prostu robił to, co do niego należało. Nie spoglądał także na boki, kiedy przemiana się zakończyła, a on stał na środku polany w tym ogromnym, pięknym cielsku. Lassë podszedł do niego, jako ten, który trzymał piekielny kamień wiedźmy. Położył go na wyciągniętej łapie smoka i pocałował ją przelotnie zanim się oddalił. Teraz wszystko zależało już od Otsëa, więc wziął głęboki oddech i zaczął dmuchać. Na początku tylko gorący powietrzem, ale po chwili z jego ust wypłynął wielki, palący płomień, który ogarnął jego łapę i kamień na niej. Musiał go upuścić, by nie wtopił się przypadkiem w jego ciało i zionął nieprzerwanie chcąc by zamienił się w pył, zniknął całkowicie.
Gorąco sprawiło, że Armia odsunęła się jeszcze dalej od niego, ale ich wzrok utkwiony był nieprzerwanie w pięknej bestii. Devi nie mógł uwierzyć, że jego przyjaciel ukrywał coś tak niesamowitego. Inni zaakceptowali to lub zwyczajnie wiedzieli o prawdziwym pochodzeniu Otsëa.
Inaczej jednak było z lócënehtarem, który upadł na kolana patrząc na smoka ze łzami niedowierzania w oczach. Nie mógł uwierzyć, że przez cały czas był tak blisko istoty, którą powinien zgładzić. To nie mieściło mu się w głowie. Jak smok mógł zaufać łowcy, który polował na jego braci? Jak w ogóle łowca mógł nie zauważyć, że ugania się za swoim prawdziwym celem? To było dla niego zbyt wiele, ale złożył obietnice, otrzymał swoje i teraz nie było sensu o tym myśleć, wspominać, żałować. Był ślepy i głupi, ale to właśnie jego ślepota i głupota przywiodła go w to miejsce i pozwoli żyć dalej. Kruk go ostrzegał. Kruk wiedział. Ale czy wiedza mogłaby cokolwiek zmienić? Hybryda nie miałaby szans z prawdziwym, potężnym smokiem, a Otsëa bez wątpienia był właśnie taki. Świadczyły o tym jego lśniące, twarde łuski, moc płomienia, którym niszczył jeden z problemów ich świata.
Ludzie nie mogli nie zauważyć smoka, który nagle wyrósł na horyzoncie. Tym bardziej, kiedy ten zaczął ziać ogniem, a wiatr niósł ze sobą gorąco i zapach palonej trawy. Czy oni mieli jakiekolwiek szanse na wygraną przeciwko takiej sile? Przeciwko istocie mitycznej, na której punkcie miał obsesję poprzedni król? A jeśli informacja o śmierci władcy jest prawdziwa... Jeśli zginął i teraz nie było już nikogo, kto stałby na samej górze? Ta myśl była równie przerażająca, co bestia powoli unosząca łeb i spoglądająca w dal na ich obóz.
Wojownicy rzucili broń i rozpierzchli się, kiedy pierwszy palący płomień został posłany w ich stronę niczym pocisk. Ogień był w stanie topić ciała i zwęglać kości. Obóz ludzi zamienił się w płonącą jasno pochodnię, a wraz z namiotami płonęli także ludzie. Smród palonych ciał, spalonego tłuszczu i włosów unosił się w powietrzu, ale Otsëa nie zamierzał doprowadzić do ruiny całej okolicy. Pozwolił więc by Armia Ras sama zajęła się tymi, którzy uciekali w popłochu oraz tymi, którzy nadal dzielnie stali na posterunkach.
Tym razem starcie było przesądzone, a zwycięstwo znajdowało się po stronie istot walczących o własne bezpieczeństwo, o swoich bliskich i o domy, które musieli opuścić by walczyć z ludźmi. To była zemsta, to była ich sprawiedliwość, walka o terytorium między siłą pragnącą zniszczyć wszystkich, a łagodniejszą cząstką natury płynącą z Żywiołów znajdujących się w sercach Ras. Tak jak zwyczajne zwierzęta, tak i pośród nich panowały podziały, zamieniali się w jeden wielki łańcuch żywienia, ale nigdy nie łamali praw, nie sprzeciwiali się Żywiołom. Byli cząstką tego świata, cząstką natury.
Na polanie nadal stali już tylko przyjaciele i bliskie bardowi osoby, z czego Lassë podbiegł do smoka, mimo nadal gorącego powietrza i płonących w niektórych miejscach drobnych ognisk wznieconych płomiennym podmuchem barda.
- Zniszczyłeś?! - zapiszczał elf szukając wzrokiem miejsca, w którym spodziewał się znaleźć pozostałości po magicznym kamieniu wyjętym z serca wiedźmy. Otsëa pokazał mu wielką łapą najbliższe ognisko. A więc to tam nadal płonęło jedno ze źródeł ich nieszczęść.
- Czyli smok! - dudniący, rozżalony głos lócënehtara wydawał się unosić w górę wraz z ciepłym powietrzem. Tej nocy spadnie deszcz. Obfity, kojący deszcz spowodowany smoczym ogniem, który podniósł temperaturę otoczenia. - A jednak mi zaufałeś, chociaż zabijałem twoich pobratymców i niewinnych, których uznawałem za smoki w czasach świetności mojego ojca.
- Ty zaufałeś nam, my zaufaliśmy tobie. - Lassë zabrał głos w imieniu kochanka. - Obie strony podjęły równe ryzyko. Ty ponieważ mamy przewagę, my mając przy sobie tego, którego pragnąłeś zabić nieświadomie.
- Niezaprzeczę. - łowca smoków skinął z przekąsem przyznając rację chłopakowi. - A teraz wszystko się zamyka, więc nie zamierzam dłużej tutaj przebywać z wami. Znajdę sobie od razu jakieś przytulne gniazdko. - I zabiję moich braci zanim znajdą się w łapskach kruków, pomyślał zdeterminowany do działania. - Nie jestem wam potrzebny, a nawet gdybym był, i tak znajdziecie mnie bez problemu. Teraz Rasy są jednością, współpracują i nie prędko znowu wrócą do dawnych niesnasek. Poza tymi, którzy nie stawili się do walki. - to było pożegnanie.
Lassë spojrzał na Otsëa, a następnie na łowcę, który właśnie zamierzał odejść na stałe z ich małego świata, który stworzyli podczas podróży.
- Jeśli to ty będziesz potrzebował pomocy, wiesz gdzie znaleźć nas. - odezwał się głośno by na tę chwile zatrzymać lócënehtara. - Ja i Otsëa będziemy podróżować, tak jak on robił do tej pory. Pytaj o niego, a na pewno trafisz na jego ślad. - łowca skinął głową i bez słowa oddalił się zmierzając w stronę ciągnącego się w nieskończoność lasu majaczącego w oddali.
Kolejna część historii została zamknięta i teraz bard rozgrzebał łapą czerwony od żaru popiół. Pośród nadal tlących się traw i innych roślin znalazł bez problemu szkarłatny pył nieistniejącego już kamienia. Zaczęło padać, a za każdym razem, kiedy krople spadały na pozostałości kamienia, te stawały się czarne, zimne, martwe. A więc wiedźma nie mogła się już odrodzić, a oni mieli przed sobą tylko jedno zadanie – wybić do nogi ludzi, którzy znowu zapragną władzy, znowu obrócą się przeciwko Rasom.
Otsëa wrócił do swojej człekokształtnej postaci i zacisnął swoją ciepłą dłoń na dłoni elfa, który dzielnie stał u jego boku zarzucając na głowę kaptur.
Niebo rozwarło się wylewając z siebie potoki wody, która wielkimi kroplami zaczęła uderzać o ziemię i znajdujące się na niej istoty. Błysk przeszył nieboskłon, który wydawał się stanowczo zbyt jasny w takiej sytuacji. Huk jak później nastąpił był ogłuszający. To był koniec.

I wtedy zapadła cisza...

niedziela, 21 września 2014

111. I wtedy zapadła cisza...

Kruk wiedział, że nie może „spudłować”, więc zamknął oczy by uchronić je przed oparami wydostającymi się z paszczy stwora i chcąc mieć pewność, że nie uszkodzi oczu, kiedy potwór zamknie paszczę. Musiał widzieć cel, który należało zaatakować i to zanim zostanie pogryziony, przetrawiony i wypluty. Zacisnął mocno dziób i wleciał prosto w paszczę o trzech pierścieniach zębów, które zaczęły się do siebie zbliżać jednocześnie. Kruk nie miał więc wątpliwości, że nie umknie przed wszystkimi. W ostatniej chwili zmienił ułożenie ciała w locie i zaskrzeczał z bólu, kiedy ostatnia para kłów zamknęła się wyrywając nie tylko pióra, ale także uszkadzając kości, raniąc, niemal odgryzając skrzydło. Gdyby się nie ułożył pod innym kątem, teraz pewnie konałby w męczarniach.
Tyle, że ból i rany nie były istotne. Zebrał siły walcząc z uczuciem ogarniającej go słabości. Chociaż przeniknął do tego świata duchowo, ból był namacalny, materialny i uniemożliwiał swobodę ruchów, ponieważ docierał do samego ośrodka mózgu odpowiedzialnego za bodźce zewnętrzne. Kruk wiedział, że nieubłaganie będzie spadał w dół do samego żołądka, gdzie rozpuszczą go kwasy, więc zebrał się w sobie i zaatakował oko, które było jasną plamką wewnątrz spazmatycznie kurczącego się i rozkurczającego gardła.
Potwór wiedział, że jest zagrożony bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Usiłował przeszkodzić w ataku poruszając się gwałtownie z boku na bok, ale Kruk wiedział, że to jego jedyna szansa. Z impetem wbił się w białko oka. Pod pazurami poczuł opór, który ustąpił galaretowatej miękkości z głośnym pęknięciem. Bestia rozwarła paszczę wydając z siebie bezgłośny, śmierdzący ryk. Kwasy żołądkowe podeszły wyżej i Kruk miał tylko czas na bezlitosne zoranie oka, w którym mieściła się cała siła wiedźmy. Gdyby miał więcej czasu, wyrwałby je całe, by mieć całkowitą pewność, że wiedźma straci całą moc. Niestety, opadł z sił do tego stopnia, że pozwolił by żrące soki żołądkowe wypchnęły go poza ciało potwora. Czuł, jak wżerają mu się w pióra i ciało, ale odczuł wyraźną ulgę, kiedy jego płuca wypełniły się świeżym powietrzem. Zanim opadł na szkarłatny piasek, zerwał kontakt wracając z tamtego świata do tego, w którym tkwiło jego ciało.
Przez moment dusił się, by nagle zachłysnąć się powietrzem. Był zlany potem, obolały, otulony ciepłem. Z trudem otworzył oczy widząc przed nimi tylko czerwień, którą kojarzył z piaskiem na pustyni wewnątrz wiedźmy. Wzdrygnął się, ale to nie był piasek, ale twarda szkarłatna materia nagrzana słońcem, która chroniła go przed atakami zbierających się pospiesznie żołnierzy – hybryda.

Kiedy Kruk zaczynał swoje szarlatańskie sztuczki był całkowicie niewidzialny, ale w pewnej chwili coś zaczęło się zmieniać. W namiocie króla zrobiło się nieprzyjemnie głośno, a w tym samym czasie Kruk tracił swoją niewidzialność, co nie było zupełnie zależne od nadal okrywającego magią towarzyszy Jean-Michaela. Im bardziej widoczny był Kruk, tym głośniej było w namiocie. Łowca smoków siłą wszedł do środka i patrzył, jak naga wiedźma rzuca się wściekle po skórach pokrywających łoże. Pazurami zorała twarz swojego króla i bezlitośnie kopała. Władca, równie nagi co wiedźma, był zaskoczony jej zachowaniem. W pewny momencie kobieta zaczęła krzyczeć, a to sprawiło, że cały obóz ożył i w przeciągu chwili wszyscy zlecą się do namiotu. To była jedyna okazja na zabicie króla.
- I tak zdradzasz. - szepnął sam do siebie lócënehtar i jednym skokiem znalazł się przy władcy. - Królu, co się dzieje? - zapytał z udawaną troską i kiedy szeroko otwarte, nierozumiejące niczego oczy króla skupiły się na nim, wbił swoje pazury głęboko w jego gardło i rozorał je po drugą stronę z satysfakcją błyszczącą w oczach.
Kto pierwszy spostrzegł jego zdradę? Czy ten, który chciał go odprawić sprzed namiotu, czy może ci, którzy właśnie do niego wbiegali? Nie miał pojęcia i wcale go to nie obchodziło. Wrzaskom królowej, z której oczu zaczęła płynąć krew zawtórował bojowy okrzyk strażników. Łowca odskoczył od trupa i wyciągnął miecz. Bez większych trudności pokonał piątkę, jaka znalazła się w środku. Słyszał nawoływania do ochrony króla i obozu, jakie dochodziły z zewnątrz, ale nikt więcej nie wszedł do środka. A więc jego towarzysze nie odwrócili się od niego, ale obstawili namiot. Podszedł więc spokojniejszy do nadal wrzeszczącej wiedźmy i chcąc mieć pewność, że zginie, wbił ostrze swojego miecza w jeden z jej oczodołów. Wrzask nagle ucichł, a ciało zwiotczało by za jakiś czas stężeć pośmiertnie. Dla pewności znowu dźgnął, tym razem w drugie oko, z którego leciała krew. Uznał, że to znak, niczym czerwony środek na tarczy strzelniczej.
Przedostał się na tyły namiotu rozcinając jego płótno. Kruk leżał wyeksponowany, narażony na ciosy i nieprzytomny. Widząc nadbiegających, uzbrojonych ludzi, nakrył go swoim ciałem, wiedząc, że ludzka broń nie może mu nic zrobić, póki nie trafi w miejsce odsłonięte, nadal ludzkie, nie zaś zabezpieczone smoczymi łuskami. Wsunął jedną rękę pod łopatki Kruka i przytulił do piersi, by mieć swobodę poruszając drugą ręką i walcząc nią z przeciwnikami. Nie było to wygodne, ale jako hybryda nie musiał martwić się szczególnie o zranienia.
Dlaczego postanowił ukryć Kruka za sobą, choć początkowo obrzucali się nieprzyjemnymi komentarzami? Może to, że w gruncie rzeczy ten parszywy barbarzyńca był podobny do niego. Stanął nieoczekiwanie po stronie Armii Ras, postanowił ryzykować życiem w wojnie, która do niedawna wcale go nie dotyczyła.
Poczuł, że przyciśnięte do jego zbroi ciało zaczyna się poruszać. Poluzował więc uścisk, by dać mu swobodę oddychania i osłonił szczelniej sobą. Ludzie atakowali, ale nie stanowili tak wielkiego zagrożenia dla niego, jak dla Kruka.
Sprzed namiotu wybiegł do nich griffin, który swoją stalową protezą bez problemu rozgramiał swoich przeciwników. Dał tym samym czas łowcy by upewnił się, co z Krukiem. Ten patrzył na niego trochę nieprzytomnym, rozgorączkowanym i pełnym zaskoczenia wzrokiem. Łowca nie mógł powstrzymać uśmiechu. A więc Kruk nie mógł uwierzyć w to, że ktoś postanowił mu pomóc zamiast zostawiać go na pastwę losu? Tym lepiej! Lócënehtar miał przewagę, którą planował kiedyś wykorzystać. Kto wie, czy szamani Kruków nie mogliby mu pomóc w zapłodnieniu jakiejś samicy innej rasy, albo smoczycy, jeśli jakaś się gdzieś ostała...
- Długo planujesz się wylegiwać wtulony we mnie? - rzucił z uśmiechem wyższości. Kruk drgnął jak poparzony i z całych sił odepchnął się od niego osłabionymi nadal ramionami.
- Auć! - syknął, jako że uderzenie o twardą zbroję zabolało jego, nie łowcę, a to sprawiło lócënehtarowi dodatkową przyjemność.
- Biedna ptaszyna nie da rady nawet niestawiającemu oporu lócënehtarowi, co? - powiedział z wyraźną satysfakcją i puścił całkowicie Kruka. Teraz mógł już swobodnie walczyć, więc podniósł się na nogi górując nad większością ludzi, którzy wyczuwalnie stracili ducha. Rozgromił ich w okamgnieniu, bez najmniejszych problemów, a kiedy dołączyli do niego wszyscy towarzysze, z którymi przyszedł, uznał to za dobry znak i porę do wycofania się. Nie dlatego, że musieli, ale dlatego, że ludzie powinni zauważyć śmierć króla i królowej zamiast stawać w obronie trupów.
- I? - dopytał Lassë, który właśnie szył z łuku do znajdujących się dalej wojowników.
- Wszystko gotowe. To zimne trupy, możemy wracać.
- Więc... - elf nie dokończył. Poczuł, że kręci mu się w głowie, a żołądkiem zaczynają targać spazmy. Upadł na kolana i podparł się na rękach.
- Lassë?! - Earen doskoczył do niego obejmując ramieniem. - Co się dzieje?
- N... Nie wiem. - wydusił chłopak blady i czerwony na przemian. - Coś jest nie tak... - ale to akurat widzieli. Elf zamknął oczy czując, jak coś napiera na jego umysł. Chciał stawiać opór, ale znajome uczucie sprawiało, że nie potrafił. Bał się, że znowu zostanie zamknięty, w jakiejś bezsensownej, wydumanej pół-rzeczywistości. To właśnie ten strach sprawiał, że żołądek buntował się pragnąc wyrzucić z siebie strach. Lassë nie mógł dłużej się opierać. Pozwolił by znajoma, ogromna siła wtargnęła do jego bezbronnego umysłu i na chwilę otoczyła go ciemność.
Kiedy zaczął odzyskiwać zmysły, otaczała go ciemność, nieprzenikniony mrok. Słyszał w nim szepty i nagle poczuł się bezpieczny. Gdzieś z zakamarków pamięci wyłuskał wspomnienie z przeszłości. Wspomnienie snu, który miał, kiedy zaczynał swoją przygodę. Głosy, dawno zapomniane głosy Żywiołu, który wybrał go na tę wyprawę. To one zaczęły szeptać mu do ucha. Męski i żeński szept jednocześnie powtarzały te same słowa:
- Szukaj, bo ona powstanie. - nie rozumiał tych słów, ale pod jego powiekami zaczęły pojawiać się obrazy, zaś głosy dodawały coraz więcej szczegółów do swojej wypowiedzi.
- Wbijesz swoją strzałę w jej pierś... - mówił mężczyzna.
- Rozetnij ją, wypatrosz. Znajdź w jej ciele serce i wyrwij je zanim powstanie. - kończył kobiecy.
- Musisz je rozciąć swoją strzałą, gdyż one przynależą do Żywiołu.
- Wyjmij z niego kryształ, który w nim ukryła i zniszcz go w smoczym ogniu.
- Dopiero wtedy wiedźma naprawdę zginie, a wojna dobiegnie końca. - zakończyło męskie oblicze Żywiołu, do którego przynależał.
- Wróć do ciała, wróć do przyjaciół. - podjęła nagląco żeńska manifestacja.
- Spiesz się! - rzucił męski głos na tyle ostro, że chłopak poczuł huk w głowie i gwałtownie otworzył oczy, które jak się okazało, do tej pory były zamknięte.
Lassë był oszołomiony, jasność dnia uderzyła go boleśnie, jakby otrzymał cios w twarz.
- To... nie koniec! - wyrzucił z siebie i na czworakach, na oślep próbował pełznąć w stronę namiotu. - Ona jeszcze żyje! Ożyje! - poprawił się już powoli widząc więcej. U jego boku klęczał Earen i to on nie pozwolił mu przypadkowo podpełznąć do atakujących wojowników. - Wiem co robić! Muszę się do niej dostać!
- Pomogę mu, a wy nie dopuszczajcie do nas nikogo. - powiedział szybko griffin i podniósł Lassë niemal niosąc go do namiotu, który teraz był oblegany ze wszystkich stron, jako że ktoś musiał usłyszeć słowa elfa i zrozumieć je dosłownie lub opacznie, ale wojownicy chcieli dostać się do środka za wszelką cenę.
Elf dzięki pomocy griffina mógł odzyskać utracone kontaktem ze swoimi Żywiołami siły. Rozejrzał się po namiocie, a jego wzrok zatrzymał się na ciele kobiety, z której prawego oka obficie leciała krew. To wystarczyło. Trup nie krwawi. Krew zatrzymuje się w ciele, ponieważ serce nie bije, nie wypycha jej ranami, a stygnące ciało sprawia, że gęstnieje, zastyga.
- Co planujesz zrobić? Mogę oberwać jej łeb, jeśli...
- To nic nie da. - Lassë odetchnął i sięgnął po strzałę do kołczanu na plecach. Nie miał czasu do stracenia. - Przytrzymaj ją za ręce, na wypadek, gdyby próbowała się wyrwać. Resztą zajmę się ja. Muszę. Zostałem wybrany. - oświadczył i podszedł do kobiety siadając na jej brzuchu, kiedy tylko silne dłonie Earena zacisnęły się na nadgarstkach wiedźmy. - Wiem, jak cię zabić dziwko! - syknął przez zęby nawet nie wiedząc skąd w nim ta cała złość. Jednym gwałtownym ruchem wbił strzałę głęboko w jej pierś. Poruszyła się, wierzgnęła, jej zakrwawione oko drgnęło, ale Earen trzymał mocno jej ramiona, zaś Lassë powoli przesuwał się w dół, więc całym ciałem powstrzymywał jej nogi przed wierzganiem. Ciągnął za sobą strzałę, która rozcinała ciało wiedźmy. Ciemna, czarna krew buchnęła z wnętrza, ale on nie przestawał. Jego strzały były niezawodnie ostre, ale cięły tylko skórę, mięśnie, tkankę tłuszczową, zarysowywały kości. Mimo wszystko ciął w dół, a później na bok, w miejsce, gdzie planował sięgnąć po serce. Nie było szans dostać się do niego między żebrami, więc strzałą zaczął piłować jedno z nich, to które najbardziej utrudniało mu dostęp. Był po same ramiona pokryty czarną krwią, czuł że z wiedźmy znowu uszło życie, ale nie miał czasu na myślenie o tym. Zaraz znowu zacznie się regenerować!
Kiedy niemal przedarł się przez twarde, grube żebro, złapał za nie obiema rękami. Ślizgały się od krwi, ale musiał poradzić sobie mimo to. Ciągnął i skrzywił się z odrazą, kiedy kość uległa pękając, posyłając w powietrze krople krwi. Sięgnął z obrzydzeniem i podchodzącą do gardła żółcią w głąb rozciętej piersi szukając serca. Znalazł je i pociągnął czując poważne mdłości, kiedy wyczuwał, jak odrywa je od żył i tętnic. Odciął je zakrwawionym grotem i rzucił na ziemię. Uklęknął przy nim, kiedy Earen patrzył na niego uważnie z mieszaniną obrzydzenia i przerażenia płynącego z troski o chłopaka. Lassë tymczasem znowu ciął, ale tym razem patroszył serce, w którego wnętrzu bez trudu znalazł szkarłatny kamień. Upewnił się, że jest jedynym i wstał chwiejnie. Był wyczerpany psychicznie, co wpływało na fizyczne zmęczenie.
- Musimy wracać. - powiedział walcząc ze swoim ciałem. - Otsëa... On musi... - nie wytrzymał. Zwymiotował pod swoje nogi i machnął zakrwawioną ręką odganiając Earena, który chciał mu pomóc. - Otsëa musi to spalić w swoim ogniu. - wyrzucił z siebie i chwiejnie, ale już bardziej zdecydowanie wyszedł przed namiot by zebrać swoich towarzyszy i razem z nimi wrócić jak najszybciej do obozu.

niedziela, 14 września 2014

110. I wtedy zapadła cisza...

- Nie jestem tchórzem! - głos Kruka był donośny i miał w sobie taką dawkę wściekłości, że pewnie mógłby ich wszystkich wysłać na tamten świat, gdyby tylko zechciał. - Można powiedzieć o mnie wszystko, ale nie to, że jestem tchórzem!
- Więc... Udowodnij mi to. - lócënehtar patrzył na niego wyzywająco – Wiem, że jesteście kłamcami, szarlatanami, naciągaczami, mrocznymi wiedźmami. Podobno nawet zjadacie swoich zmarłych. Nie obchodzi mnie to, jeśli udowodnisz, że tchórzem nie jesteś. Oj, nie rób takiej miny! Chcesz wiedzieć dlaczego miałbyś mi udowadniać cokolwiek? Może dlatego, że musisz mieć jaja jeśli chcesz mnie skłócić z Armią Ras. Nie interesuje mnie kim są, co robią, za jaką cenę. Obiecali mi wolność i święty spokój w świecie bez ludzi, a ja wierzę, że to możliwe. Znajdę sobie kogoś, założę rodzinę, postaram się o dzieci, chociaż hybrydy nie mogą ich mieć. Ale ja będę próbował, bo może się udać. Podczas tej wojny wydarzyło się już wystarczająco wiele cudów, by znalazło się miejsce dla kolejnego, tym razem po tych starciach. - łowca mówił całkowicie poważnie, nie odrywał wzroku od oczy Kruka nawet na chwilę. Wręcz go nimi przyciągał. Ta pewność siebie, ta wiara w wypowiadane słowa. - Dawniej nie miałem żadnych marzeń. Najmniejszych. - skrzywił się – Żadnych planów. Tylko cel. Cel mojego ojca, który zginął dawno temu. Służyłem jego synowi, który nie był wart mojej uwagi, ale miał w sobie cząstkę ojca, więc spełnialiśmy jego zachcianki i bezustannie pamiętaliśmy o woli ojca, o zniszczeniu smoków, która zabiły jego królową. Ale to przestało się liczyć, kiedy zrozumiałem, że po unicestwieniu wszystkich ras przyjdzie pora i na nas. Lócënehtarzy przestaną istnieć wraz z całą resztą, ponieważ nie są do końca ludźmi. Ale po tej stronie barykady mam szansę na życie i przyszłość, na nowy początek. Czy ty Kruczku nie chcesz zacząć od nowa? Nie chcesz mieć marzeń, które uczynią z ciebie kogoś więcej niż tylko głupiego szamana, który nie może liczyć na niczyj szacunek? Zabicie lub unieszkodliwienie jednej głupiej wiedźmy to niewielka cena za przyszłość malującą się w jasnych barwach.
Znowu zapanowała cisza, która wwiercała się w ich umysły wraz z echem wypowiedzianych niedawno słów łowcy. Nikt nie spodziewał się tej tyrady, takich wyznań, ale czy łowca nie zaczął działać na przekór wszelkim oczekiwaniom już wcześniej? Przecież przyłączył się do nich, a teraz wspólnie planowali jak zabić króla, dziecko jego ojca, syna marnotrawnego.
- Udowodnię ci, że nie tchórzę! - odezwał się w końcu Kruk. - Pozbędę się wiedźmy, ale więcej nie kiwnę palcem! Nie przeszkodzi wam w zabiciu każdego, kogo tylko będziecie chcieli. Ale w zamian chcę lócënehtara. Tak jak było obiecane. - otrzymał w odpowiedzi skinienie głową i to mu wystarczyło. Od Otsëa, od łowcy, którego imienia nie znał, gdyż oni podobno ich nie posiadali, od maga, który wcześniej złożył mu propozycję.
- Więc zabierajmy się do pracy. - rzucił niemal wesoło łowca i zaczął powoli, ze szczegółami wyłuszczać swój plan.

Łowca, Jean-Michael, Earen i Lassë byli gotowi do drogi. Z trudem wyjaśnili Deviemu dlaczego ma zostać w obozie i nie może iść z nimi, ale zrozumiał, kiedy tylko łowca smoków wyraził swoje wielkie zainteresowanie jego osobą. Ktoś taki byłby na pewno łatwo wyczuwalny dla wiedźmy, a nie mogli ryzykować życia chłopaka. Już sam Lassë mógł być problemem, gdyż to właśnie jego wiedźma zamknęła w innym świecie, ale jej intencje były bardzo jasne. Chodziło o pozbycie się elfa. Elfa, którego misją było dotarcie aż tutaj i zażegnanie konfliktu. Bez niego pewnie nigdy nie wygrają, żywioły wybrały przecież właśnie Lassë. Otsëa pożegnał się z nim czule z daleka od ciekawskich oczu, a teraz pozostał na swoim stanowisku mając u boku dziwnie zainteresowanego jego osobą Skorpiona oraz żądnego walki Wilka, który kiedyś porwał Lassë, zaś teraz nie miał nawet czasu żeby o tym pamiętać. Wszyscy byli na swoich miejscach, Niquis trzymał się z daleka by ni połączyć się niewidzialną nicią z łowcą, co uniemożliwiłoby im działanie w tej grupie.
Nadszedł czas. Wyruszyli osłonięci zaklęciem i tylko łowca był widoczny, co irytowało go i spowodowało, że co jakiś czas życzył sobie być informowanym, że inni wciąż podążają za nim i trzymają się w bezpiecznej odległości.
Najpierw wyprowadził ich z obozu bezpieczną drogą, która nie pozwalała by zidentyfikowano miejsce, z którego wyszli. Odkrył ten zagajnik, kiedy zmierzał do Armii Ras i wtedy poznał zgubne skutki tego miejsca, które w jakiś zaczarowany sposób przyspieszało czas i sprawiało, że ludzie gubili się tam notorycznie. A przecież to takie maleństwo, kilka drzew na krzyż. Może właśnie dlatego był tak niebezpieczny? Naturalna taktyka obronna.
Musieli pokonać spory kawałek, ale w końcu ich oczom ukazał się obóz zupełnie inny niż ten, w którym żyli od czasy rozpoczęcia się wojny. Nikt ich nie zatrzymał, a raczej nikt nie stał na straży by odciąć drogę łowcy. Prosta droga ku zwycięstwu i zabiciu wroga. Gdyby tylko mieli na tyle szczęścia później.
- Czujesz jej obecność, Kruku? - szepnął z nicości Earen. Mieli pewność, że nikt poza łowcą ich nie słyszy, więc mogli porozmawiać przynajmniej przez chwilę.
- Słabo, ale jest tutaj. Nie ma wielkiej mocy, a więc jej zaklęcie wiązania waszego elfa z innym światem musiała stworzyć poprzez ofiarę z krwi. - no tak, co jak co, ale na krwi to Kruk się akurat znał. - Muszę znaleźć się od niej przynajmniej pięć metrów. Nie ważne, czy będzie nas dzielić mur, namiot, cokolwiek innego. Pojmę ją.
- Więc miejmy to od razu za sobą. Zbliżymy się do króla najbardziej jak się da, a ona będzie w pobliżu, może nawet u jego boku. Postarajcie się nie rozpychać za bardzo – łowca ruszył w stronę serca obozu, gdzie stał trochę większy namiot królewski. Spojrzał ostro w oczy strażnika i wyprężył się jakby chciał byś jeszcze większy niż naturalnie. - Czy teraz nasz władca znajdzie dla mnie czas, czy znowu mnie odprawicie mając w nosie to, co mam do przekazania?
- W tej chwili jest bardzo, bardzo zajęty. - łócënehtar chciał się z nim kłócić, ale usłyszał stęknięcie dochodzące z wnętrza namiotu i to wystarczyło by domyślił się, co jest grane. Szczęście w nieszczęściu. Może i nie wejdą do środka, ale wiedźma była właśnie z królem i najwyraźniej na tyle zajęta, że stanowiła łatwy cel.
- Rozumiem, że to królowa? - zapytał z przekąsem nawet nie oczekując odpowiedzi. - Czy on planuje w ogóle zająć się wojną? - miał nadzieję, że stercząc tutaj, wysłuchując jęków i stęków dochodzących z namiotu i na wszelki wypadek zaczepiając strażników, ułatwi swoim niewidocznym towarzyszom zbrodni pracę. Mógł tylko wierzyć, że wykorzystali okazję, bo kolejnej może nie być.
- Nasz pan wie najlepiej, kiedy i czym należy się zajmować! - powiedział gniewnie strażnik, ale na tyle cicho by jego głos nie dotarł do namiotu. Nie chciał psuć zabawy swojemu królowi, to oczywiste.
- Może i tak, ale nie moim zadaniem jest obskakiwać jego namiot przez cały dzień i prosić o audiencję w czasie, kiedy Armia Ras powoli zarzyna naszych ludzi! - strażnik nie wiedział co na to odpowiedzieć, więc milczał zmieszany. Strzał w dziesiątkę.

Tymczasem Jean-Michael widząc, że łowca wziął na siebie ciężar rozmowy i zawracania głowy straży, skupił się na swoich towarzyszach by każdy z nich wiedział, gdzie podziewa się inny. Okazało się, że Kruk już drobił za namiot królewski szukając miejsca, w którym znajdzie się najbliżej wiedźmy. Zbierało mu się na wymioty, kiedy słyszał jej udawane jęki. Trzeba być głupim człowiekiem żeby uwierzyć w tak oczywiste kłamstwo. Tyle, że ludzie byli głupi, więc po co w ogóle to rozważać i zaprzątać sobie tym głowę?
Kruk przystanął czując mrowienie w całym ciele. Tak, tutaj jej moc była najsilniejsza, chociaż nadal o wiele słabsza niż można byłoby się spodziewać po zaklęciu rzuconym na elfa. Musiała przelać wiele krwi by nadać mu taką moc przy tak ludzkich umiejętnościach magicznych. Wiedźma nie należała do ras, była tylko utalentowanym człowiekiem. Czasami trafiali się tacy, kiedy magowie krzyżowali się z ludźmi, ich dzieci miały dzieci, a następnie ich dzieci także miały swoje.
Palce prawej ręki Kruka zamieniły się w szpony. Wbił ostre pazury w lewą dłoń na tyle głęboko by obficie krwawiła. Zlizał spływającą do łokcia krew i zamknął oczy. Tak, była idealna. W końcu należała do niego, do Wędrowca Przemierzającego Światy, jak nazywano go pośród jego ludu. Uważając na to co robi, wymalował na ścianie namiotu runy, a następnie wyrecytował zaklęcie pomagające mu skupić się na celu, jaki sobie obrał. Tym razem był nim umysł wiedźmy, która może poczuła, jak ją przenika, ale na pewno nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje.
Powoli rozłożył skrzydła szybując przez pustynię pokrytą nasiąkniętym krwią piaskiem w kolorze posoki. Ani jednego złotego ziarenka. Przez tę bezkresną, śmierdzącą trupem krainę przedzierał się człowiek. Drobny, słaby. Najwyraźniej dziecko. Obserwował je, kiedy wspinało się na wzniesienia i zjeżdżało w dół, babrało się we krwi, którą przesiąknięty był piasek. Widział wyraźnie węże wijące się pod powierzchnią. Zostawiały zygzakowate ślady, a krwawy piach zapadał się tam, gdzie jeszcze przed chwilą były.
Milutkie myśli, jak na seks z mężem. Wiedźma albo miała problemy psychiczne, albo była tak obojętna na wszystko i zakochana we władzy, że jej wewnętrzne myśli skupiały się na czymś, co manifestowało się właśnie w ten sposób. Pozwolił jednak temu światu istnieć dalej. Nie miał pojęcia kim jest dziecko, ale musiał się tego dowiedzieć zanim zaatakuje i zniszczy moc drzemiącą w wiedźmie. Kwestią czasu było, kiedy kobieta zrozumie, że nie jest sama. Jego zadaniem było więc odnalezienie manifestacji wiedźmy w jej świecie i wyłupanie jej oczu, w których tkwił ten element magii, który pozwalał nią operować swobodnie. Bez oczu zostanie rozsadzona przez własne umiejętności. Nie dosłownie, ale w umyśle, a to oznaczało również śmierć fizyczną. Nikt nie będzie za nią płakał bo jej mąż dołączy do niej niedługo później.
W tym świecie nie było wiatru, ale wydawało mu się, że słyszy jego dudnienie, jakby w swoich ludzkich uszach. Ziemia, nad którą się unosił drżała, coś kotłowało się w piachu. Dziecko zatrzymało się i najwyraźniej przerażone spoglądało na ustępujący piach, spod którego wyłaniała się wielka, paskudna bestia. Kształtem przypominała robaka, którego głowa była tylko wielką, otwartą ciągle paszczą o trzech krążkach ostrych zębów i wijącym się jęzorze. Potwór zaczął zasysać krew, a dziecko przesuwało się z każdym łykiem coraz bliżej potwora.
„To ona!” teraz Kruk był tego pewien. Zanurkował w stronę łba w poszukiwaniu oczu, ale niczego podobnego nie dostrzegł, a jednak potwór najwyraźniej go wyczuł. Zadrżał, a jego szczęki skierowały się w stronę nadlatującego zagrożenia. Kruk wyhamował, ale właśnie wtedy dostrzegł przebłysk czegoś jasnego w ciemnej paszczęce skierowanej do niego zębiskami. Coś białego? Czy naprawdę było białe pośród tej góry ciemnego, czarnego i czerwonego paskudztwa, które wiło się próbując szybko wygrzebać z ziemi?
Musiał zaryzykować. Jego bystre, ciemne oczy omiotły już całe cielsko i nigdzie nie dostrzegło żadnych oczopodobnych wypustek, nalotów, odbarwień. Tylko to mignięcie jasności w otwartej, uzębionej paszczy. Nie miał zamiaru się wahać. Zawrócił by raz jeszcze zbliżyć się do potwora z większej odległości nabierając przy tym tempa. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ucierpi w tym starciu. Trzy pierścienie zębów to nie lada wyzwanie, kiedy trzeba wlecieć w paszczę bestii będącej wiedźmą z krwi i kości.
Nagle zrozumiał, gdzie jest, pojął co się dzieje. Ten świat był łonem tej wariatki! Była w ciąży, król ją zapłodnił, a teraz w jej łonie rozwijało się dziecko, którego nie chciała! Pozbywała się go za pomocą magii wiejskich znachorek! Bestia była nią, była trucizną mającą wywołać poronienie.
„To dziecko i tak zginie.” przypomniał sobie Kruk „Tak jak zginie ona i wszyscy ludzie”. Zatrzepotał skrzydłami i ruszył w stronę sięgającej po niego coraz wyżej paszczy.

niedziela, 7 września 2014

109. I wtedy zapadła cisza...

Lassë potrzebował trochę czasu aby dojść do siebie, ale kiedy tylko był w stanie mówić, poprosił o to by odwdzięczyć się Krukowi za to, co dla nich zrobił. Gdyby nie on, elf nadal tkwiłby w tym dziwacznym świecie stworzonym przez wiedźmę. Ale co jeśli zaatakowała nie tylko jego? Może dlatego lócënehtar nadal nie zabił króla? Ona stoi na jego straży, a on tkwi w popapranym śnie bez cząstki pamięci?
- A skoro o Krukach mówimy... - Fer-kee-sar, który odwiedził właśnie Lassë skrzyżował ramiona na piersi. - Musimy mieć sprzymierzeńca przynajmniej w jednym z nich. Jest nam potrzebny by pozbyć się tej baby. Jean-Michael może i jest silny i utalentowany, ale brak mu doświadczenia. Nie ma z nią szans. - mag siedzący przy łóżku Lassë, którego doglądał przez ostatnie dni pokiwał głową zgadzając się w pełni.
- Nie chcę żeby mnie zabiła, a w ten sposób skończę. Nawet Devi mi wtedy nie pomoże, bo czymkolwiek jest, nie włada magią.
- Zdajecie sobie sprawę z tego, że nie pomoże nam za darmo, o ile w ogóle się zgodzi?
- Dlaczego nie mielibyśmy go przekupić lócënehtarem? - ifryt zaczął głośno myśleć. - Nie jest w prawdzie pełnoprawnym smokiem, ale hybrydy także mają swoje dobre strony. Mają łuski, smoczą krew, część siły i wytrwałości... Niech go sobie weźmie, niech robi z nim, co chce.
- Fer... - Otsëa westchnął ciężko.
- Tak, wiem, że to niemożliwe i byłaby to zdrada i to z twojej strony. Żartowałem! Ale możemy dać mu innego łowcę. Takiego, który nie przyłączył się do nas.
- Możemy zaproponować, że nie będziemy się wtrącać jeśli sam postanowi jakiegoś upolować. - westchnął w końcu ciężko Otsëa. Jego dłoń bezustannie przeczesywała długie włosy elfa. - Rozmowę z nim weźmie na siebie... - bard wodził wzrokiem, ale mag już wiedział, że to jego zadanie. Skinął głową z westchnieniem. Nie trzeba było nic mówić, bo wiedział już wystarczająco dużo.

Kruk siedział na obrzeżach obozu Armii Ras, kiedy Jean-Michael podszedł do niego z chęcią rozpoczęcia rozmowy i przekonania „parszywego szarlatana” do współpracy. Nie odezwał się od razu, jakby uznał, że najpierw musi pojawić się między nimi jakaś nić porozumienia, niewypowiedziana zgoda na negocjacje. Nie było sensu od razu strzelać i pudłować, kiedy ma się do dyspozycji tylko jedną strzałę. Lepiej przymierzyć, trafić i zwyciężyć.
Jean-Michael patrzył przed siebie niewidzącym spojrzeniem i nie myślał o niczym. Powoli oczyszczał umysł by móc w ogóle na trzeźwo podejść do tego mężczyzny, który siedział obok. Niemal nagi, zasłonięty tylko w pasie przepaską z czarnych i niebieskich piór, ze sporych rozmiarów ptasią czaszką opatrzoną wielkim dziobem na głowie.
- Wiem czego chcecie. - odezwał się swoim zachrypniętym głosem Kruk. - Nie podoba mi się to. My nie angażujemy się w konflikty innych, ponieważ nic z tego nigdy nie mamy. Nie lubicie nas, a my się tym nie przejmujemy.
- Nie musicie się angażować, kiedy wojna was nie dotyczy, ale co w sytuacji, kiedy wynik oznacza także waszą przyszłość? Wiesz, że mają po swojej stronie wiedźmę i nawet nie zdają sobie z tego sprawy. Poza tym, chcemy dać ci wolną rękę zagarnięcie dla siebie całego lócënehtara. Nie tego, z którym mamy układ, ale każdego innego, który stanie przeciwko nam. Będzie twój, nikt z nas się nie wtrąci.
Kolejna dłuższa chwila ciszy, tym razem poświęcona Krukowi, który musiał zważyć propozycję pod względem opłacalności. Armia Ras miała po swojej stronie smoka, ale nigdy go nie oddadzą. Gdyby nie był otoczony przyjaciółmi, może dałoby się go zdobyć i poddać eksperymentom, magicznym badaniom, ale nie było o tym mowy w sytuacji, kiedy jest uwiązany do smyczy trzymanej przez kilka, może nawet kilkanaście osób. Ale lócënehtar, którego Rasy wolałyby się pozbyć był niezłym interesem. Nikt się nie wtrąci, nikt mu nie pomoże, a Kruk zdoła go pojmać dzięki współpracy swojego plemienia. Do tej pory musieli trzymać się z daleka od łowców, ponieważ byli niemal niezwyciężeni, ale teraz... Teraz wiedział doskonale, że smok zdołał osłabić znacznie kilku łowców, a to ułatwiało sprawę. Ranni, nawet poważnie, byli bezcenni do badań, mogli posłużyć magii i nie byli już tak niebezpieczni. Jasne, to nie to samo, co smok, ale jednak lepsze niż nic. O niebo lepsze.
- Potrzebuję czasu na zastanowienie. Znajdę was, kiedy podejmę decyzję. - odezwał się w końcu podnosząc z kamienia, na którym do tej pory siedział. - Znajdę ciebie. - sprecyzował i ruszył w stronę odwrotną do obozu, najpewniej do swoich ludzi by wraz z nimi zadecydować, czy opłaca im się wziąć udział w tej wojnie, chociażby tylko po to by pozbyć się wiedźmy mogącej kiedyś stanowić zagrożenie także dla ich ludu.

- Nie mam całego czasu świata! - powiedział poirytowany lócënehtar patrząc gniewnie na strażnika, który pilnował dostępu do namiotu króla. - Mamy wojnę, a ja nie otrzymałem od niego żadnych rozkazów! Marnuję czas! - wściekał się by ukryć prawdziwe poirytowanie jakim był brak sposobności na zabicie tego cholernego człowieka. Gdyby nie to babsko! Gdyby nie ta wiedźma, która zjawiła się niespodziewanie i teraz nie odstępowała na krok tego starego... - Róbcie sobie, co chcecie! - syknął w końcu prosto w twarz strażnika. - Moi bracia są poważnie ranni, wasza armia została zdziesiątkowana przez Armię Ras, więc w sumie macie rację, po co zadbać o ostatniego łowcę smoków, cholerną hybrydę, która jako jedyna może równać się z każdym! - odwrócił się na piecie i wymaszerował zanim człowiek zdążył się do niego odezwać. Po jego czerwonej zbroi nie został ani ślad.
- Pieprzone, cholerne wypluwki natury! - przeklinał do siebie kierując się w stronę swojego namiotu, który przejął po jakimś zabitym człowieku. Teraz miał ochotę zabić ich wszystkich! Jak to możliwe, że wcześniej nie zwracał uwagi na to, jak jest traktowany przez te ludzkie ścierwa?! Za dużo czasu spędzał w drodze, za mało u boku króla. To na pewno było powodem jego wcześniejszego niedopatrzenia. - Zabiję was wszystkich!
Tym razem nie były to czcze groźby, ale planował wprowadzić zmiany w swoim planie i przenieść wojnę do serca obozu, a sercem był król i jego świta. Nie miał czasu ani ochoty bawić się w przepychanki i narażać się w towarzystwie wiedźmy. Nie miał pojęcia ile potrafi i jak bardzo może mu zaszkodzić. Postanowił więc wrócić do obozu Ras i tam zaplanować wszystko wraz z dowódcami, którzy choć niechętni względem niego, szanowali jego siłę i mogli go zaakceptować tak jak zrobił to tamten bard.
Bez problemu przedostał się do przeciwnego obozu i zaczął wydawać rozkazy napotkanym wojownikom chcąc by znaleźli dowódców i jak najprędzej przekazali im życzenie łowcy smoków, który pragnął się z nimi widzieć. Sam tymczasem zaszył się w namiocie taktycznym, do którego wpuszczono go bez problemu, co zaskoczyło go, ale i miło połechtało. A więc mu ufali. W pełni oddali się w jego ręce. To wywoływało przyjemne dreszcze gdzieś w środku jego ciała.
Wydawało mu się, że minęły wieki zanim ktokolwiek się zjawił. Na początku mag, który przyprowadził bladego i najwyraźniej chorego elfa, później bard i ifryt. Najwyraźniej na kogoś jeszcze czekali. Wszystko na to wskazywało, atmosfera była łatwa do odczytania, toteż łowca nie odzywał się stojąc w kącie i czekając. Jakież było jego zaskoczenie, kiedy w namiocie zjawił się przyprowadzony przez Skorpiona Kruk. Kruki były przecież jeszcze bardziej nienawidzone od lócënehtarów.
- Mówiłem, że muszę pomyśleć! - wściekał się niespodziewany gość.
- Więc myśl tutaj. - rzucił obojętnie Otsëa. - Łowco, ty nas wezwałeś.
I zaczęło się. Bezimienny łowca, któremu nigdy nie nadano imienia, tak jak innym hybrydom, zaczął od wyjaśnienia sytuacji. Mówił o królowej, której należało się pozbyć najpierw, o miejscu, w którym kryje się król, o swoim planie wykorzystanie umiejętności każdego z obecnych w imię zakończenia walki.
- Mag potrafi uczynić was niewidzialnymi. Ja zaprowadzę was do obozu, wspólnie rozpętamy tam piekło, a w tym czasie wasi ludzie zaatakują ze wszystkich stron by odwrócić uwagę ludzkich wojowników od ich władcy. To tak w najprostszych słowach, ale czy chcecie znać szczegóły, tego jeszcze nie wiem. - jego spojrzenie wydawało się tak szczere, że Kruk aż się zakrztusił śliną. Obaj byli kimś kogo nie powinno tam być, a jednak się pojawili. A mało tego, łowca najwyraźniej spiskował z Armią Ras!
- Co za ciekawa gromadka. - odezwał się Kruk i zaczął krążyć po namiocie z groźnym, ironicznym uśmiechem. - Nic o sobie nie wiedzie, oszukujecie się, a jednak współpracujecie chcą pozbyć się ludzi... To bardzo interesujące. Czy wiesz w ogóle co zaproponowano mi za pomoc? - zwrócił się do łowcy. - Wiesz kim są ci, których masz przed sobą? - kontynuował dalej, ale wbrew przypuszczeniom nikt nie zareagował, nie przerwał mu.
- Pracuję z tymi, którzy mi zaufali pozwalając na swobodny dostęp tutaj. - łowca postanowił to w końcu powiedzieć głośno. - Obiecali mi wolność i spokój, kiedy pozbędziemy się ludzi. Będę jednym z nich, kiedy wojna dobiegnie końca. Będę nietykalny jak długo wykonam swoje zadanie i porzucę swoje zajęcie!
- Twoi bracia mają być moją nagrodą. - rzucił Kruk z satysfakcją i roześmiał się widząc zaskoczoną minę łowcy. - A więc nie wiesz? W zamian za pozbycie się wiedźmy mogę wziąć jednego z was.
- Tego, który stanie przeciwko nam! - przerwał mu Jean-Michael. - To różnica! Wróg naszego wroga może być sprzymierzeńcem, ale przyjaciel naszego wroga również staje się wrogiem! - mag spojrzał w oczy łowcy – Stając przeciwko nam stanowią zagrożenie także dla ciebie. Wiesz o tym doskonale. Jeśli nie opowiedzą się po naszej stronie mogą równie dobrze zginąć, jak i być naszą kartą przetargową. - jego proste, szczere spojrzenie świadczyło o tym, że mówi prawdę.
- Jeśli nie zdradzą, a przeżyją Wojnę Ras, to ja stanę się ich celem. - powiedział w końcu chłodno hybryd i powiódł wzrokiem po zebranych. Tylko on wiedział, co działo się teraz w jego umyśle, który musiał zaakcentować wybory płynące z pragnienia. - Zdradzam syna mojego króla, a tym samym swoich braci. Poświęcę ich jeśli trzeba. - i tylko on wiedział ile kosztowały go te słowa. - Albo jesteś z nami, albo przeciwko nam. - zwrócił się bezpośrednio do Kruka. - Zostań lub wyjdź, bo ja mam zamiar dopracować mój plan w każdym calu i zrealizować go perfekcyjnie z twoją pomocą lub bez niej, szarlatanie. Jestem hybrydą, ale okazuje się, że również mam swoje zachcianki i właśnie w imię tych zachcianek mam zamiar działać w swoim imieniu i porzucić marzenia mojego ojca. A ty? Na ile jesteś samolubny, a na ile zwyczajnie tchórzliwy?

I wtedy zapadła cisza...