niedziela, 26 maja 2013

54. I wtedy zapadła cisza...

Lassë wierzył w każde słowo barda, ale nie spodziewał się, że poszukiwanie jednego maga może zająć tyle czasu. Najpierw biegali wkoło klucząc między uliczkami w poszukiwaniu targu, a następnie skakali ze straganu na stragan szukając tego właściwego, należącego do piekarza i jego żony. Niestety, właśnie dziś kobieta spóźniła się z wypiekami i musiało minąć trochę czasu zanim pojawiła się na targu. Już wtedy Lassë był niemal martwy ze zmęczenia, a przecież nie byli nawet w połowie drogi! Jak się, bowiem okazało, na stoisku piekarskim nie znano adresu maga, który mógłby zająć się ich końmi, więc pokierowano ich do najbliższej farmy, gdzie mag zajmował się zwierzętami. Kolejna ślepa uliczka, więc mając dane innego farmera znowu musieli chodzić kilometrami w poszukiwaniu właśnie jego. Dopiero późnym wieczorem dowiedzieli się, gdzie w ogóle należy szukać czarodzieja, a wtedy było zdecydowanie zbyt późno na odwiedziny, więc do swoich pokoi w gospodzie wrócili z pustymi rękami.

Kolejny z dni spędzonych w mieście rozpoczęli z samego rana, kiedy to postanowili od razu zająć się naglącą sprawą. Niestety, w domu maga nikt im nie otworzył, a szukanie po omacku mężczyzny, którego nawet nie znali byłoby bezowocne. Postanowili więc przysiąść na rozklekotanych schodach i tam zaczekać na maga. Gdyby wiedzieli, że ten nie planował wracać do siebie do południa pewnie skorzystaliby z okazji i wykorzystali jakoś zmarnowany czas. Niestety, nie łatwo było przewidzieć zachowanie osoby, która była u siebie i znała każdy zakątek miasta.

I w końcu! Na kilka godzin przed wieczorem pojawił się młody człowiek o krótko ściętych, brązowych włosach i oczach w kształcie migdałów w kolorze burzowego nieba. U jego boku dreptał niewysoki chłopiec, którego blond włoski upodabniały do skrzydlatych, pulpecikowatych maluchów, w których gustowali śmiertelni ludzie.

- Jean-Michael? - zapytał od razu Otsëa, jakby obawiał się, że mag mógłby uciec zanim w ogóle zdołają upewnić się, czy jest właściwą osobą.

- A kto pyta i czego chcecie? - mężczyzna nie należał do najmilszych. Podszedł bliżej przybyszów i szepnął swojemu małemu towarzyszowi kilka cichych słów na ucho wysyłając go do mieszkania.

- Chcemy z tobą porozmawiać o pewnej propozycji, jeśli ci to nie przeszkadza. Potrzebujemy maga, a ty podobno jesteś jednym z nich.

- To twój syn? - zapytał nagle Lassë, jakby prowadzona przez barda i maga rozmowa nie docierała do niego w ogóle.

Spojrzenie burzowych oczu przeniosło się z blondyna na urodziwego elfa. Jean-Michael zaczynał go kojarzyć, chociaż jak przez mgłę widział tę twarz, ten przyjazny uśmiech. Tak! To na niego wpadł zaledwie dzień wcześniej, kiedy starał się umknąć straży miejskiej.

- Nie jest moim synem, ale nie wiem, co to ma do rzeczy. - odpowiedział szczerze, co zdziwiło nawet jego.

- Nie wiem, czy to odpowiednie miejsce na tego typu rozmowy, ale... - Otsëa wrócił do przerwanego tematu. - Podróżujemy na zachód i potrzebujemy maga by tam dotrzeć i...

- Chodźmy do środka. - wypowiedź barda została przerwana już drugi raz. Niestety, Jean-Michael dostrzegł zbliżający się patrol straży miejskiej i wolał usunąć się zanim tamci nabiorą podejrzeń, co do spotkania maga z nieznajomymi mężczyznami. Nie chciał ryzykować.

Wprowadził przybyszów do ciasnej izby, gdzie Devi był zajęty przygotowywaniem posiłku dla swojego opiekuna i dla siebie. Był zdziwiony widząc, że mentor zaprosił nieznajomych do środka, ale nie skomentował tego ufając mu bezgranicznie.

- Więc? Na zachód, powiadacie? - nie był zainteresowany opuszczeniem miasta, ale w obecnej sytuacji wątpił, czy ma jakiekolwiek inne wyjście. Straż wydawała się deptać mu po piętach!

- Mamy pewne sprawy do załatwienia, a sam na pewno wiesz najlepiej, że podróż w tamte okolice bez maga to samobójstwo.

- Z tym, że ja jestem podrzędnym magiem, który zajmuje się zwierzętami, nie zaś wielkim czarnoksiężnikiem. - pozwolił sobie zauważyć mężczyzna.

- A ja śmiem wątpić w twoją prawdomówność. - bard wzruszył ramionami. - Nie znamy się, rozumiem, ale gdybyś zechciał nas na poważnie wysłuchać i wtedy podjął decyzję, będziemy wdzięczni. Podejrzewam, że w mieście nie ma innych obdarzonych mocą.

Tego argumentu Jean-Michael nie mógł odbić. Nie trzeba było geniusza by dowiedzieć się, że tylko on jeden ostał się w tej zatęchłej dziurze.

- Niech będzie, mówcie.

Otsëa nie owijał w bawełnę, ale wyłożył wszystko jasno i klarownie. Niczego nie ukrywał, gdyż ich misja nie była już tajemnicą, zaś mag musiał być świadomy zagrożenia, jakie stanowiła ta wyprawa. Jeśli miał im pomóc to nie mogli przed nim niczego zataić. Niestety, nie dano im czasu na przedyskutowanie tej propozycji, gdyż do drzwi załomotano, a Jean-Michael miał jak najgorsze przeczucia.

Z ociąganiem podszedł do drzwi i otworzył je nawet nie dziwiąc się widokiem strażnika miejskiego. Mężczyzna bezczelnie zajrzał do wnętrza mieszkania nad ramieniem właściciela i rozejrzał się po niewielkim pomieszczeniu skupiając swoją uwagę na przybyszach.

- Przyszedł pan mieszać się w moje sprawy, czy pomóc w leczeniu ich konia? - warknął nieuprzejmie mag. To ocuciło trochę funkcjonariusza, który zamrugał szybko i spojrzał na rozmówcę.

- Mamy podejrzenie sądzić, że jest pan zamieszany... - nie skończył, gdyż Jean-Michael odepchnął go od drzwi i wyszedł za nim na schody.

- Nie obchodzą mnie wasze podejrzenia, ale zniszczycie mi reputacje przy klientach! - syknął w ramach usprawiedliwienia. - O co chodzi? - zniecierpliwiony tupał nogą.

- Jesteś podejrzany o kradzież cennych i rzadkich ksiąg z domu Pana Pedroiter.

- Ja?! - mag zrobił zdziwioną minę i miał nadzieję, że wyglądał przy tym całkowicie przekonująco. - Na co mi książki z prywatnej kolekcji tego złodzieja?! - oburzony położył ręce na biodrach, chociaż właśnie poczuł rwanie w boku, jakby rana reagowała na strach. - Jestem zdziwiony, że ktokolwiek zdołał coś u ukraść! Przez niego ledwie wiążę koniec z końcem i nie potrzebuję skończyć w więzieniu z jego powodu! Skąd w ogóle takie podejrzenia?!

- Czy jesteś skłonny rozebrać się i udowodnić, że nie jesteś ranny?

- O, nie. Tego już za wiele! Nie będę się przy nikim rozbierał! Gwałciciele się znaleźli! - puknął palcem w pierś mężczyzny. - Albo zdobędziecie nakaz przeszukania mojego domu i mnie, albo zapomnijcie o wykorzystywaniu seksualnym obywateli! Rozbierać się! Też coś! - prychał jak stara baba narzekająca na niewychowanie młodzieży. - To upokarzające! Stare, śmierdzące zboki! - otworzył drzwi mieszkania i stanął w nich rzucając strażnikowi ostatnie wściekłe spojrzenie. Miał nadzieję, że odegrał to wystarczająco sprawnie by nikt go nie podejrzewał, choć wiedział, że oni wrócą i tym razem będą mieli ze sobą wszystkie niezbędne papiery. - Po moim trupie, zboczeńcu! - syknął jeszcze zatrzaskując drzwi.

Westchnął ciężko, przetarł twarz dłonią i spojrzał na wpatrzonych w niego podróżników, na swojego małego przyjaciela, który zastygł z cebulą w drobnej ręce. Musiał uciekać jeśli chciał ujść z życiem. Nie miał wątpliwości, że Pedroiter nie będzie szukał niezbitych dowodów. Rany na ciele Jean-Michaela wystarczą by oskarżyć go o kradzież.

- Idę z wami. - powiedział tamtym i uśmiechnął się smutno do Deviego. - Będziesz musiał wrócić do matki, kochanie. Mam większe problemy niż początkowo sądziłem.

Devi nie chciał tego słuchać. Wściekły rzucił cebulą w swojego opiekuna i rozpłakał się. To było beznadziejne, nawet nie miał gdzie uciekać. Rzucił się na siennik i przykrył kocem zasłaniając głowę.

- Będzie lepiej jeśli już pójdziecie. - zwrócił się mag do przybyszów. - Spotkajmy się jutro za północną bramą miasta. Nie wiem ile planowaliście tu zostać, ale ja muszę się stąd wynosić.

- Im szybciej wyruszymy tym lepiej. Za dwa dni będziemy gotowi. - powiedział w imieniu wszystkich Otsëa – Możesz przez ten czas przebywać gdzie tylko chcesz.

- Więc za dwa dni, o świecie pod tamtą bramą. Pozamykam wszystkie otwarte sprawy i zajmę się swoim zwierzaczkiem. - wskazał na Deviego, który drżał pod kocem.

Pożegnali się w całkiem przyjaznej atmosferze chociaż Earen nie wyglądał na zadowolonego ich wyborem maga. Skoro ten miał na pieńku z prawem to kto wie kogo właśnie zapraszali do swojej grupy. Może to nawet morderca! Magom nie należało ufać, a już na pewno nie takim, o których nic się nie wiedziało, a którzy chcieli uciekać z miasta. Z resztą, nie udowodnił nawet swoich umiejętności! Już Earen zajmie się zbadaniem tej sprawy i wtedy sam oceni, czy Jean-Michael nadaje się jako towarzysz ich wyprawy. W przeciwnym razie nigdzie z nim nie pójdzie! Nie potrzebowali kłopotów!

 

Jean-Michael usiadł przy sienniku i położył dłoń w miejscu, gdzie jak sądził znajdowała się głowa jego małego podopiecznego. Kokonik poruszył się gwałtownie chcąc strącić z siebie przyjazną dłoń, ale nie mógł tego zrobić przykryty po uszy kocem.

- Wiem, że ci się to nie podoba, ale ja nie mam wyjścia. Chciałbym tu z tobą zostać, ale wpakowałem się w dosyć poważne tarapaty i jakkolwiek kocham to miasto, muszę je opuścić na jakiś czas. Ale wrócę! Do ciebie i znowu będziemy razem.

- Więc zabierz mnie ze sobą! - chłopiec burknął spod koca. - Będę grzeczny, nie będę przeszkadzał!

- To niebezpieczna wyprawa. W dodatku przez pustynię. Przecież słyszałeś, co mówili. Nie poradzisz sobie, jesteś na to zbyt młody.

- Nie jestem młody! - chłopiec wyszedł zapłakany spod swojego przykrycie i rzucił się na mężczyznę przytulając się do niego mocno. - Dałbym sobie radę. - zakwilił. - Nie zostawiaj mnie samego! Ona zrobi ze mnie to samo, co zrobiła ze sobą!

- Więc dam ci wszystkie moje oszczędności i przeniesiesz się gdzie indziej. Naprawdę nie mogę zabrać cię ze sobą, chociaż bardzo bym chciał. Opieka nad tobą to jedno, ale narażanie cię to coś zupełnie innego. Nie chcę cię stracić, a tym grozić będzie taka podróż.

- Nawet jeśli będę silny i grzeczny? - Devi wtulił twarz w szyję maga ignorując fakt, że wycierał zasmarkany nos w skórę opiekuna. - Proszę, proszę!

- Nie, kochanie. Znajdę ci mieszkanie, dobrze? I tam zostaniesz do mojego powrotu. - o ile wróci.

Chłopiec nie odpowiedział, ale wtulił się w niego jeszcze mocniej.

- Zostaniesz w domu, dobrze? Ja porozglądam się za czymś dla ciebie i załatwię kilka spraw. Naprawdę jestem w ciężkiej sytuacji.

- Dobrze. - Devi był już posłuszny. Odsunął się od mężczyzny i otarł nos w rękaw. - Ale wrócisz, prawda?

- Oczywiście, kochanie. Do ciebie wrócę zawsze. - Jean-Michael nie chciał nawet myśleć o tym, jakie to mogło być okropne kłamstwo. Jeśli zginie maluch będzie na niego cały czas czekał. Nie miał wątpliwości, że chłopiec nigdy nie zrezygnuje z czekania, z wypatrywania go. Devi go kochał, a on kochał chłopca. Nigdy nie chciałby sprawiać mu bólu, ale tym razem nie miał innego wyjścia. Gdyby został z nim w mieście trafiłby do więzienia, a wtedy chłopiec na pewno skończyłby na ulicy. Nie było przecież wątpliwości, że straż miejsca zabierze mężczyznę i przeszuka jego dom zabierając także wszystkie oszczędności, jakie znajdą. Nie byłoby nawet możliwości ich ukrycia, jako że Jean-Michael musiał mieć coś odłożone. Nie wspominając już o możliwym wyroku śmierci!

Mag wyszedł z domu zostawiając w nim swojego małego towarzysza. Zaczął od odwiedzenia wszystkich swoich dotychczasowych pracodawców by poinformować ich o tym, że odchodzi. Każdemu z nich powiedział, iż jego daleka rodzina potrzebuje pomocy i nie ma pojęcia, kiedy wróci do siebie. Dopiero mając pewność, że zamknął tę sprawę, wyruszył na miasto w poszukiwaniu taniego, ale dobrego noclegu dla swojego chłopca. Miał wiele szczęścia, gdyż trafił na jakąś staruszkę, która była chętna przyjąć pod swój dach chłopca, którzy w zamian nie tylko zapłaci jej parę groszy, ale też będzie jej pomagał, gotował, sprzątał i opiekował się nią w razie takiej potrzeby. Kto w takiej sytuacji miał więcej szczęścia? Devi, czy może staruszka?

Jean-Michael wrócił do siebie bardzo późno i od razu zaczął pakować niezbędne przedmioty. Musiał ulotnić się z miasta z samego rana i przeczekać całą dobę w ukryciu. Obiecał zaprowadzić chłopca do staruszki jeszcze zanim weźmie nogi za pas.

To była ich ostatnia wspólna noc, więc z tej okazji wspólnymi siłami przygotowali obfity posiłek, który później zjedli wspólnie. Starali się przy tym nie rozmawiać o bliskim rozstaniu, o przyszłości, która teraz była dla nich zamglona, niepewna. Jean-Michael naprawdę miał nadzieję, że chłopcu się powiedzie, że jego życie będzie o wiele lepsze niż dotychczas, kiedy to musiał spędzać całe dnie z nudnym magiem, który na domiar złego lubił czasami wypić. Teraz miał tylko opiekować się babcią, która potrzebowała go wyłącznie porankami.

- Będę za tobą tęsknił, kochanie. - westchnął nie mogąc się powstrzymać, a to znowu wycisnęło łzy z oczu Deviego.

niedziela, 19 maja 2013

53. I wtedy zapadła cisza...

Devi spojrzał na leżące przed nim książki wielkimi oczyma. Nie wierzył, że je widzi. Ogromne, ciężkie woluminy pełne starannie zapisanych zdań, znakomitych rysunków i przykładowych opisów wykonywanych badań, eksperymentów – było tam wszystko! Chłopiec przygryzł wargi i spojrzał na stojącego nad sobą Jean-Michela, który uśmiechał się pod nosem. Ośmiolatek od razu zauważył, że mężczyzna był blady, wyraźnie zmęczony, jego twarz znaczyły perełki potu.

- Nic ci nie jest? - zawahał się, a jego usteczka spoważniały.

- Oczywiście, że nic! Jestem tylko zmęczony po targaniu tego wszystkiego tutaj do ciebie. - Jean-Michel zmierzwił chłopcu włosy i pocałował go w czoło. - Pooglądaj obrazki, może coś poczytaj, a ja się umyję. Oczywiście, jeśli książki przypadły ci go gustu...

- Tak! - mały stanął na nogi i uśmiechnął się szeroko przytulając do ciała mentora. Ten stęknął głucho.

- Jaki z ciebie siłacz. - wydusił. - Od razu zacznij naukę. - polecił z mrugnięciem mag i siląc się na normalny chód poszedł w kąt pomieszczenia, gdzie stała miska z ciepłą jeszcze wodą przygotowaną przez Deviego.

Jean-Michel upewnił się, że chłopiec jest zajęty zanim usiadł przed miską i zdjął koszulę. Była rozdarta na boku i poplamiona krwią, na szczęście Devi nie zauważył tego pod zarzuconym na szybkiego kaftanem. Teraz czarodziej musiał zająć się głębokim rozcięciem na boku, jak również skręconą kostką, a wszystko w tajemnicy przed chłopcem. Nie mógł mu przecież powiedzieć, że ukradł książki, a przy okazji natknął się na patrol, który właśnie przechodził ulicą, że musiał wyskoczyć szybko z okna skręcając kostkę, a następnie cudem uniknął śmierci, kiedy wyciągnięta szpada drasnęła jego żebra nie czyniąc w sumie wielkiej szkody, ale raniąc go boleśnie, a co najgorsze, wymagała zeszycia.

Jean-Michel wymył ranę dokładnie i pokuśtykał do miejsca, gdzie w koszyczku trzymali nici oraz igły. Nie był herosem, ale jego mały przyjaciel nie mógł się o niczym dowiedzieć. Nici także nie należały do idealnych, ale były jedynym, co posiadał.

Wysterylizował wszystko zaklęciem, zaś kolejnym uśmierzył odrobinę ból. Skorzystał z okazji, że chłopiec położył się na łóżku zaczytany i wtedy zabrał się za zszywanie. Szlag, gdyby nie fakt, iż nadział się na straż, na pewno wyszedłby z tego cało. Teraz będzie kuśtykał przez najbliższe dni i będzie zmuszony nakłamać chłopcu co do powodu swojego problemu. Miał także nadzieję, że malec nie zechce kolejny raz przytulać go mocno.

Zagryzając mocno wargi skulił się w kąciku i powoli zaczął zszywać swój bok. Znajdował się na granicy świadomości, niemal tracił przytomność, kiedy przebijał skórę zalewając bok jeszcze większą dawką krwi. To nie był jego pierwszy raz, ale od ostatniego minęły lata, a wtedy na pewno daleki był od trzeźwości.

Gdy skończył kolejny raz obmył bok z krwi i oparł głowę o ścianę czekając aż mroczki przed oczyma znikną, a umysł oczyści się. Musiał wylać wodę, by Devi nie zauważył niczego, ale jak to zrobić, by nie rozwalić szwów? Nie był w stanie zrobić wszystkiego od razu i jednocześnie nie zwrócić na siebie uwagi chłopca. Nie mógł mu powiedzieć, że jego książki zostały skradzione!

- Devi, przeszedłbyś na targ po jajka? Zrobiłbym dzisiaj specjalną kolację z okazji twojej świeżo rozpoczętej nauki. - wymyślił na poczekaniu. - Omlet z cebulką i pomidorami, co ty na to? - wiedział, że chłopak tu uwielbia. Devi odwrócił wzrok od książki i oblizał się.

- Już biegnę! - zadeklarował malec zabierając pieniądze spod poduszki czarodzieja. Zadowolony wybiegł jak mała strzała i tym samym dał opiekunowi szansę bym jak ostatnia pokraka przesuwał miskę z wodą po podłodze, a później wylał wszystko za schody.

Jean-Michel wyrzucił zniszczoną koszulę i opadł ciężko na krzesło przy stole. Nie chcąc wyjść na lenia, ani dopuścić do tego, że chłopiec zacząłby coś podejrzewać, Jean-Michel zabrał się za krojenie cebuli, a spokojne siedzenie w miejscu pomagało mu uspokoić bijące szybko serce i pozwalało na zmniejszenie bólu, jaki rozrywał jego bok.

Czy gdyby wiedział, że tak się to skończy zaryzykowałby kolejny raz? Oczywiście! Ten uśmiech Deviego, kiedy dostał w swoje ręce tak upragnione książki, jego dziecięca radość, ta szczera wdzięczność... Dla tego chłopca można było ryzykować życiem na okrągło. Chociaż zdecydowanie lepiej nie ukrywać swoich ran. Te podchody wykańczały człowieka najbardziej, niemal na równi z utratą krwi.

 

Kolejny dzień nie zapowiadał się najlepiej. Jean-Michel miał wielkie szczęście, że tym razem Devi nie rzucił się na niego z rana, ale już sam fakt wstawania dawał się mężczyźnie we znaki. Był słaby, zmęczony, głowa bolała go jak jeszcze nigdy, a ciało z trudem zechciało się podnieść. Na szczęście chłopiec był zbyt zajęty czytaniem by zwracać uwagę na swojego opiekuna.

- Rozumiem, że nie planujesz ze mną wychodzić? - zapytał mimochodem starając się zapanować nad mdłościami.

- A chcesz żebym szedł? - chłopiec oderwał wzrok od interesującej zawartości książki i patrzył wesoło na Jean-Michela. - Jeśli mnie potrzebujesz to pójdę.

- Myślę, że też najchętniej zostałbym tutaj...

- Nie możesz! Musisz pracować! - chłopiec uciął leniwe plany swojego opiekuna.

- No tak, zapomniałem. - westchnął mężczyzna i podniósł się niespiesznie. Powstrzymał jęk, kiedy noga zaczęła mu dokuczać, ale szybko stłumił ból cichym zaklęciem. Sił starczyło mu tylko na prace domowe, a kiedy wyszedł z mieszkania kulał zauważalnie i przechylał się lekko w stronę rannego boku.

Szczęście opuszczało go z każdym stawianym krokiem, kiedy zmierzał w miejsce pierwszego umówionego na ten dzień spotkania. Strażnicy miejscy, których mijał byli nim wyraźnie zainteresowani. Widać już rozniosła się wieść, że złodziej został ranny i teraz szukają sprawcy na ulicach. Jeśli go zatrzymają, nie zdoła wymyślić żadnej wymówki, bo kto mógłby być bardziej podejrzany niż potrafiący czytać mag?

Jean-Michel skręcił gwałtownie w prawo by zmienić trasę, którą podążał. Obił się przy okazji o kogoś i przeprosił szybko spoglądając w oczy ciemnowłosego, bardzo ładnego elfa, który odpowiedział uśmiechem i skinięciem głową. Od razu został otoczony przez trójkę dziwnych towarzyszy, którzy wpatrywali się w maga z niechęcią, jakby popełnił przestępstwo.

Widać byli bardzo opiekuńczy w stosunku do tego konkretnego elfa, który już na pierwszy rzut oka wydawał się niewątpliwie młody. Jean-Michel zignorował to wydarzenie i szybko, na tyle na ile pozwalała mu noga i bok, zniknął między budynkami, gdzie przez labirynt wąskich korytarzyków miał wydostać się za miasto do niewielkiej farmy, na której potrzebowano jego umiejętności.

 

Wracając do domu po najgorszym i najcięższym dniu pracy, jaki dotąd przeżył, Jean-Michel zauważył, że straż miejska podejrzanie często kręci się w jego pobliżu nie mówiąc już o patrolu, który zatrzymał się na pogawędkę przed jego domem. A więc już go namierzyli? Musiał jak najszybciej pozbyć się tych podejrzeń. Siląc się na spokój, posłał w głąb ciała ciepło, które miało zniwelować ból w stopniu umożliwiającym przejście zza budynków do domu. Czyżby był to znak, że spokojne życie Jean-Michela w mieście dobiegło końca i teraz będzie zmuszony je opuścić by uniknąć więzienia i gorszego losu dla swojego podopiecznego?

Zagryzając zęby z całych sił ruszył prosto do domu, jakby zupełnie nic mu nie dolegało. Czuł, że rana na boku znowu krwawi, chociaż nici trzymały, a kostka musiała być spuchnięta jak spory balon skoro nie pozwalał jej odpocząć. Udając obojętnego minął rozmawiający patrol, który spoglądał na niego kątem oka, jakby śledził niebezpieczny cel, który mógłby uciec w każdej chwili.

Na wpół przytomny wdrapał się po schodach i otworzył szeroko drzwi wejściowe.

- Kochanie, wróciłem! - krzyknął w głąb i wszedł zamykając za sobą drzwi. Nie ważne, co pomyśleli sobie ludzie stojący na zewnątrz, jak długo Devi nie będzie podejrzewany o udział w jego przestępstwie. Chłopiec miał być ofiarą okropnych rodziców, nie zaś małym złodziejem.

- Co? - chłopiec spojrzał na swojego mentora ze zdziwieniem.

- Chyba wpakowałem się niechcący w jakieś kłopoty i teraz będziemy musieli trochę poudawać rodzinę. - wyjaśnił. - Powinniśmy też chować książki, kiedy ktoś chce wejść do środka. Nie chciałbym żeby nam je ukradli, jeśli niepowołane oczy zauważą twój skarb. Nie ufam obcym.

- Czy to coś poważnego? - Devi zmartwił się widocznie i zamknął swoje książki przenosząc je jedną po drugiej w pobliże schowka, jaki razem zrobili pod obluzowaną deską, na której zawsze ustawiali nocnik. Ludzie rzadko sprawdzali miejsce, gdzie gromadzono nieczystości wychodząc z założenia, iż drogich sercu przedmiotów nie traktuje się z takim brakiem szacunku. I to była ich szansa.

- Nie, nawet nie wiem, co takiego mogłem zrobić, ale ciągle natykałem się dziś na straż miejską, a to aż nazbyt wymowne.

- Ale chyba cię nie zabiorą, prawda? - chłopiec patrzył na niego zmartwiony.

- Nie dam się łatwo, więc możesz spać spokojnie. - mężczyzna uśmiechnął się do chłopca pocieszająco i położył na łóżku by móc odetchnąć, zamiast paść nieprzytomnym, i móc nadal udawać przed młodzieńcem okaz zdrowia i pełni sił. - Pilnuj spokoju w naszym gnieździe, a ja prześpię się trochę. - w rzeczywistości nie był w stanie utrzymać w górze powiek, ale takie szczegóły zostawił dla siebie.

 

*******************************************************************

 

- Dlaczego po prostu o niego nie zapytamy? - Lassë zmarszczył brwi nie rozumiejąc, co powstrzymywało Otsëa przed postawieniem sprawy jasno. - Ktoś na pewno słyszał o jakimś magu i poinstruuje nas jak należy.

- Bądź weźmie na celownik. - zauważył bard. - To nie są czasy, kiedy obcy mogli wypytywać w mieście o czarodzieja. Teraz musisz mieć wymówkę, a naszą będzie koń.

- Że co? Przecież my nie mamy konia.

- Ale oni o tym nie wiedzą. - zauważył i pchnął drzwi karczmy wchodząc do środka. Usiadł przy wolnym stoliku i poczekał aż właściciel podejdzie do nich, jako że młoda kelnerka była zbyt zajęta obsługą kilku innych stolików.

- Wodę i chleb, jeśli łaska. - Otsëa zwrócił się do postawnego mężczyzny, który musiał tachać ze sobą całkiem spory brzuch. - I pomoc, jeśli można. Dwa z naszych koni okulały i musieliśmy zostawić je za miastem. Jest w pobliżu ktoś, kto byłby w stanie się nimi zająć?

Karczmarz spojrzał na barda, a następnie na jego instrument, którego ten wcale nie starał się ukrywać.

- Za piosenkę, czy dwie mógłbym coś doradzić. - zaczął się targować.

- Jeśli tylko nam pomożesz zaśpiewam cały swój repertuar.

Potężny mężczyzna skinął głową w zamyśleniu.

- Mamy lekarza... - zaczął, ale Otsëa szybko mu przerwał.

- Wątpię by było nas stać na lekarza, przyjacielu. Zdzierają z człowieka każdy grosz.

- Tak, nie można ukryć. - stwierdził z lekkim uśmiechem karczmarz. - Mamy takiego jednego, co to zajmuje się zwierzętami, kiedy chorują, ale musisz popytać ludzi. Nazywa się Jean-Michel du Arielle i czasami kręci się po knajpach, ale ostatnio nie widziałem go nigdzie. Pytaj na rynku przy straganie piekarskim. Właścicielka wie wszystko o wszystkich. - zakończył i powoli oddalił się do ich stolika idąc po skromne zamówienie.

Tym czasem Otsëa przygotowywał się do swojego wystąpienia.

- Jesteś pewny, że jakiś wiejski naciągacz to odpowiedni towarzysz? - Earen z powątpiewaniem rozejrzał się po klienteli szynku.

- To dobry początek. - uciął bard i zaczął wygrywać jakąś skoczną melodię, by zwrócić na siebie uwagę zebranych. Nie miał z tym najmniejszego problemu, gdyż, jak było widać po zachwyconych twarzach ludzi, od dawna w mieście nie zagościł nikt, kto mógłby umilać posiłki.

Jedna piosenka, druga. Za ten czas właściciel knajpy przyniósł ich zamówienie i zaproponował cicho coś konkretniejszego. Podróżni podziękowali i przyjęli ofertę, chociaż w głównej mierze tylko trójka z nich mogła posilić się mięsem. Lassë pozostał przy wodzie i chlebie, który nie należał do najświeższych, ale pozwalał zaoszczędzić ich zapasy na czasy głodu i suszy na pustyni.

Elf zastanawiał się, jak w tej chwili muszą wyglądać. Utalentowany bard i trójka żerujących na nim obiboków. Przecież żaden z nich nie posiadał żadnego szczególnego talentu, nie potrafili na siebie zarabiać, w żadnym razie nie mogli śpiewać, nie wspominając o grze. Byli beznadziejni, to nie ulegało już wątpliwości. A przecież dobra przykrywka przyda im się na czas tej podróży.

- Jedz, bo nic dla ciebie nie zostanie. - Otsëa uderzył lekko chłopaka w głowę. - Przyda ci się siła, bo przed nami długie godziny chodzenia, rozpytywania i poszukiwań. - zachęcił Lassë do jedzenia z subtelnym uśmiechem na twarzy.

niedziela, 12 maja 2013

52. I wtedy zapadła cisza...

Jean-Michael obudził się rano zmęczony, ociężały i całkowicie wypompowany z energii, którą powinien tryskać. Jedno tylko podnosiło go na duchu – nie czuł nawet najmniejszego bólu głowy. Nie ważne ile pił, kiedy pił i jak długo pił, gdyż jego organizm wydawał się spalać alkohol niczym ogień suche gałązki. Gdyby jeszcze mu się chciało tak jak mu się nie chce... Gdyby miał siłę podnieść się z posłania, zrobić sobie jakieś konkretne śniadanie, wypić kawę, za którą zapłacił prawdziwym majątek u handlarza z zachodu... Tyle, że to wymagało podniesienia się, a każdy ruch był jednoznaczny z przerwaniem snu, lenistwa, ciepła panującego pod kocem.

- Ruszaj tyłek, stary obiboku! - Devi bez litości skoczył na mężczyznę zgniatając jego wrażliwy brzuch. - Praca czeka! Zrobiłem ci śniadanie, więc podnoś się! - zsunął się z ciała jęczącego z bólu czarodzieja i łapiąc go za rękę ciągnął mocno za sobą. - Ruszaj to ciężkie cielsko! - stękał ośmiolatek.

- Jesteś równie nieznośny, co przydatny. - skarcił chłopca mężczyzna i podniósł się siadając na sienniku. Przetarł dłońmi zmęczoną twarz, wstał niepewnie na nogi, przeciągnął się i poczłapał do połowy nagi do stołu. Rozsiadł się na krześle obserwując przez chwilę, jak Devi z rumianymi z podniecenia policzkami objadał się ugotowanym na miękko jajkiem i wypychał buzię chlebem.

- Pycha! - rozkoszował się.

- Tak, pycha. Tylko nie jedz ich za dużo, bo będziesz bezpłodny. - odezwał się z powagą Jean-Michael, a następnie powoli skupił się na swoim posiłku.

Tym czasem jego mały towarzysz popił swoje śniadanie mlekiem i postawił przed opiekunem kubek parującej, wonnej kawy. Nauczył się jak ją zaparzać dopiero niedawno, ale widząc jaką sprawia nią przyjemność mężczyźnie, nie potrafił się opanować i zawsze podawał ją do śniadania. Z resztą, ten dzień był wyjątkowy, jako że chłopiec miał wybrać się do pracy wraz z Jean-Michaelem. Chora świnia nie stanowiła zagrożenia dla dziecka, więc mały mógł uczyć się u boku mentora.

Właśnie to sprawiało, że podniecony chłopiec uważnie pakował torbę czarodzieja, przygotował mu czyste ubrania, a nawet zapakował coś do jedzenia na później. Zatroszczył się o wszystko, jakby był żoną, a nie dzieckiem wymagającym opieki.

Widząc to zachowanie Jean-Michael nie miał serca by odmówić chłopcu spotkania z chodzącą wieprzowiną, którą i tak kiedyś właściciel przerobi na mięso, a znając jego wdzięczność, będzie na tyle miły, że odstąpi trochę kiełbasy wybawcy swojej świni. Marząc o słonym, tłustym mięsie, czarodziej skończył posiłek, wypił kawę do ostatniej kropli – zjadając przy tym z połowę fusów – i ubrał się pospiesznie. Następnie wyczyścił zęby specjalną pastą, którą zdobył tylko z troski o swojego małego lokatora i zmusił malucha do czyszczenia tych małych perełek, które niedługo na pewno zaczną się psuć, jeśli nie będzie pilnował malca.

- Jesteśmy gotowi? - zapytał uszczęśliwionego bliskim wyjściem Deviego, a kiedy otrzymał potakujące kiwnięcie głową, złapał chłopca za rękę, przerzucił torbę przez ramię i wyszli razem z domu. Zamknęli dokładnie drzwi by nikt nie mógł zakraść się do środka, upewnili się, że nikt się na nich nie zaczaił, co zdarzało się często w tych biednych rejonach miasta, i dopiero wtedy zeszli po rozklekotanych schodach.

Pan Beaumont był tęgim mężczyzną, którego twarz przypominała mordy jego wieprzów. Miał mały, zadarty nos, drobne oczka, i wysunięte trochę do przodu wargi. Jego żona wyglądała podobnie i z trudem poruszała się o własnych siłach przez dłuższy czas. Dziw, że ta opasła dwójka potrafiła zajmować się swoimi zwierzętami, kiedy najpewniej bardziej woleli siedzieć w domu zamiast pracować na zewnątrz. Mimo wszystko gospodarz należał do ludzi niezwykle uprzejmych, a jego małżonka mogła poszczycić się nie lada talentem kulinarnym! Jej placki smakowały obłędnie, więc jej pociechy najpewniej skończą jako małe, tłuste świnki, na których widok będzie się ślinił każdy głodny wilk. Praca dla tego małżeństwa miała jednak jeszcze jedną, ogromną zaletę – Devi zawsze dostawał coś smacznego do przekąszenia, a dzięki temu Jean-Michael nie musiał martwić się jego posiłkiem. Mógł skupić się na pracy, kiedy jego mały towarzysz będzie objadał się i przyglądał uważnie.

- Gdzie ta świnia? - Jean-Michael skinął z szacunkiem głową w ramach powitania i od razu przeszedł do rzeczy.

- Cieszę się, że już tu jesteś. - odezwał się swoim trochę piskliwym głosem gruby mężczyzna. - Chodź za mną, a ty – zwrócił się do chłopca – Poproś Penelopkę o kufle zimnego piwa, a na pewno coś ci jeszcze da. - spławił malucha zabierając Jean-Michaela do chlewiku, gdzie w osobnej przegrodzie leżała wielka, słaba świnia.

Jean-Michael podszedł do zwierzęcia powoli, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów. Przykucnął przy świni obserwując ją uważnie, jakby zaraz miała zamienić się w coś zgoła innego. Niestety, świnia była zwyczajną świnią, a w dodatku zupełnie nie zwracała uwagi na stojącego obok mężczyznę. Dopiero, kiedy zaczął jej dotykać poruszyła się gwałtownie, zakwiczała i wierzgnęła niczym rumak. Był to wyraźny znak, że coś musiało ją w tamtym miejscy boleć, więc czarodziej nie czekając ani chwili dłużej zabrał się do dalszego obmacywania.

- A jej mocz? - zapytał nagle. - Jego zapach, konsystencja, krew?

- Obawiam się, że sprawia jej to ból. - przyznał po krótkim namyśle właściciel. - To wtedy dowiedziałem się, że w ogóle coś jej dolega. Kwiczała jakby ją zarzynali!

Na te słowa Jean-Michael skinął głową. Dostrzegł Deviego w drzwiach chlewika, więc wyszedł z niego na zewnątrz biorąc od chłopca kufel piwa. Pociągnął wielki łyk napoju odetchnąwszy z ulgą. Uśmiechnął się lekko do chłopca, który obserwował go uważnie, jak mentora. I kto by uwierzył, że ten drobny dzieciak potrafi zachowywać się jak uciążliwa żona? Że krzyczał na swojego opiekuna, upominał go, karcił?

- Jutro przyniosę ci środek, który będziesz dodawał jej do wody. - odezwał się znad piwa czarodziej – To najpewniej nerki, ale dowiemy się, gdy spróbujemy. Uśmierzę ból, więc wróci jej może apetyt, ale zadbaj by zawsze miała wodę w korycie.

- I już? - Devi mruknął zawiedziony. Myślał, że posiedzi tam dłużej, czegoś się nauczy, a tymczasem zdążył wyłącznie przynieść mężczyznom piwo.

- W końcu jestem najlepszy. - Jean-Michael uśmiechnął się czarująco, co chłopiec skwitował głośnym prychnięciem. Z dumnie uniesioną głową podążył do chlewika i wyczekująco odwrócił się do swojego mentora. Chciał widzieć, jak ten uśmierza bóle świni i tyle! Z resztą, została jeszcze wizyta u kozy. Może tam więcej będzie się działo? W końcu nie łatwo zadowolić ośmiolatka, który nie potrafi usiedzieć na tyłku.

 

Chłopiec kolejny już raz przetarł zaspane oczy i potrząsnął głową usiłując skupić wzrok na ruchach i działaniach Jean-Michaela. Narzekał, że świniak został uzdrowiony zbyt szybko, a teraz z powodzeniem mógł jęczeć, że koza zajmuje zbyt wiele czasu. Już trzecią godzinę czarodziej pracował nad nieszczęsnym schorzeniem, jakie dotknęło rogate zwierzę, a wszystko odbywało się przy pomocy magii, która nie była przecież domeną Deviego.

- Jestem głodny. - mruknął cicho chłopiec, jakby obawiał się, że dostanie po głowie za swoje jęki.

- Chciałeś się uczyć, prawda? Więc patrz i ucz się! - oczy mężczyzny błyszczały intensywnie, co wskazywało jednoznacznie na to, że znęca się nad chłopcem by dać mu nauczkę. - Zjedz moją kanapkę. Ja i tak nie mam na to czasu. - polecił wyrozumiale.

Devi nie zamierzał protestować. Wiedział, że dorosły mężczyzna poradzi sobie z głodem, a on był tylko słabym, niskim dzieckiem, które musiało jeść chcąc rosnąć! Nie był samolubny, a jedynie praktyczny. Poza tym, Jean-Michael na pewno siłą wepchnąłby kromkę w usta swojego podopiecznego, gdyby ten zaprotestował przeciwko jego hojności. Wgryzł się w posiłek z cichym westchnieniem ulgi.

Ich życie było nudne. Tak okropnie nudne. Nagle Devi zapragnął przygód, porzucenia tego zatęchłego miasta i zapomniał o tym czego chciał nauczyć się od Jean-Michaela.

- Grzeczny chłopiec. - mężczyzna uśmiechnął się całując chłopca w czoło, kiedy wstał od kozy i pochylił się nad siedzącym na kłodzie dzieciaku. - Wstawaj, pokażę ci więcej. - rękawem otarł brudną od okruszków buzię Deviego i złapał go za rękę przyciskając drobne palce chłopca do ciała chorej kozy. - Czujesz? - zapytał szeptem.

Oczy malca zrobiły się ogromne, kiedy kiwał głową i wpatrywał się w kozę. Czuł, jak oddycha, jak bije jej serce, jak unosi się klatka piersiowa, jak drży. Był tym zachwycony, zauroczony. Aż zmiękły mu kolana i usiadł gwałtownie. Nigdy wcześniej nie myślał o czymś takim, a teraz poczuł, zrozumiał coś, co dotąd było dla niego tajemnicą. Żywe stworzenia miały w sobie magię, której nie można było dostrzec gołym okiem, ale dało się poczuć – życie.

Devi spojrzał na opiekuna i szybko przyłożył dłoń także do jego piersi. Ona nie unosiła się tak gwałtownie i mocno, serce nie biło tak desperacko, jak u kozy, ale jednak wszystko było tak samo. Tak, to było naprawdę magiczne!

- Chcę się szkolić na lekarza! - oświadczył nagle chłopiec.

- Więc mamy problem, bo ja nie mogę cię tego nauczyć, a nawet bez mojego upijania się nie stać nas na twoją naukę. - mężczyzna pogłaskał Deviego po głowie i uśmiechnął się smutno. Chciałby spełniać wszystkie jego zachcianki, rozpieszczać go, zadowalać na wszystkie możliwe sposoby. - Ale mogę zdobyć dla ciebie książki. Jeśli będziesz je czytał może coś z tego wyniesiesz. Co ty na to?

- Tak! - chłopcu zaświeciły się oczy. Nie wiedział skąd jego opiekun weźmie potrzebne książki, ale wierzył, że Jean-Michael dotrzyma słowa.

- A teraz posłuchaj. Ta koza ma problemy z sercem. Może coś ją wystarczyło, a może to jakiś skutek przemęczenia. Nie wiem, co z nią robili, ale czuję, że to właśnie w sercu tkwi problem. Potrafię wyczuć, że coś jest z nim nie tak, a więc niewiele może tej kozie pomóc. Podejrzewam, że niedługo zdechnie. Jeśli zwierzę jest zdrowe wiązka magii, którą przepuszczam przez nie powraca do mnie w czystym stanie, jeśli istota jest tylko lekko schorowana, wtedy czuję negatywną energię, ale jeśli powód jest bardzo poważny, magia napotyka anomalię, która na nią wpływa i zmienia nieodwracalnie. Ty jednak nie dysponujesz żadną magiczną zdolnością, więc twoja praca będzie polegała na dokładnym poznaniu organizmów żywych by być w stanie dostrzec zmiany jakie w nich zachodzą. To trudna praca, ale jeśli chcesz...

- Tak chcę! - Devi słuchał uważnie swojego opiekuna, a teraz zdecydowanie kiwał głową. Nie miał zamiaru się poddawać tylko dlatego, że praca zakrawała na skomplikowaną, długotrwałą i męczącą. Postanowił, a więc teraz zrealizuje swój cel! To czego doświadczył dotykając tej chorej kozy było naprawdę niesamowite, więc z tej magii nie zrezygnuje tak łatwo! Z resztą, Jean-Michael zawsze będzie na miejscu by mu pomóc! I nie pozwoli nikomu skrzywdzić chłopca bez względu na to, co będzie się działo.

Czarodziej poinstruował kobietę, właścicielkę kozy, co powinna zrobić, co podawać zwierzęciu i ostrzegł, iż może zdechnąć w każdej chwili. Nie owijał w bawełnę, bo i nie był cudotwórcą. Jeśli komuś przychodziło odejść z tego świata, wtedy nawet magia okazywała się zbędna. Tego nie dało się uniknąć, jakkolwiek mocno wierzyłoby się w siłę magii, czy bóstw.

Od tej chwili Devi uważał się za pomocnika czarodzieja i nie miał w planach opuszczenia go chociażby na chwilę. Chciał patrzeć na ręce swojego mentora, śledzić każdy ruch, słuchać jego głosu. Nie ważne, że nie mógł pojąć znaczenia czarów, nawet najmniejszych zaklęć i domeny Jean-Michaela. Liczył się tylko fakt nauki, która teraz wydawała się chłopcu o wiele bardziej interesująca. Gdyby rano ktoś zapytał chłopca kim ten planuje zostać, kiedy dorośnie odpowiedź byłaby prosta – Devi pragnął zajmować się zwierzętami tak jak jego opiekun by zarobić na swoje utrzymanie. Teraz chciał zostać lekarzem, chciał zajmować się przede wszystkim ludźmi, a dopiero gdzieś na dalszym planie stawiał zwierzęta. Nie pragnął już wyłącznie zarobić na mieszkanie, posiłki, może drobną przyjemność raz na kilka miesięcy, ale chciał być poważany, bogaty, pozbyć się wszystkich życiowych trosk, a co najważniejsze, chciał otaczać się magią życia! Jedyną magią, do jakiej miał dostęp.

Devi wczepił się brutalnie w dłoń Jean-Michaela i z trudem opanował chęć skakania z powodu wypełniającej go po brzegi radości. Od teraz jego życie już nie będzie nudne, czy beznadziejne, ale fascynujące, pełne piękna i warte przeżycia! Książki... Tak, dostanie książki, z których będzie się uczył całymi dniami i nocami! Opanuje najtrudniejsze zabiegi, udowodni, że nie trzeba być bogatym, by stać się najlepszym lekarzem! On pokaże wszystkim, jak daleko może dojść biedny chłopiec, syn dziwki.

Tym czasem Jean-Michael miał swoje własne małe zmartwienia. Musiał zaplanować włamanie do lekarskiego gabinetu, bądź nawet domu i wyniesienie stamtąd podręczników dla chłopca. Nie było innego sposobu, jako że nigdy nie byłoby go stać na chociażby kilka kartek dotyczących medycyny. W czasach, gdy magowie wyjeżdżali to właśnie podrzędni lekarze stali się elitą i najlepiej opłacaną częścią społeczeństwa zamieszkującego miasta. Nie, włamanie nie będzie łatwe, a i nie mniej trudności sprawi wydostanie się z ograbionego budynku. To nie okradanie zwłok, czy pijaczków, ale poważna sprawa wymagająca zaangażowania i wprawy. Ale Devi dostanie swoje książki, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości!

niedziela, 5 maja 2013

51. I wtedy zapadła cisza...

Ta noc naprawdę należała do najgorszych, jakie przyszło im spędzić ostatnimi czasy w tym lesie. Trawa drażniła skórę, każdy ruch nagradzał głośny szelest suchych źdźbeł, a suche powietrze dawało się we znaki wrażliwym gardłom i nosom. Podróżnicy czuli, że wysychają z każdą chwilą na wiór, oddech palił, zaś w okolicy nie było żadnego strumienia. Musieli pokonać dobre kilkanaście kilometrów by dotrzeć do byle potoku, a co najważniejsze, wymagało to od nich zmiany kierunku marszu. Nie mieli jednak wątpliwości, że właśnie tak należy postąpić. Wody nie wystarczyłoby im na całą podróż, gdyby teraz rzucili się na nią spragnieni i nie uzupełniliby braków. Co gorsza, nie zanosiło się w najbliższym czasie na deszcz, a więc i on nie pomógłby im w żadnym stopniu. Otsëa podjął decyzję za wszystkich – musieli dotrzeć nad strumień i tam spędzić trochę czasu. Przynajmniej póki ich organizmy nie nabiorą sił i nie uzupełnią zapasów wody.

Wyruszyli o świcie, gdyż żadne z nich już nie spało i żadne się nie wyspało. Byli zmęczeni, wysuszeni, czuli się zupełnie tak, jak ta łąka, na której się zatrzymali. Obumierali.

- Nie pocieszy was to, ale na pustyni będziemy jeszcze bardziej cierpieć suszę. - wyjaśnił mimochodem bard. - Tam nie będzie cienia drzew, piasek będzie się wdzierał w każdy otwór ciała, a do wody trzeba będzie się czasami dokopywać. A wierzcie mi, daleko jej do czystego strumyka.

- Jak ty tam przeżyłeś? - Lassë był pełen podziwu.

- Przede wszystkim miałem dobrego przewodnika. Wy macie tylko mnie.

- Ja ci ufam! - zadeklarował elf i pewnie spojrzał na barda i resztę swojej grupy, jakby chciał stawić im czoła, gdyby tylko odważyli się zaprzeczać słuszności jego osądu.

Trasa jaką musieli pokonać, była całkiem prosta, choć po drodze znajdowali wiele dowodów na to, iż całe tabuny zwierząt zmierzają w tę samą stronę. Najwyraźniej było to jedyne miejsce w okolicy, gdzie można było napić się wody, a to oznaczało, że nie obejdzie się bez walki o wodopój. Zupełnie jakby już znaleźli się daleko na zachodzie, gdzie zwierzęta pilnują swoich siedlisk i źródła wody.

- Uważam, że powinniśmy zapolować i sprawić sobie kolejny bukłak. - Earen powiedział to, co już od pewnego czasu krążyło po głowach niektórych członków drużyny.

- Chociaż niechętnie, to jednak się z tobą zgadzam. Potrzebujemy jak najwięcej wody na drogę. Sądzę, że możemy się o nie postarać teraz, a tym samym w mieście zaopatrzymy się wyłącznie w pożywienie i nakrycia głowy. Będziemy też zmuszeni zmienić ubranie. Te się nie nadają na ciężkie warunki pustyni. Zostawimy je w bezpiecznym miejscu. Jeśli nam się poszczęści, czarodziej, którego znajdziemy będzie posiadał mieszkanie, bądź dom w mieście lub okolicach. To pozwoli nam zostawić nasze rzeczy i spokojnie ruszyć w podróż.

- Jeśli znajdziemy jakiegokolwiek, który będzie się nadawał do współpracy. - uściślił griffin, który nadal nie wierzył, że można ufać jakiemukolwiek czarodziejowi.
- Daj spokój, nie dowiemy się póki na jakiegoś nie trafimy! - odważnie upomniał go Niquis.

To sprawiło, że Lassë uśmiechnął się pod nosem. To co widział wieczorem poprzedniego dnia upewniło go w przekonaniu, że mały tiikeri nie jest wcale taki strachliwy jakby się wydawało. Mało tego! Teraz potrafił nawet szczerze wyrazić swoje zdanie, które nie zgadzało się z tym należącym do griffina. To oznaczało, że zbliżyli się do siebie na tyle, że strach i różnice rasowe przestały się liczyć.
- Przestań się głupio uśmiechać i zastanów się, gdzie zatrzymamy się na odpoczynek. - bard lekko uderzył elfa w czoło by zwrócić na siebie jego uwagę. - Nie możemy podróżować dalej po takiej nocy. Padniemy zanim dotrzemy wystarczająco daleko. Musimy wypoczywać póki jest nam to dane.
Lassë wydął wargi.
- Znęcasz się nade mną. Wiesz, że nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy i którędy iść. Poza tym, jeszcze nie dotarliśmy nawet do strumienia, więc moje myślenie jest wstrzymane póki nie uzupełnię płynów.

- To absurd, ale lubię, kiedy jesteś absurdalny. To zawsze oznacza dobrą zabawę i głupstwa, którymi się ze mną dzielisz. - rzucił połowicznym komplementem, a jego twarz złagodniała, jakby właśnie się uśmiechał do siebie. Czyżby aż tak bardzo potrzebował drobnych uszczypliwości, by funkcjonować?
- I kto tu jest absurdalny. - mruknął pod nosem Lassë.

 

********************************************************************

 

Jean-Michael opróżnił swój siódmy kufel piwa, które smakowało jak psie siki, chociaż miało niewątpliwie zbawienne właściwości na jego umysł, który w końcu zaczął wirować powoli, co świadczyło o tym, że alkohol działała bez zarzutu. Nie ma to jak topić smutki w kuflu mocnego, chociaż cholernie paskudnego piwa! Z tego słynie każdy szynk w mieście, a w szczególności ten jeden – Gniewny Dzik.

- Koteczko, podaj jeszcze jedno i dopisz je do mojego rachunku. - rzucił do przechodzącej obok dziewki służebnej i z czarującym uśmiechem ścisnął jej pośladek. Lubił czasami pomacać tu, czy tam, a już na pewno w chwili, kiedy czuł szum piwa w głowie. Wtedy zmysł dotyku jakby mu się wyostrzał i był w stanie wyczuć o wiele więcej. Ot, chociażby teraz, kiedy czuł, jak jędrny tyłeczek dziewczyny spina się pod jego palcami.

Dziewka wykrzywiła usta w coś, co nie było ani uśmiechem, ani do końca sprecyzowanym grymasem i skinęła na stojącego przy szynkwasie strażnika, którego właściciel szynku wynajmował dla zapewnienia spokoju. Dziewczyna szepnęła coś mężczyźnie na ucho wskazując wyraźnie na Jean-Michaela.

Wielki, łysy strażnik podszedł do mężczyzny łapiąc go za ubrania na plecach i szarpnięciem postawił na nogi.

- Nie masz więcej pieniędzy to nie pijesz! - warknął na niedawnego klienta, po czym ignorując mrukliwie wymówki Jean-Michaela oraz jego nieudolne próby obrony podprowadził go do drzwi wejściowych i najzwyczajniej w świecie wyrzucił na deszcz nie zważając na nic. - Wróć jak twoja kiesa będzie pełna! - warknął na odchodnym i zatrzasnął drzwi.

Nikły blask padający z wnętrza szynku zniknął ustępując miejsca panującej na zewnątrz ciemności. Zimny deszcz siąpił nieprzerwanie. Dla jednych był błogosławieństwem, zaś dla innych przekleństwem. Nie było go od dobrych dwóch miesięcy, a teraz nieustannie rozmiękczał ziemię od tygodnia i nie zapowiadało się na szybkie wypogodzenie.

- Szlag! Tak traktować stałego bywalca! - syknął do siebie Jean-Michael i niepewnie, chwiejnie podniósł się z ziemi. Nie lubił kiedy ludzie nie okazywali mu szacunku. Może i nie był przykładnym obywatelem, ale władał magią, a tym nie każdy mógł się pochwalić!

Większość uważających się za posiadaczy daru należała do grona zwyczajnych kłamców, inni stoczyli się na sam dół i nie nadawali się do niczego. Ci zaś, którzy mieli wystarczająco dużo oleju w głowie dawno opuścili miasto szukając zatrudnienia w o wiele lepszych miastach. A on? Dlaczego on nie opuścił zatęchłego, śmierdzącego moczem, brudem, piwem i rybami Raleffiele? Morze... To ono było powodem, dla którego nadal tu siedział i gnił czepiając się drobnych, kiepsko płatnych prac, które z trudem pozwalały mu się utrzymać.

Gdyby nie morze już dawno by go tu nie było! Jean-Michael kochał tę słoną, szumiącą rozkosznie wodę, która niosła ze sobą zapach soli, ryb i wilgoci. Tutaj się wychował, choć ciężko uwierzyć, że w przeciągu dwudziestu sześciu lat miasto zmieniło się w taką dziurę. Zaledwie dwadzieścia lat temu miasto kwitło, a handel rozwijał się w zawrotnym tempie. Raleffiele było ostoją spokoju, miejscem, gdzie panował ład i porządek, a wszystkie rasy mogły bezpiecznie przechadzać się po targach. Wtedy było tu pięknie. Ale zaledwie rok później, gdy Jean-Michael miał siedem lat, przyszli ludzie z górskich plemion daleko na południu. Nie zdołali podbić miasta, zostali wyrżnięci co do nogi, ale swój cel po części osiągnęli. Raleffiele upadło i nigdy już się nie podniosło.

Jean-Michael wdrapał się po rozchwianych, drewnianych schodach na piętro starego domu, gdzie wynajmował niewielki pokój. W środku paliła się świeca, co znaczyło, że jego cichy lokator był obecny.

- Znowu piłeś i cię wyrzucili. - odezwał się cichy głosik od strony siennika. Drobny chłopiec odgarnął z twarz kręcone, blond włosy i spojrzał na mężczyznę swoimi jasnymi oczyma. - Nie powinieneś przepijać tego, co zarobiłeś!

- Siedź cicho, szczurze! - Jean-Michael machnął lekceważąco ręką i podszedł do niewielkiego stolika. Zwalił się ciężko na krzesło i otarł zmęczoną twarz dłońmi. Musiał szybko zdjąć te przemoczone, ubłocone rzeczy, ale zupełnie nie miał sił by to zrobić.

Chłopiec podszedł do niego na bosaka podciągając wysoko stanowczo zbyt długą koszulę nocną.

- Jeśli będziesz tyle pił w końcu nabawisz się problemów z wątrobą! - syknął nadąsany malec. - A później umrzesz i co będzie ze mną?!

Jean-Michael przeczesał dłonią swoje krótkie, ciemne włosy i na kilka chwil zamknął zmęczone oczy.

- Wrócisz do matki i będziesz miły dla jej klientów. - odparł bezmyślnie, jak zawsze kiedy wypił za dużo. - Oni będą mili dla ciebie i dostaniesz na pewno coś ciepłego do ubrania, świeżego do zjedzenia...

- Wiesz, że nie chcę! - malec wydął wargi jeszcze bardziej i wrócił do ciepłego posłania, które zazwyczaj dzielił z mężczyzną. - Nie chcę i kropka! Umyj się i chodź spać. Rano musisz zająć się chorą świnią pana Beaumont, kozą starej Trixi i...

- Tak, tak. Jasne, zrozumiałem. Zamknij buzię i śpij! - zganił chłopca podnosząc się ciężko z krzesła i podchodząc do misy z zimną wodą, która stała w kącie.

Jean-Michael spotkał Deviego zaledwie przed rokiem, kiedy siedmiolatek kradł nieudolnie na ulicy. Mag był jedną z ofiar chłopca i przyłapał go na gorącym uczynku, kiedy brudne, posiniaczone dziecko starało się zabrać jego sakiewkę. Mały obdartus ledwo trzymał się na nogach, był chudy i śmierdzący. Jean-Michael do tej pory nie wiedział dlaczego postanowił przygarnąć to zabiedzone szczenię. Zwyczajnie wziął małego na ręce, wrzucił do koryta z wodą dla koni, które znalazł nieopodal koło podrzędnej speluny, i wyszorował go dosyć brutalnie. Kiedy brudne włosy okazały się jasne niczym zboże, a wielkie, zielone oczy obwiniały mężczyznę o zamoczenie całego zziębniętego ciała, czarodziej wiedział, że zabierze chłopaka na stałe.

Dopiero dobre trzy tygodnie później poznał historię małego Deviego. Chłopiec był synek dziwki i jednego z jej klientów. Nie chciał skończyć jak matka, więc uciekł i próbował radzić sobie sam na ulicy, co nie było tak łatwe, jak początkowo mu się zdawało. Chłopiec i tak miał wielkie szczęście, że nie został zgwałcony przez byle menela, którego próbował okraść.

Jean-Michael zabrał chłopca do siebie i kazał mu czekać na posiłek. Był pewny, że mały uciekłby, gdyby nie wizja jedzenia, jakie miał dostać. Jak widać siedmiolatek przełknął dumę i był gotowy oddać się nieznajomemu, brutalnemu, w jego mniemaniu, mężczyźnie byleby w końcu zapełnić swój pusty brzuch. Naturalnie ubogi czarodziej nie miał w planach wykorzystać tego zabiedzonego dzieciaka ani w tamtej chwili, ani nigdy później. Devi został z nim do czasu kiedy wszystkie rany po pobiciach zabliźniły się, a siniaki zniknęły. Wtedy chłopiec postanowił znowu działać na własną rękę, ale zaledwie w dwa dni później wrócił z podkulonym ogonem i postanowił na stałe zamieszkać z dziwnym mężczyzną, który uratował mu życie i nie oczekiwał niczego w zamian.

- Suń ten mały, chudy tyłek. - upomniał chłopca, który już przysypiał rozwalony na całym sienniku. Przepchnął go na bok i wszedł pod liche przykrycie starego koca, który posiadał od niepamiętnych czasów, a który w dalszym ciągu nadawał się do przykrycia.

- Mmm, nie rozpychaj się. - wyjęczał malec i zwinął się w kłębek wtulony w drewno ściany, przy której przyszło mu leżeć.

Jean-Michael przykrył dokładnie chłopca i zamknął oczy, które piekły już ze zmęczenia. Może rzeczywiście niepotrzebnie pił, ale czasami po prostu tego potrzebował. Tak jak teraz musiał odpocząć przed długim, męczącym i jak zawsze paskudnym dniem. Jako mag zajmował się najczęściej rannymi, czy chorymi zwierzętami mieszkańców miasta. Nie był lekarzem, ale potrafił uśmierzyć ból, czy zidentyfikować źródło choroby i podać odpowiednie zioła. Tego nauczył się od matki, kiedy jeszcze żyła. Naturalnie, gdyby miał okazję potrafiłby wykorzystać swoje magiczne zdolności do innych celów, ale rzadko zdarzał się odpowiedni moment. Zdecydowanie częściej powstrzymywał się przed obnoszeniem ze swoim darem, gdyż wiedział, że prędzej czy później ktoś chciałby go wykorzystać, a do tego celu mógłby użyć zachęty w postaci Deviego. Lepiej było żyć biednie i nie wychylać się. W końcu dniami życie w tym mieście nie było takie złe. Noce wydawały się ponure, to fakt, ale z nastaniem świtu wszystko, co złe chowało się po kątach.

Mężczyzna zasnął głębokim snem bez marzeń. Tak było lepiej. Nie chciał śnić, gdyż sny oznaczały marzenia, tęsknoty, wizje lepszego życia, a on wolał być realistą i całkowicie zapomnieć o ideałach, które dawniej wyznawał. Raleffiele nie było już tym samym miastem, które wspierało ambitnych.