niedziela, 24 listopada 2013

79. I wtedy zapadła cisza...

- Jean-Michael wrócił do żywych zaledwie kilka minut temu, nie sądzę by przenoszenie go teraz gdziekolwiek pomogło mu dojść do siebie. - Otsëa spojrzał ostro na dżina i chłopca, który wydął wargi i zmarszczył brwi nadąsany tym upomnieniem.
- Dam sobie radę. Czuję się... Prawdę mówiąc wcale się nie czuję. Jakby nic się nie wydarzyło. - podparł się ręką o ziemię i próbował wstać, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa, jakby były niesprawne. Czuł jej jednak, a więc nadal je miał... Tak sądził.
- Tak, właśnie widzę. - mruknął bard i ponownie spojrzał na obserwującego ich młodego mężczyznę podającego się za dżina. - Zostaniemy tu przez najbliższą godzinę, by nasz przyjaciel odzyskał władzę we wszystkich członkach, a później możesz nas przenosić.
Yehia Waarith Anis zmarszczył swoje idealne brwi i prychnął cicho, lekceważąco. Miał w nosie, co stanie się z magiem, czy każdym innym członkiem tej żałosnej grupki. Dla niego znaczenie miał tylko chłopiec. To on obiecał zniszczyć Kamień, on może uwolnić dżiny z ludzkiej niewoli. Nic innego nie miało znaczenia. Nawet wybierając postać, pod którą się im pokazał kierował się upodobaniami i komfortem chłopca. Równie dobrze mógł być dla nich kobietą – piękną bądź brzydką, młodą lub starą. Dżiny nie miały płci, ale same ją sobie wybierały w zależności od tego jaki miały dzień, co im bardziej odpowiadało, co lub kogo mogli wykorzystać. Dżin był po prostu bytem porównywalnym do ducha, który posiada moc i na tyle materialnego kształtu by porozumiewać się z innymi istotami. Słyszał kiedyś historię dżina, który pod postacią mężczyzny zakochał się w ludzkiej kobiecie z wzajemnością. Ich związek został skonsumowany, ale dziewczyna umarła ponieważ jej ciało nie wytrzymało magii, którą wprowadził w jej ciało swoim. W końcu wyczarowana przez nich materia tworząca ciała była wypełniona bytem dżina, a więc czystą mocą, drobinkami świata.
- Niech będzie. - odezwał się w końcu i przysiadł z boku wydrążonego w piasku pomieszczenia. Zgasił kilka unoszących się w powietrzu kul energii i zamknął oczy najwyraźniej planując się przespać. Czy tacy jak on potrzebowali w ogóle snu? Na to pytanie odpowiedź znał najpewniej tylko Anis, a on nie planował mówić o sobie więcej, niż dotychczas zdradził.
Lassë spojrzał pytająco na barda, który wzruszył ramionami i usiadł na ziemi przy magu. Zaczął powoli dotykać jeszcze nie do końca władnych nóg, którymi Jean-Michael mógł tylko minimalnie poruszyć.
- Podejrzewam, że antidotum nie zlikwidowało jeszcze całej trucizny. - stwierdził po wstępnych oględzinach. - Za jakiś czas powinieneś odzyskać pełnię sił. To zresztą zadziwiające bo nigdy nie miałem okazji widzieć jak ktoś wraca do świata żywych po ukąszeniu przez Skorpiona. Widzę po kolorze twojej skóry i jasności umysłu, kiedy mówisz, że naprawdę nic ci nie jest, choć ciało jeszcze walczy. - Nie bój się, nie przegra. - uspokajająco pogładził po głowie Deviego, który z przerażeniem wlepił w niego wzrok.
- Wbrew pozorom przeżywa każdy kto w odpowiednim momencie zażyje antidotum. - wtrącił się dżin. - Jest jednak ciężko dostępne i trudne do przygotowania ze względu na ograniczoną dostępność składników.
- Nikt nie pytał cię o zdanie. - warknął Earen, który również znalazł sobie odpowiednie miejsce i trzymając na kolanach Niquisa głaskał go po puszystym futerku.
- Takie zachowanie wcale nam nie pomoże. - zauważył Jean-Michael, który odplątał łapki Deviego ze swojej szyi i zmusił chłopca do przeniesienia się z jego zmęczonego ciała na piasek. - Skoro już się pojawił to musimy przyjąć jego pomoc i skorzystać z niej w pełni. Jeśli nas zdradzi zabijemy go w taki czy inny sposób. - zacisnął rękę na dłoni swojego podopiecznego. - Nie podoba mi się, że bratasz się z nieznajomymi i rozmawiasz z nimi w myślach, ale skoro już do tego doszło to głupotą byłoby odmówić. - westchnął kręcąc głową i starł delikatnie piach z policzka chłopca. - Uratował nam skórę, uwolnił z niewoli, jeszcze nie zabił, a mógł, więc powinniśmy dać mu szansę.
- Miękniesz przy tym dzieciaku. - Earen obdarzył niechętnym spojrzeniem maga, który również nie szczędził mu morderczych iskier w swoim.
- Ja podjąłem decyzję za was wszystkich i ja biorę na siebie całą odpowiedzialność. - odezwał się Devi, który miał już dosyć tej atmosfery, która właśnie zapanowała między nimi. - Koniec tematu. On idzie z nami - wskazał dżina – tak daleko, jak tylko może. Resztę drogi przebędziemy sami. W ten sposób unikniemy kolejnego starcia ze Skorpionami. Nie mamy więcej antidotum, więc póki go nie zrobimy nie możemy pakować się w kłopoty.
- Nie denerwuj się już. - mag pocałował malca w czoło – Wszystko jest już załatwione. Nie ma sensu tego roztrząsać.
Chłopiec zmarszczył brwi i westchnął poddając się. Tak, nie było sensu kłócić się z przyjaciółmi, bo i tak niczego by nie zyskał. Nie odpowiadało mu to, bo i nie lubił niedopowiedzeń, ale czy miał inne wyjście, jak tylko rezygnować z walki?
- To mój nowy przyjaciel, więc ja mu ufam. - wyznał w końcu dla zakończenia tego tematu i pocałował swojego opiekuna w policzek. Położył się z głową na jego piersi by słyszeć bicie jego serca i mieć pewność, że Jean-Michael nadal żyje. Widział przecież, że mężczyzna przysypiał.
Godzinę spędzili w ciszy nie rozmawiając ze sobą, ale pogrążając się w myślach. Kolejne pół minęło tak samo i wtedy dopiero mag rozbudził się i poruszył nogami. Czuł, że odzyskał już całkowicie władzę i siłę w kończynach. Był w stanie chodzić, więc odsunął od siebie subtelnie chłopca i uśmiechnął się dając znać, że jest już gotowy. Odważnie zaryzykował podskok, kiedy stanął już prosto, a kolana nie ugięły się pod nim. A więc naprawdę wyparł z siebie truciznę.
Dżin skinął głową rozumiejąc go bez słów. Kazał im przybliżyć się do siebie i otoczył ich migotliwą magią, która sprawiała, że ciepło muskało ich ciała. Czuli się tak, jakby pod ziemią było zimno, a przecież temperatura nie zmieniła się od kiedy pojawili się w tym miejscu.
Jedno machnięcie ręką, a ssanie w żołądku było nieznośne, kiedy obraz przed oczyma rozmazywał się nieznośnie. Mdliło ich, w uszach dudniło, powietrze uderzało o twarz mroźnymi igiełkami. To było okropne uczucie, tym gorsze, że tak potwornie inne od zwyczajnej drogi przez pustynię.
Nogi ugięły się pod nimi, kiedy uderzyli o twardą glebę. Uderzyli mocno tyłkami o ziemię i z jękiem musieli się podnosić masując całe ciało, wszędzie gdzie bolało. Powietrze było umiarkowanie ciepłe, wilgotne, słyszeli ptaki, gdzieś poruszało się jakieś zwierzątko. Nie byli już na pustyni. Ta została daleko za nimi i tylko niewyraźny zarys horyzontu mówił im skąd przybyli i jak wielką odległość pokonali w przeciągu tych kilku minut.
- Dalej nie mogę. - odezwał się dżin. - Dotarcie do miasta zajmie wam dwa dni, nie więcej. Musicie przejść przez główną bramę udając ludzi. Nie wpuszczają tam obcych ras, tylko niewolników. Jeśli was złapią nie wyjdziecie już stamtąd. Dostaniecie się do niewoli, a Skorpiony na pewno dowiedzą się, że jesteście w łapach ludzi. Wtedy was odkupią i zemszczą się za to, że się im wymknęliście.
- I już nam nie pomożesz, prawda? - Devi uśmiechnął się niepewnie.
Dżin skinął głową, a chłopiec przyjął to do wiadomości nie narzekając. Rozumiał, że dżin nie wykona za nich całej pracy. Musieli działać sami.
„Jak cię znajdę, kiedy będzie po wszystkim?” zapytał w myślach Devi, ale nie patrzył na Anisa. Nie chciał by inni wiedzieli, że toczą w myślach rozmowę, więc patrzył ciekawsko w stronę pustyni.
„To ja cię znajdę.” padła odpowiedź. „Znajdę cię jeśli zniszczysz Klejnot, znajdę cię jeśli z nim uciekniesz i będziesz chciał mi go przekazać. Nie martw się tym. Będę nadal próbował mieć cię na oku.”
„Ich też!” zaznaczył ostro chłopiec. „O nich też musisz dbać! Oni są dla mnie ważniejsi niż ja sam, więc dbaj o nich, a oni znajdą sposób by zniszczyć Klejnot, jeśli mnie już nie będzie.”
Dżin skrzywił się mimowolnie.
- Idźcie już. - zatuszował swoje niezadowolenie odzywając się na głos.
„Niech będzie. Ale nie podoba mi się to, jak mną dyrygujesz!”
Devi uśmiechnął się zadowolony z tego, co utargował. Złapał Jean-Michaela za rękę i pociągnął go lekko.
- Chodźmy! Ja wprowadzę was do miasta! Przynajmniej postaram się, bo wyróżniacie się za bardzo. - i rzeczywiście. Tatuaż barda rzucał się w oczy, naturalne przebarwienia na twarzy Earena również nie były normalne dla ludzi. Zresztą, elf także miał w sobie coś bezsprzecznie elfiego i chłopiec zwątpił, kiedy uświadomił sobie, że zadanie nie będzie tak łatwe jak się mu początkowo wydawało. Był dzieckiem, zaś mag stanowił wyłącznie jedną osobę – za mało na obstawę karawany niewolników. Co gorsze, rzucało się w oczy, że nie mają pieniędzy, więc nie było szans zgrywać ludzi żyjących ponad stan.
- Coś wymyślę. - szepnął mu na ucho Jean-Michael widząc tę niepewną minę, która przechodziła w zwątpienie i zdenerwowanie. - Obiecuję ci to.
- Mamy dwa dni. Wierzę, że coś wymyślisz. - chłopiec uśmiechnął się szczerze i chociaż obawiał się tej misji coraz bardziej to naprawdę wierzył w swojego opiekuna, w tego wyjątkowego mężczyznę, który przygarnął go gdy inni chcieli wykorzystać lub zabić, który opiekował się nim, gdy Devi nie miał nikogo, rozpieszczał przynosząc smakołyki, pielęgnując w chorobie. Jean-Michael był dla chłopca całym światem, więc nie mógł dziwić fakt, że więzi między nimi były mocne i zapewne nierozerwalne.
Ucieczka przed łowcą smoków, pojmanie przez Skorpiony, pomoc dżina i znowu byli w drodze, a przecież wcale nie minęło tak wiele czasu. Pustynia została daleko w tyle, dżin usadowił się w miejscu, w którym wylądowali – musiał na nich czekać, ale czy naprawdę planował spędzić tam wiele dni? Zresztą kogo to obchodziło poza Devim? Teraz podłoże było zdecydowanie wygodniejsze, twardsze, mniej nagrzane słońcem, a rośliny dawały cień, który pozwalał na wytchnienie ich zmęczonym stopom. Także zwierzęta były pocieszającym widokiem, kiedy zupełnie się ich nie obawiając przesuwały się przed nimi, niemal ocierały o nogi.
Podróżni mieli także czas i sposobność by spokojnie pożywić się i napić do woli, gdyż miasto oznaczało uzupełnienie zapasów. Nawet jeśli tylko dwójka z nich wejdzie do miasta niezauważona i nie nękana przez nikogo to zdoła ona zadbać o całą grupę, gdy inni będą ukrywać się w tym czasie w pobliżu. I o tym należało pomyśleć w pierwszej kolejności. Nie było nic ważniejszego, niż przygotować się do ewentualnej ucieczki zanim zacznie się psocić.

Dwa dni – dokładnie tyle zmierzali w stronę miasta, które w pewnym momencie ukazało się na horyzoncie swoją wielką, czerwoną bryłą. W około nie było widać żadnych zabudowań, a jedynie wewnątrz obronnych fortyfikacji tętniło życie. Tak przynajmniej można było wywnioskować po dymie unoszącym się w powietrze ponad wysokimi murami. Ludzie na pewno dbali o swój dom, ale nikt nie miał wątpliwości, że to miasto będzie najbrzydszym, w obrębie którego mogli kiedykolwiek się znaleźć. Ludzie, niewolnicy każdej możliwej rasy... To przerażało im bliżej ludzkich osad się podchodziło.
- Już stąd czuję smród nieprawości. - mruknął z niechęcią Earen. - Nie ma nic gorszego od ludzi!
- Nie sposób się z tobą nie zgodzić. - rzucił z przekąsem Otsëa. Przeczesał dłonią swoje jasne włosy i zatrzymał się zarządzając postój celem obmyślenia jakiegokolwiek planu. - U wrót stoją strażnicy. - zaczął. - Nie przeskoczymy przez mury, a więc musimy działać od środka oarami. - spojrzał na maga i trzymającego się blisko niego chłopca.
- Zapominacie, że mogę uczynić was niewidzialnymi. - rzucił z uśmiechem Jean-Michael. - W ten sposób wejdziemy do środka wszyscy, a wy będziecie w pogotowiu, gdyby coś poszło nie tak. Będziemy poruszać się w dwójkach. Ja z Devim zajmiemy się zapasami, a później także zajmiemy się poszukiwaniami. Broń, Klejnot, czy jakkolwiek chcemy to zwać, jest na pewno ukryty gdzieś w zamku. Podejrzewam, że w jednej z głównych komnat. Ludzie lubią się obnosić ze swoją mocą i nie kryją cennych przedmiotów z głową. Są beznadziejni pod tym względem i to zawsze ich gubi. Są głupi, zakochani w samych sobie, a tym samym nieostrożni. - spojrzał przelotnie na Deviego, który marszczył niezadowolony nos. Nie trzeba było pytać, co mu „dolega”, gdyż było jasne. Należał do powszechnie nienawidzonej rasy głupców, którzy tylko dzięki brutalności podbijali ten świat.
- Może mój ojciec wcale nie był człowiekiem. - mruknął z nikłą nadzieją i spojrzał błagalnie na opiekuna.
- To niemożliwe. - Jean-Michael nawet nie chciał mu robić nadziei. - Gdyby należał do innej rasy byłoby to po tobie widać. Jesteś w całości małym człowiekiem. - roześmiał się widząc wielkie niezadowolenie na drobnej, jasnej twarzy.
Ustalili, że Lassë pójdzie z Otsëa, zaś Niquis w swojej ulubionej, zwierzęcej formie dołączy do Earena. Ten podział nie mógł dziwić, ale był najbardziej efektywny. Każdy inny mógłby stanowić pewien problem, a tego przecież nie chcieli. Pozostawała jeszcze tylko jedna sprawa do załatwienia. Jak będą się porozumiewać, by wiedzieć, czy któreś z nich osiągnęło cokolwiek? To stanowiło poważny problem, ale nie niweczyło ich planów. Mieli ze sobą maga, a więc ten będzie musiał odnaleźć w sobie wystarczające pokłady energii by co jakiś czas wysyłać i odbierać sygnały. Tylko czy potrafił? Nie mieli innego wyjścia, jak tylko sprawdzić tę umiejętność, a w ostateczności nauczyć maga kilku sztuczek. Brzmiało absurdalnie i takie też było.

niedziela, 17 listopada 2013

78. I wtedy zapadła cisza...

Po ciele chłopca przeszedł dreszcz, ale rezolutnie postanowił nie rozglądać się na boki by nie zwrócić na siebie niepotrzebnie uwagi pilnujących go Skorpionów. Wiedział już, że ktokolwiek się do niego odezwał, był w pobliżu lub miał moc wystarczającą by móc go widzieć i czuwać nad nim i jego przyjaciółmi, jeśli tylko Devi zjedna sobie jego przyjaźń, a w tym nie był najlepszy. Wrodzona słodycz, na którą czasami ktoś się złapał, nie była wystarczającym argumentem w negocjacjach z mityczną rasą.
„Skoro mnie widzisz to znaczy, że możesz mi pomóc, prawda?” podjął chłopiec. Nie było sensu udawać, że nagle coś się zmieniło i uzyskanie pomocy przestało się liczyć.
„A dlaczego miałbym?” odpowiedział pytaniem na pytanie nieznajomy głos. „Cóż takiego może zaoferować mi ludzkie dziecko?”
Devi zmarszczył brwi poirytowany. No właśnie, co mógł zaproponować w zamian za pomoc? Miał siedem lat, ale w niektórych kwestiach był, jak na swój wiek, wyjątkowo rozwinięty psychicznie. Dzięki matce-dziwce wiedział, że nie należy składać bezmyślnych propozycji, bo byli i tacy, którzy wcale nie przejmowaliby się jego wiekiem, nawet gdyby dla żartu zaproponował siebie. Bo żeby to raz otrzymywał niemoralne, obrzydliwe propozycje od klientów matki i innych zainteresowanych.
„Nie będę próbował nad wami zapanować.” mruknął w końcu niepewnie w myślach chłopiec. „To za mało? Jestem człowiekiem, więc mogę was ujarzmić.”
„Naprawdę wierzysz, że taki dzieciak może nam zagrozić?” roześmiał się nieprzyjemnie głos w jego głowie.
„Tak. W końcu odezwałeś się do mnie zamiast mnie zignorować, czy zabić za to, jak się do was odnosiłem.” zauważył rezolutnie Devi i najwyraźniej miał rację, bo odpowiedziała mu cisza i jakaś napięta atmosfera, którą wyczuł wewnątrz siebie.
„Dlaczego mam ci wierzyć?” podjął ponownie nieznajomy „Dlaczego powinienem ufać, że dziecko dotrzyma słowa? Dorośniesz, zapomnisz, staniesz się zachłanny.”
„Dorosnę.” Devi skinął głową, chociaż nie musiał tego robić, a tym samym ponownie zwrócił na siebie uwagę Jean-Michaela. „A przynajmniej chciałbym dorosnąć. Ale to nie jest takie pewne, jak ci się wydaje. Mam siedem lat, jestem człowiekiem i podróżuję z przyjaciółmi, którzy chcą przeszkodzić ludziom w rozpętaniu wojny ras. Naszym zadaniem jest odnalezienie i zniszczenie broni, którą dysponuje władca kraju za pustynią.” tym razem śmiech w głowie chłopca był suchy, pozbawiony wyrazu. A więc nieznajomy rozumiał powagę sytuacji.
„Dobrze. Zawrzyjmy układ. Pomogę wam, a przynajmniej tobie, ale w zamian chcę byś naprawdę zniszczył Kryształ, którego podobno chcecie się pozbyć. Jeśli to niemożliwe, przekażesz go mnie. To Kryształ sprawia, że nie jesteśmy w stanie sprzeciwić się woli ludzi, jeśli tylko znajdziemy się pod wpływem jego działania. On wzmacnia potęgę, która drzemie w każdym człowieku. Bez niego możemy pomagać wam z własnej woli i możemy także odmówić, jeśli uznajemy układ za niewart naszej uwagi. Ten Kryształ zniewala naszą wolę.”
Devi zawahał się. Nie był pewny, czy może ufać nieznajomemu, czy dobrze robi zgadzając się na to, ale w przeciwnym razie nie będzie w stanie uwolnić się z łap Skorpionów.
„Zgadzam się!” postanowił zaryzykować. Jeśli będzie musiał, pozwoli się zabić byleby nie dotrzymać warunków umowy i zminimalizować ryzyko kolejnych kłopotów dla świata.
„Nazywam się Yehia Waarith Anis.” zechciał w końcu przedstawić się głos w głowie chłopca. „Kiedy zbliżycie się do końca granicy mojego terytorium, pomogę wam uwolnić się od Skorpionów. Nie będzie to pozbawione ryzyka, bo i pozbawiony głowy Skorpion może ukąsić, a w szczególności jeśli zmusi się go do ostateczności, ale tylko w ten sposób będziecie mieli okazję przeżyć. Wciągną was piaski, więc nie wyrywajcie się. Do tego czasu jednak nie mów nic swoim przyjaciołom. Skorpiony nie mogą niczego się domyślić, bo zabiją was zanim ja zdążę zareagować.”
„Dziękuję.” dzieciak był naprawdę wdzięczny i czuł rozrastającą się wewnątrz niego dumę. Udało mu się zdobyć pomoc! Jean-Michael nie pochwaliłby sprzymierzania się z nieznajomymi, niebezpiecznymi istotami, ale to było jedyne ich wyjście z obecnej sytuacji. „Ja mam na imię Devi. Nie mam nazwiska, bo nie wiem kim jest mój ojciec.” wyjaśnił nie chcąc wyjść na niemiłego, czy niewdzięcznego po tym, jak dżin przedstawił mu się wszystkimi, tak przynajmniej sądził chłopiec, swoimi imionami. Teraz już nie byli nieznajomymi, ale nawiązała się między nimi jakaś więź, a więc mag nie może się przesadnie złościć. Puste pocieszenia. Jean-Michael będzie wściekły i może nawet Devi dostanie po tyłku. Ale trudno. Czasami musieli podejmować ryzyko! Bez niego nigdy nie wypełniliby misji i na pewno skończyliby zamęczeni w kopalniach.
Ich wędrówka trwała jeszcze dobre trzy godziny, podczas których chłopiec i dżin nie rozmawiali ze sobą w ogóle. Mimo wszystko malec był gotowy na znak, kiedy to rozpocznie się wielkie odbijanie jeńców. Walczył z ogromną chęcią by ostrzec przyjaciół, ale dzielnie wytrzymał do samego końca, a więc do chwili, kiedy Skorpiony poczuły się pewniej, zaś głos w głowie chłopca szepnął krótkie: „Teraz”.
Wtedy wszystko się zaczęło. Nad powierzchnią złotego, gorącego piasku z ogromną prędkością zaczęły wirować jego drobinki, zaś macki korzeni uschniętych roślin wydostały się na powierzchnię otaczając nogi szóstki podróżnych.
- Nie wyrywajcie się! - rzucił do przyjaciół Devi czymś ściągnął na siebie zainteresowanie jednego ze Skorpionów – dowódcy, w oczach którego pojawiło się zrozumienie. To on zaatakował chłopca wiedząc doskonale, że tylko zabijając go pozbędzie się mocy dżina, a może nawet zdoła uchronić cały swój oddział.
Malec nie mógł uciekać, nie mógł się nawet ruszyć, gdyż korzenie otoczyły go do pasa i powoli wciągały pod powierzchnię piasku. Jedno ukąszenie i będzie martwy. Centymetry dzieliły jego ciało od śmiertelnego ukąszenia, kiedy to Jean-Michael rzucił się w stronę Deviego zasłaniając go własnym ciałem. Uzbrojona w srebrną rękawicę ręka ugodziła w plecy mężczyzny wszystkimi pięcioma szponami. Oczy maga momentalnie zmętniały i opadł z sił zemdlony, a może już niemal martwy. Jego ciało nie stawiało oporu, kiedy wciągane przez uschnięte rośliny zapadało się w piasek.
- Nie! Nie, nie, nie! - Devi był przerażony. Nie mógł się ruszyć z powodu szoku, co ułatwiło zadanie korzeniom. Chłopiec nie widział niczego poza twarzą Jean-Michaela, którą miał przed oczyma w chwili ukąszenia.
Upadł boleśnie na pośladki, kiedy piach zamknął się nad nim, a on znalazł się w przestronnej piaskowej jaskini oświetlonej drobnymi kulami złotego światła. W ich blasku dojrzał leżącego niedaleko maga. Podbiegł do niego odwracając przodem do siebie i przytulił mocno jego głowę do piersi.
- On umrze! - pisnął siedmiolatek słysząc stęknięcia przyjaciół, którzy także już znaleźli się w tym bezpiecznym miejscu. - Dorwali go! - łzy pociekły mu po policzkach, kiedy patrzył na bladą twarz swojego opiekuna.
Otsëa znalazł się przy nich w przeciągu chwili. Wyszarpnął ze swojej torby flakonik z lekiem od Pustelnika i odepchnął Deviego. Wlał cały płyn do ust mężczyzny, a układając odpowiednio jego głowę zmusił nieprzytomnego i z trudem oddychającego mężczyznę do połknięcia specyfiku. Odsunął się patrząc jak zrozpaczony chłopiec znowu dopada do maga i tuli do siebie desperacko.
- To pomoże?! - krzyczał przez łzy, które zalewały mu twarz.
- Taką mam nadzieję. - mruknął bard starając się być jak najbardziej praktycznym, chociaż i on czuł ból, kiedy patrzył na poszarzałą twarz mężczyzny.
- Nie oddycha! - wrzasnął zdesperowany Devi patrząc na swojego opiekuna. Jego pierś przestała się poruszać. - Dlaczego nie oddycha?! - przerażenie zmroziło chłopca i sprawiło, że poczerwieniał na twarzy jeszcze bardziej. - Dlaczego nie oddycha?!
W tamtej chwili ciało Jean-Michaela drgnęło, jakiś dreszcz wstrząsnął nim, wygiął jego kończyny pod dziwnym kontem. Jeszcze przed chwilą martwy, mężczyzna nabrał gwałtownie powietrza i otworzył oczy, które po chwili zaczęły nabierać wyrazu.
- Żyjesz! - Devi zdzierał sobie gardło. - Żyjesz! - przygniótł maga swoim ciałem tuląc się do niego, obejmując go za szyję, całując po twarzy. - Tak się bałem! Ukąsił cię i umarłeś, ale żyjesz! - płakał równie rzewnie, co wcześniej, choć teraz były to łzy ulgi i szczęścia.
Oszołomiony Jean-Michael objął powoli chłopca głaszcząc go po plecach i głowie. Pocałował go w szyję, którą miał na wysokości ust.
- Już dobrze. - wychrypiał z trudem. - Już tu jestem, mój mały. - był osłabiony, skołowany, ale szczęśliwy. Żył i nadal mógł czuwać nad chłopcem, a to było w tym wypadku najważniejsze. Miał nadzieję, że nie przyjdzie mu więcej umierać na oczach swojego podopiecznego i to w tak młodym wieku. Sam zresztą nie wiedział, co chodzi mu po głowie. Nie łatwo pozbierać się po tym, jak niemal opuściło się ciało. Chociaż nie miał pewności, co się tak naprawdę wtedy z nim działo. I nie chciał wiedzieć.
- Ktoś się zbliża. - rzucił ostrzegawczo Otsëa, a jego ciało spięło się gotowe do obrony przyjaciół za wszelką cenę.
„Uspokój ich.” rzucił rozkazująco głos w myślach nadal chlipiącego siedmiolatka, który nawet na chwilę nie wypuszczał z objęć swojego opiekuna.
- To przyjaciel. - wydusił nie chcąc odpowiadać za żadne więcej zgony. - To on nam pomógł. - ułożył głowę na ramieniu maga i zamknął oczy starając się uspokoić oddech, by czuć, jak pierś mężczyzny unosi się przy jego własnej. Musiał mieć całkowitą pewność, że Jean-Michael jest cały i zdrowy i więcej nie straci przytomności. - To dżin. - dodał po chwili. Poczuł, że mag sztywnieje i wystraszony odsunął się by popatrzeć na opiekuna.
Jean-Michael widząc przerażenie chłopca odetchnął i pogłaskał jego jasną główkę. Chciał nawrzeszczeć na malca, ale nie mógł tego zrobić. Nie po tym, jak napędził mu takiego stracha.
- On nam nic nie zrobi. - chłopiec miał w oczach łzy, jakby obawiał się, że stanie się obiektem nienawiści ze strony przyjaciół za to, że zbratał się z dżinem. - Rozmawiał ze mną w myślach i obiecał pomóc. W zamian za zniszczenie broni, którą mają ludzie. Ona zniewala dżiny. - malec starał się wyjaśnić jak najwięcej, by móc ukryć ten bardziej niepokojący fakt ich układu.
- Wystarczy. - głos nieznajomego mężczyzny wyłaniającego się z ciemnego korytarza dźwięczał melodyjnym, obcym akcentem. Był silnie naładowany męskością, dumą i powagą, co sprawiało, że zupełnie nie pasował do zbliżającej się do nich osoby. Dżin – jeśli naprawdę nim był – okazał się bardzo wysoki i niemal chudy. Jego włosy miały kolor nieba zabarwionego czerwonym słońcem zwiastującym deszcz – nieomal różowy - zaś oczy, przerażająco niebieskie, niemal morskie, świdrowały sześcioosobową grupkę bardzo uważnie.
- Nazywam się Yehia Waarith Anis, a ciało które widzicie jest tylko iluzją stworzoną by oszukać wasze zmysły i pomóc wam w przyzwyczajeniu się do mnie. - powiedział szczerze. - Moje prawdziwe oblicze jest ulotne, bezpłciowe, ale dla wielu przerażające w swoim niewyraźnym kształcie. Ludzie nazywają nas demonami ze względu na to, jak wyglądamy.
Earen spoglądał na to młode, niemal białe i niesamowicie atrakcyjne ciało niepewnie, z jawną niechęcią wykrzywiając wargi. Dżin? Jeszcze do niedawna uważał ich istnienie za bajkę, uznawał za przerażający fakt, iż dżiny mogłyby istnieć, a teraz spotyka pomocnego, niewinnego chłopaka, który chętnie zdradza tajemnice swojego ludu? Nie ufał temu młodzieńcowi, nawet jeśli wydostał ich z niewoli.
Niewola... Kiedy w ogóle zniknęły więzy krępujące mu ręce?!
- Nie musicie mi ufać. - domniemany dżin spojrzał po twarzach zebranych. - Zawarłem układ z chłopcem, a wy mnie nie interesujecie. To malec mnie przywołał, on poprosił o pomoc w uwolnieniu siebie i was. Teraz musi tylko dotrzymać umowy, a wy jak mniemam pomożecie mu w tym. Jestem w stanie przenieść was do miasta ludzi, bądź w jego pobliże, ale nie przekroczę bariery wyznaczanej przez krępującą dżiny moc.
Niquis wysunął się z kieszeni Deviego i poczłapał do Earena, który podniósł zwierzaczka sadzając na swoim ramieniu. Razem na pewno czuli się raźniej.
- Jak to możliwe, że w ogóle istniejecie? - odważył się zapytać griffin.
- A jak to możliwe, że tak głupia rasa, jak twoja, przetrwała tyle tysiącleci zamiast wyginąć?
Atmosfera robiła się ciężka, więc Devi – nadal przyklejony do maga – postanowił interweniować.
- Przenieś nas najdalej jak możesz. - powiedział pociągając nosem, z którego katar spływał mu na usta i brodę. Jean-Michael bez słowa wytarł jego twarz swoim rękawem.
- Nie znamy go, jak możemy mu ufać? - Lassë także postanowił się odezwać, choć swoje pytanie kierował do kochanka. - Dżiny powinny być niebezpieczne, więc dlaczego on jest inny? Dlaczego naprawdę miałby nam pomagać?
- Nie robię tego dla was, ale dla siebie. Chłopiec ma być moim niezależnym od magii ciałem, które zniszczy to, co nigdy nie powinno powstać. Powtarzam, nie interesuje mnie to, czy mi ufacie. Mam was przenieść, czy nie?! - warknął nagle poirytowany, a jego oczy zalśniły niebezpiecznie. Najwidoczniej nie było sensu przedłużać tej irytującej rozmowy.

niedziela, 10 listopada 2013

77. I wtedy zapadła cisza...

Kiedy zatrzymali się na noc, Jean-Michael był zmuszony zdjąć z nich czar, który tego dnia uratował życie całej szóstce. Nie podobało mu się to, ale i nie był w stanie spać utrzymując zaklęcie, nie wspominając już o zmęczeniu, które dawało mu się we znaki. Taki stan rzeczy miał jednak także dobre strony, gdyż mężczyzna nie musiał trzymać nocnej warty, ale mógł spać nabierając sił. Jak przystało na dumnego mężczyznę, nie chciał się na to godzić bezwarunkowo, toteż zaznaczył bardzo wymownie, iż ma zamiar wypełniać wszystkie swoje obowiązki, kiedy tylko nauczy się zużywać mniejsze ilości mocy, bądź nawyknie do jej ubytków. Póki co nie był w stanie czarować i poświęcać się jak inni, co denerwowało go i irytowało. Nie chciał być słaby w oczach Deviego, a i jego miłość własna cierpiała, gdy musiał być traktowany inaczej z powodu zmęczenia, czy bólu głowy.
Jak zwykle czuwanie rozpoczął Otsëa, który nie pozwolił by ktokolwiek inny przejął pierwszą wartę. Wiedział, że właśnie ten okres między zmierzchem a nocą jest najbardziej niebezpieczny i właśnie w tym przypadku jego doświadczenie i umiejętności mogły przydać się najbardziej. Pozwolił by Lassë ułożył się przy nim z głową na jego kolanach, jak dziecko wtulające się w opiekuna. Obaj mieli świadomość, że w pewnej chwili ta bliskość stanie się irytująca dla przyjaciół, którzy będą zmuszeni codziennie podziwiać dowody uczucia między tą dwójką, ale czy naprawdę zakochani w sobie ludzie potrafią trzymać się z daleka od siebie, gdy droga ciągnie się całymi miesiącami?
W przeciwieństwie do poprzednich nocy ta była wyjątkowo ciepła, niemal rozkoszna, choć temperatura nadal nie była wystarczająco wysoka dla osób z lasów, gdzie nawet zimy były łagodniejsze, czy z krain bez śniegów i niskich temperatur.
Niestety dzień nie był równie udany, co spokojna noc. Jean-Michael nie zdążył nawet rozłożyć bariery niewidzialności, kiedy zostali otoczeni przez ósemkę Skorpionów – tych samych, które wcześniej zaatakowały Łowcę. Otsëa miał zamiar rzucić się w wir walki by dać przyjaciołom szansę na ucieczkę, ale jedno spojrzenie na skrępowanego mężczyznę w czerwieni leżącego za plecami Skorpionów wystarczył by ostudzić jego zapał.
- Czego chcecie?! - zapytał we wspólnej mowie osłaniając sobą Deviego, który wystraszony kulił się między swoimi kompanami. W ramionach trzymał zamienionego w zwierzaczka Niquisa, który najwyraźniej uznał, że w takiej postaci przyda się bardziej, niż gdyby narażał się w ludzkiej. Już kiedyś zdołał się przecież wymknąć napastnikom i przyczynił się do wyswobodzenia przyjaciół z łap łowców niewolników.
- Jesteście na naszym terenie. - odpowiedział ostro dowódca.
- Jeśli pozwolicie nam odejść nie będziemy bezcześcić waszej ziemi.
- Naprawdę wierzysz, że pozwolimy wam odejść? - mężczyzna uśmiechnął się nieprzyjemnie prezentując równe, białe zęby.
- Lepiej zadać głupie pytanie, niż milczeć pozwalając ci na wszystko. - Otsëa starał się panować nad sytuacją, chociaż wiedział, że jest opłakana.
- Więc powiedz mi dlaczego miałbym was nie zabijać. - Skorpion bawił się tą sytuacją. Może chciał widzieć strach na twarzy mężczyzny, który z podniesionym czołem patrzył mu w oczy? - Wyglądasz na kogoś, kto zna tę okolicę, kto przeszedł już pustynię. Musiałeś wiedzieć, co wam grozi jeśli tu przyjdziecie.
- Gdybym mógł nie oglądać zakazanych gęb twojego Plemienia na pewno nie pokazałbym się na tym zapomnianym przez bogów kawałku suchej, nieurodzajnej ziemi. A skoro tu jestem to znak, że miałem ku temu powód. Tak samo, jak moi przyjaciele.
- Odważny albo głupi. - skomentował Skorpion i poruszył ramionami zataczając nimi koło, co miało pomóc mu w rozluźnieniu mięśni najwyraźniej nadal spiętych po walce z Łowcą smoków. - Mam dziś wyjątkowo dobry humor, więc myślę, że zamiast was zabijać po prostu pojmę i wykorzystam. Tak jak i tę bestię. - rzucił okiem na plującego piaskiem mężczyznę w czerwieni. - Związać ich! - rozkazał. - I radzę wam poddać się bez walki. - jego wzrok spoczął na odsłoniętym w tamtej chwili Devim, który z kieszenią wypchaną Niquisem patrzył drżący na Skorpiony krępujące jego starszych przyjaciół. Bał się okropnie, ale czuł mrowienie magii, co znaczyło, że Jean-Michael działa by ochronić swojego małego podopiecznego. Nawet przypadkowe zranienie kosztowałoby malca życie.
Chłopiec podniósł wzrok i przygryzając wargę kiedy jego jasne oczka wpatrywały się w przerażająco czerwone tęczówki. Zadrżał, przełknął łzy i zrobił mały krok w bok by znaleźć się bliżej maga, który był dla niego wszystkim. Bał się, ale musiał być dzielny. Nawet jeśli ten Skorpion wglądał jak demon. Dżiny nie mogły być bardziej przerażające!
Dżiny! Chłopcu nagle coś zaświtało w jego małej, słodkiej główce. Jeśli przerażający człowiek o niebieskich oczach, którego wyobraził sobie Devi był dżinem, to malec mógł go wykorzystać by pomóc sobie i przyjaciołom. Jeśli tylko ujarzmi bestię...
Przełknął z trudem ślinę i pozwolił się związać, a następnie marszcząc swój mały nosek zbliżył się do swoich towarzyszy na tyle by go słyszeli, ale tak by nie zwracał na siebie uwagi oprawców.
- Wyciągnę nas z tego.
- Ani mi się waż! - syknął na niego Jean-Michael i z ulgą stwierdził, że nie ściągnął na siebie ciekawskich spojrzeń. - Masz być grzeczny, nie rzucać się w oczy i jeśli będzie okazja uciekasz czym prędzej do ludzi. Zrozumiano? - jego spojrzenie było ostre i chłopiec żadnym sposobem nie zdołałby przekonać opiekuna do zmiany decyzji.
- Nic nie rozumiesz. - mruknął malec.
- Milczeć! - warknął jeden ze Skorpionów. - Albo sam was uciszę. - z satysfakcją pokazał swoją śmiercionośną broń. - Nie chcę słyszeć ani słowa więcej. Jazda! - ruchem głowy wskazał kierunek.
Dwa Skorpiony ruszyły przodem, za nimi mieli podążać wzięci w niewolę, a całość zamykała pozostała reszta wojowników Plemienia. Ucieczka nie wchodziła w grę. Tym bardziej, że główni zainteresowani musieliby zabrać ze sobą Łowcę smoków, jeśli chcieli w ogóle na poważnie myśleć o czymkolwiek. Nie było wątpliwości, że mając wroga w swoich szeregach nie zdołają go uciszyć jeśli coś pójdzie nie po jego myśli. Ale jaki sens miało ratowanie skóry komuś, kto z przyjemnością zabije ich, gdy tylko zostanie uwolniony?
Devi skinął głową samemu sobie. Jeśli on ich nie uratuje to na pewno umrą pracując pod przymusem dla rasy tak niebezpiecznej, że każdego dnia mogłaby czekać ich śmierć. Jasne, chłopiec nie znał wroga, ale domyślał się, że równie dobrze może także skończyć jako posiłek dla szamanów, czy innych szaleńców.
W międzyczasie, kiedy siedmiolatek obmyślał swój plan ucieczki, Lassë był przerażony i bliski płaczu. Jego misja właśnie się zakończyła, a Żywioły na pewno czuły wstyd, że właśnie on został przez nich wybrany. A teraz skończy pochowany w jaskiniach pełnych diamentów, ale tak dalekich od Ziemi, jak to tylko możliwe. To nie miało najmniejszego sensu i elf powoli popadał w beznadzieję i przygnębienie. Miał ochotę płakać, krzyczeć, bić się o swoje prawa. Jak do tego w ogóle doszło?! Jeszcze niedawno wszystko im się udawało, a teraz trafili w łapy wrogiej rasy. Dlaczego nikt nad nimi nie czuwał? Bogowie, Żywioły, ktokolwiek?
Otsëa musiał wyczuć kiepskie samopoczucie chłopaka, gdyż związany zatoczył się tak, by chociaż lekko musnąć swoim ramieniem ramię swojego partnera. Posłał mu lekki, pokrzepiający uśmiech i poruszył ustami, co układało się w zapewnienie: „Damy sobie radę”. Jak można nie wierzyć komuś takiemu, jak on? Można było obawiać się tylko jednego – tego, że smok postanowi się przemienić i w ten sposób wydostać przyjaciół z tarapatów. Bard był przecież osobą na tyle szlachetną, że potrafiłby zignorować obecność Łowcy. Zaryzykowałby życie dla tych, którzy od tylu miesięcy byli częścią jego rodziny.
Niemniej jednak, nie tylko Devi był nastawiony wojowniczo i gotowy działać. Earen również nie planował poddawać się i na pewno nie pozwoli się zniewolić. Był wolny, silny, niezależny, planował zdobyć swoją „samicę”. Nie miał czasu na głupie pakowanie się w kłopoty! Chciał zaimponować Niquisowi, ale bardziej wolał działać po swojemu szukając sposobu by się mu przypodobać. Nie chciał wykorzystywać w tym celu bandy Skorpionów, ale jeśli będzie musiał to poświęci życie by dążyć do celu! Zresztą, miał pewność, że tiikeri jest bezpieczny w kieszeni Deviego. A przynajmniej do czasu, kiedy ktoś postanowi ich przeszukać, a do tego na pewno dojdzie, gdy tylko znajdą się w wiosce otoczeni przez wroga. Jeśli mieli uciekać to teraz! A to było niemożliwe.
- Dlaczego nic nie może iść po mojej myśli? - mruknął do siebie rzucając nieprzyjemne spojrzenia w stronę oprawców, którzy w tej chwili otaczali ich ze wszystkich stron, jakby chcieli mieć pewność, że więźniowie nie uciekną. Jakby więźniowie mieli okazję by uciec... Griffin rozglądał się ostrożnie i uważnie chcąc wyłapać słaby punkt, o którym nic nie wiedział, a którego istnienie potwierdzało zachowanie Skorpionów.
Wojownicy uzbrojeni w swoje krwawe szpony najpewniej nie zdawali sobie nawet sprawy z tego, że zdradzali swoje myśli i niepokoje. Nikt na pewno nie próbował jak dotąd im się sprzeciwiać, nie stanął dobrowolnie do walki, kiedy mógł żyć w niewoli, ale zawsze to żyć. Tym lepiej. Będą zaskoczeni, kiedy ich jeńcy w końcu zaatakują!
Naturalnie Earen nie był jedynym, który zauważył nieuświadomioną zmianę w zachowaniu Skorpionów. Nie umknęło to nawet Deviemu, który nie był już dzieckiem, ale małym kombinatorem, w którego słodkiej blond główce obracały się trybiki. Jaka inna rasa mogłaby zagrozić ośmiu wojownikom, którzy potrafili zabić jedną raną? Z czym trucizna może mieć problem do tego stopnia poważny, że uzbrojona grupa woli mieć się instynktownie na baczności? Dla niego było to oczywiste. Dżiny! Nie ważne, że inni mogli w nie nie wierzyć. On był w tej chwili przekonany o ich istnieniu i wiedział, że są w pobliżu. A skoro one były gdzieś tutaj, zaś on jako człowiek mógł nad nimi panować, to może potrafiłby je także przywołać?
Podjął pierwszą, niemądrą próbę nawoływania dżinów myślami. Nigdy nie słyszał by coś takiego działało, ale nie słyszał o tak wielu rzeczach i cudach, że nie było sensu odrzucać tego pomysłu od razu. Spoglądał przy tym na swojego zaniepokojonego opiekuna, który najpewniej umierał w środku z obawy o to dziecko, za które był odpowiedzialny. Devi był pewny, że Jean-Michael zrobiłby dla niego dosłownie wszystko, a i on nie miał wątpliwości, że dla mężczyzny oddałby nawet własne życie. Strach uleciał z niego całkowicie dzięki tym myślom.
- Jestem człowiekiem, więc jeśli mnie słyszycie chcę żebyście przybyli. - zaczął mówić szeptem do siebie. - Jestem człowiekiem, więc mogę nad wami zapanować i przywołuję was. - próbował. - Nie chcę was zniewolić, chcę prosić o pomoc. - nic się nie stało i chłopiec wcale się nie zdziwił. Mógł się tego spodziewać skoro próbował po raz pierwszy i nie miał pojęcia, jak wywołać dżina. Nie planował się jednak poddawać. Nie teraz to później, ale na pewno będzie dalej próbował. Znowu przeszedł do wzywania pomocy w myślach. Odważnym, rozkazującym tonem, który nie wskazywał bynajmniej na siedmioletnie dziecko, ale niemal dorosłego.
„Daję wam słowo, że nie będę próbował was skrępować jeśli pojawicie się i pomożecie mi i moim przyjaciołom.” mówił do pustki w swoich myślach i wyobrażał sobie, że jego głos płynie niewidzialnymi falami, jak magia Jean-Michaela. „Wiem, że pomagacie złym ludziom, więc dlaczego nie chcecie pomóc komuś takiemu jak ja? Nie zapłacę wam diamentami, ale obiecuję nie ścigać was, nie wykorzystywać mojej nad wami przewagi.” uśmiechnął się ironicznie do samego siebie. Czy w ogóle miał jakąkolwiek przewagę nad silniejszymi od siebie rasami? Odrzucił jednak te myśli, gdyż wcale mu nie pomagały. Był człowiekiem i w tej rasie musiała istnieć jakaś dziwna moc, która pozwalała ludziom na panowanie nad dżinami, na walkę z innymi ludami. Przecież dlatego jego pobratymcy planowali podbić świat, wybić innych, zająć wszystkie ziemie i stać się ich jedynymi panami. Dlaczego sprzeciwiali się Żywiołom, czyż nie?
- Czy któryś z was mnie słyszy? - znowu przeszedł do szeptu. - Wiem, że tu gdzieś jesteście. Dlatego Skorpiony się boją. Jesteście tutaj i możecie im zagrozić. Pomóżcie mi się stąd wydostać. Mi i moim przyjaciołom.
„Nie stanowię dla was żadnego zagrożenia, jak długo wy nie jesteście mi wrogami.”
Nagle usłyszał śmiech rozchodzący się niemal echem po jego czaszce, umyśle, sam nie wiedział gdzie go usłyszał i jak to możliwe. Śmiech, szczery, chociaż ostry, może trochę kpiący.
„Czy ty próbujesz nam grozić?” po śmiechu odezwał się głos i chłopiec nie mógł uwierzyć, że ktoś naprawdę próbuje rozmawiać z nim w taki sposób.
„Jesteś dżinem?” zapytał od razu w myślach czekając w napięciu na odpowiedź. Nie był pewny, czy naprawdę może przekazywać informację myślami, czy też tylko je tak odbiera, ale próbował i czekał. Czuł na sobie pytające, uważne spojrzenie Jean-Michaela, który musiał zauważyć, jakąś zmianę w minie, czy zachowaniu chłopca, a może Devi pisnął nieświadomie, kiedy usłyszał śmiech?
Odpowiedział uspokajającym uśmiechem na spojrzenie opiekuna.
- Damy sobie radę. - zapewnił cicho.
„Słyszysz mnie?” zapytał w myślach chcąc ostatecznie ustalić sposób, w jaki może porozumiewać się z tym, który odpowiedział na jego wołane o pomoc. Nadal panowała cisza, aż nagle chłopiec doczekał się swojej odpowiedzi.
„Tak, słyszę cię, człowieku. Słyszę cię i widzę.”

niedziela, 3 listopada 2013

76. I wtedy zapadła cisza...

Chociaż przedsięwzięcie było ryzykowne, Otsëa postanowił zmienić kierunek marszu. Prawdopodobieństwo, że łowca zobaczy ich posuwających się po jego lewej stronie wzrastało, gdyż odległość dzieląca ich grupę od hybrydy rosłaby z boku, nie zaś z naprzeciwka. Tym samym każdy gwałtowny, nieprzemyślany ruch mógłby zostać wychwycony przez czujne, wprawne oko. Nawet lekka zmiana kąta mogła im zaszkodzić.

Mimo wszystko skręcili na zachód z nadzieją ostatecznego wyminięcia łowcy smoków. Dzień na zachód, dzień powrotu na południe, a później na skos na północny wschód. Prosty, o ile nie najprostszy plan z możliwych.

Jean-Michael zarumienił się, kiedy mieli za sobą już sporą część drogi.

- Ja... - zaczął wahając się. - Nie wiem, czy to coś da i czy potrafię, ale mógłbym spróbować.

- Czego? - bard odwrócił się do niego marszcząc brwi. O co mogło chodzić magowi?

- Zasłonić nas przed wzrokiem innych. Nie na długo, ale myślę, że na jakieś kilkanaście godzin wystarczy jeśli ograniczę się do szybkiego, prostego kamuflażu. Nie wpadłem na to wcześniej, wybaczcie. Mogę jednak spróbować jeśli...

- To jedyny pomysł, jaki w tej chwili mamy. - zgodził się Otsëa.

Zatrzymali się na te kilka chwil, kiedy to mag usiłował rzucić zaklęcie, które tworzył powoli niczym alchemik pracujący nad swoim projektem, bądź prządka pracująca przy kołowrotku. Nie miał pojęcia, czy się udało. Jego towarzysze poczuli w prawdzie lekki powiew magii, ale i oni nie byli niczego pewni. Przecież widzieli się nawzajem, ale czyż czar nie miał być rzucony na nich wszystkich?

- I? Działa? - Lassë spoglądał po przyjaciołach, którzy wzruszali ramionami.

- To już nie jest istotne. Czy się udało, czy też nie, musimy iść dalej. - Otsëa uścisnął dłoń elfa.

- Wydaje mi się, że jednak coś z tego wyszło. - wyraził swoją opinię mag. - czuję, że czerpiecie z mojej mocy.

Wszyscy uznali to za dobry znak toteż i humory się im znacznie poprawiły. Jeśli naprawdę byli niezauważalni dla łowcy to najprawdopodobniej nie widziało ich także Plemię Skorpionów, które z łatwością odnalazłoby ich trop, gdyby tylko wiedziało, że kręcą się w pobliżu. Tym czasem Skorpiony mogły w powodzeniem dobrać się do tyłka  Lócënehtara, czego hybrydzie z całego serca życzyła cała szóstka ukrywających się przed nim podróżnych. Starcie smoków pośrodku pustyni? To najgłupsze, co mogłoby się im przytrafić. Nie dość, że zwróciliby na siebie uwagę całej okolicy, to dodatkowi ranni nie mieliby szans na przeżycie. W tym upale nikt nie zdołałby poradzić sobie z ewentualnymi ranami, które nie goiłyby się, ale gniły za dnia i przemarzały dopiero nocą nie mając jednak szans na wygojenie.

Chwilowo mieli szczęście i święty spokój nie musząc martwić się niechcianymi obserwatorami. Jean-Michael jak dotąd nie zawiódł ich zaufania, a jego zaklęcia skutkowały, chociaż dopiero uczył się ich wykorzystania w terenie. Tak jak Devi miał zdobywać wiedzę ze swoich książek, tak mag musiał teraz ćwiczyć swoje umiejętności, które jeszcze niedawno uważał przecież za imponujące. Zabawna, ale właśnie teraz, gdy powinien wykorzystywać je jak należy, on zapominał, że je posiada. Przy swoich towarzyszach czuł się tak zwyczajny, że magia nie zwracała jego uwagi, choć była integralną częścią jego ciała i życia, czuł ją zawsze i wszędzie. Mężczyzna pragnął stać się bardziej przydatny niż dotychczas, stać się tym, kim być powinien podczas tej wyprawy. Gdzieś w głębi duszy pragnął by Devi był z niego dumny, by go podziwiał. Jak każdy ojciec pragnął imponować synowi, zaś w przypadku tego siedmiolatka Jean-Michael uwielbiał czuć się jak bohater. Jedno spojrzenie tych wielkich, rozjarzonych pasją oczu potrafiło przyprawić mu skrzydła. Zresztą, inni czuli się podobnie, kiedy malec obdarzał ich swoim jakże cennym zainteresowaniem.

Lassë wpatrywał się w suchy, nagrzany słońcem piach. Jak to możliwe, że nie czuł żadnej łączności z Ziemią poprzez te drobinki? Tak jak mag zapomniał o swojej mocy, tak elf zupełnie zatopił się w drodze i nie pomyślał wcześniej o kontakcie z Żywiołem. A przecież mógłby poprosić o pomoc, o wskazówki, gdyby tylko zbliżył swoją duszę do siły wszechświata, która kryła się w bliskiej mu Ziemi, w duchach przemawiających w jej imieniu.

Czy to możliwe, że Żywioły podjęły już walkę między sobą, bo on tak długo wykonywał swoją misję? A może świat już pogrążał się w wojnie, a oni zwyczajnie nie mieli o niczym pojęcia? Jeszcze niedawno wcale o tym nie myślał, a teraz martwił się czasem, jaki stracił po drodze, brakiem kontaktu ze swoją rasą, którą miał informować na bieżąco już w czasie rozpoczęcia misji, a co dopiero teraz, gdy podjął się kolejnej. Czy wysłano za nim kogoś innego? Czy zwątpiono w jego kompetencje i znaleziono zastępstwo? Bardzo chciał znać odpowiedzi na te pytania, ale nie miał pojęcia gdzie powinien ich szukać.

Choć z wielkim trudem, odrzucił całą swoją niepewność. Nie było sensu zadręczać się myślą o tym, czego nie mógł zmienić. Nie miał wpływu na Żywioły, nie obchodził się zbyt dobrze ze zwierzętami, więc pierwotny plan wysyłania wiadomości legł w gruzach już na początku jego drogi, nie mógł porozumieć się z władcą swojej wioski w żaden inny sposób – po co więc w ogóle o tym myśleć?

Lassë nie dając nic po sobie znać, wyszukał dłoń barda swoją i ścisnął jego palce nie mogąc powstrzymać uśmiechu, jaki wypłynął na jego twarz. Zachowywał się jak zakochany szczeniak, a przecież był już dorosłym elfem, który powinien mieć za sobą tę fazę niemal dziecięcego zauroczenia. Jak widać chłopak nie znał świata poza swoją wioską, a i tam nie próbował zacieśniać więzi z potencjalnymi partnerkami. Miał przyjaciół, ale nigdy nie szukał nikogo bliższego niż oni. Dopiero Otsëa zmienił jego świat bardziej niż sama wyprawa.

- Stać. - bard podniósł rękę i sam przystanął nasłuchując. Spojrzał na Jean-Michaela, który skinął głową. Wiedział co ma robić, toteż posłał w przestrzeń energię, by po chwili ponownie skinąć. Nie byli już sami i właśnie teraz miało okazać się, czy rzucone przez maga zaklęcie działa.

- Skorpiony. - szepnął cicho mag i przyciągnął do siebie Deviego trzymając go mocno.

Zza wydmy wyłoniła się grupa ośmiu wysokich, dobrze zbudowanych mężczyzn. Każdego z nich cechował srebrny naramiennik, który ciągnął się w dół przechodząc w rękawicę o ostrych, niebezpiecznych zagięciach. Przez nagą pierś mężczyzn ciągnął się skórzany pas mocujący całość śmiercionośnej broni, która najpewniej była trującym żądłem, oraz lekki, ciemny materiał, którym Skorpiony były opasane i który sięgał ziemi. Idący na czele mężczyzna wyróżniał się spośród reszty jasnymi, wpadającymi w delikatny fiolet włosami, które sięgały pasa. Jego czerwone oczy, niemal pozbawione białek, otoczone były mocną, czarną obwódką. Dodatkowo, od nosa poprzez oko i do samego dołu szczęki ciągnął się tatuaż przypominający ten na twarzy Otsëa, choć zdecydowanie większy.

Patrząc na nich nie można było mieć wątpliwości, że to nie tylko niebezpieczni wojownicy, ale także utalentowani zabójcy. Świadczył o tym ich zimny wzrok, który utkwili w jakimś punkcie przed sobą.

Otsëa dał znać swoim towarzyszom by nawet nie drgnęli. Póki co Skorpiony nie zauważyły ich, co świadczyło o działaniu zaklęcia Jean-Michaela. Niestety nadal mogli ich usłyszeć, a wtedy nawet magiczna osłona nie pomoże im w żadnym stopniu.

Dopiero po chwili Otsëa zrozumiał, że to łowca był punktem, w który tak zaciekle wpatrywali się mężczyźni. Ciężko określić, w którym momencie zdołali go zauważyć, czy wyczuć, ale teraz podążali w jego stronę pewni jak kaci, którymi w pewnym stopniu byli. Początkowo zdaniem barda łowca powinien zginąć z ręki tych bestii znienawidzonych przez większość żyjących na pustyni ras, jednakże po chwili zrozumiał, że to nie zmienia w gruncie rzeczy niczego. Łowca i Skorpiony powinni wykończyć się nawzajem.

To dziwne, że żaden z mijających niewidzialną grupkę wojowników nie usłyszał szaleńczego bicia ich serc. Pięć metrów to niewiele, jak na to głośne, gwałtowne bębnienie. Jakimś cudem jednak żadnej niepotrzebny ruch nie został wykonany, kamuflaż utrzymał się, a z każdą chwilą Skorpiony oddalały się idąc po piasku z gracją i lekkością, której pozbawiony był chód innych istot. Każdy ich krok przedłużał życie pozostawionych za plecami podróżnych.

Godzina – tyle czasu Otsëa kazał im czekać zanim ruszyli niepewnie w dalszą drogę. Nie próbowali już nawet posuwać się dalej w kierunku zachodnim, gdyż stamtąd nadeszły Skorpiony. Ponownie obrali więc północ, by więcej nie zbaczać z drogi, a tym samym nie mieszać się w starcie między hybrydą, a jedną z najbardziej niebezpiecznych ras świata. Zresztą, im szybciej opuszczą terytorium Plemienia, tym większe będzie prawdopodobieństwo przeżycia, choć jak długo zostaną na pustyni, tak długo nie będzie ono pewne.

Nie mogli spieszyć się przesadnie w obawie, że inna grupa Skorpionów Plemienia mogłaby znajdować się w pobliżu, a ich kroki byłyby nazbyt wyraźnie słyszane. Co gorsza, nawet osunięcie się piasku byłoby o wiele bardziej nienaturalne, gdyby gnali na złamanie karku. Poniekąd i spokojny marsz nie niósł ze sobą żadnej pewności, toteż ich serca wcale nie uspokoiły swojego bicia. Jeśli Skorpiony będą w stanie powstrzymać Łowcę to nie będą miały najmniejszego problemu z nimi.

Tyle tylko, że nie mogli uciec, nie mogli się poddać, czy zawrócić. Mogli tylko brnąć dalej przed siebie mając nadzieję, że wszystko się ułoży, wystarczy im wody, unikną spotkania z małym oddziałem bestii straszliwszych niż wszystkie żyjące w lasach.

Usłyszeli ryk. Niemal zwierzęcy okrzyk walki, który zmroził im krew w żyłach i wbił stopy w piach.

- Walczą. - rzucił cicho, niemal szeptem Otsëa. - Dopadły go, a on broni się sięgając po krew smoka, którą ma w żyłach.

- On... nie może się przemienić, prawda? - zapytał drżącym głosem Lassë.

- Nie. To tylko hybryda, a one nie mają takiej mocy. Może korzystać z siły zdecydowanie większej niż przeciętna istota, jego skóra i zbroja są niesamowicie twarde, jest go ciężko zabić, ale nie jest w stanie zmienić postaci. Nadal za dużo w nim człowieka.

- A Skorpiony? - podjął Niquis, który do tej pory był raczej bardzo milczący.

- Są jak karaluchy. Mają mocne pancerze po przemianie i równie sztywną skórę jako ludzie. Ich jad zabija, ale musi najpierw dostać się do krwiobiegu, a więc muszą przebić się przez skórę. Nie są przesadnie silne, ale cechuje je ogromna szybkość. Nie należy się do nich zbliżać nawet, kiedy są martwe. Ich ciała potrafią kąsać nawet do godziny po zabiciu osobnika dorosłego. Jeśli uda ci się jakiegoś zabić, po dwóch dniach ich ciało wysycha i zaczyna się rozsypywać. Trucizna przestaje być niebezpieczna po tygodniu. Nie wiem, co jeszcze mogę wam o nich powiedzieć w tej chwili. Widzieliście je na własne oczy. Są imponujące, a tatuaże pozwalają im w życiu na pustyni. Nie są jednak tworzone przez Magów, ale sami je robią. Tatua jest dla nich znakiem przynależności Plemiennej, a kształt i wielkość odpowiadają także pozycji w ich społeczeństwie. Ten, który dowodził stał na samym czele ich armii. Nie wiem dlaczego wysłali kogoś tak wysoko postawionego, ale należy mieć się na baczności.

- Co więc mamy zrobić, kiedy się na nich natkniemy? Nie możemy uciekać, bo nas dopadną, nie ma sensu walczyć, bo i tak nie mamy szans. - Jean-Michael chciał przesunąć dłonią po swoich krótkich włosach, ale natrafił na turban, więc potarł coraz większą brodę pod zasłaniającą usta chustką.

- Jeśli liczysz na szczerą odpowiedź, to ci jej udzielę. - bard spojrzał najpierw na maga, a następnie na resztę przyjaciół. - Modlić się do kogokolwiek chcecie by potrzebowali niewolników. Tylko wtedy nie zabijają. Słyszałem, bądź zwyczajnie sobie zmyśliłem, że mają kopalnie diamentów, które później sprzedają ludziom za niewolników, którymi się żywią podczas świąt.

- To tylko moje głupie domysły, ale czy ty dopiero teraz nam mówisz, że Skorpiony Plemienia trucizną upłynniają wnętrzności, a później wysysają je od święta? - Earen uśmiechnął się lekko. Od zawsze myślał, że podobne historie są bajkami dla niegrzecznych dzieci, ale teraz wszystko wydawało się mieć ręce i nogi.

- Nigdy nie potwierdzono, że to ich sprawka, ale tak. Podejrzewam, że właśnie tak jest. Dowiedziałem się o tym tak dawno temu, że nie jestem w stanie zapewnić was, że to prawda, bądź półprawda. Mogłem sobie coś wmówić, kiedy sam wydedukowałem pewne rzeczy z ich zachowania, plotek, podań. Jest to jednak bardzo prawdopodobne. Szamani Skorpionów mają inną truciznę niż reszta. To najprawdopodobniej oni topią wnętrzności. Diamenty są cenne dla dżinów, które się nimi żywią, jeśli wierzyć w ich istnienie.

- Z jakiegoś powodu mam wrażenie, że z każdym dniem bardziej w nie wierzysz. - zauważył mag, a na jego słowa Otsëa odpowiedział wzruszeniem ramion.

Podjęli dalszą drogę by oddalić się od źródła kolejnego nieludzkiego ryku, w którym bard wyczytał wściekłość i zawziętość. Łowca smoków walczył i nie planował się poddać. Jeśli był tak dobrze wyszkolony, jak przypuszczano, wtedy Skorpiony nie zdołają go zabić, ale mogą pojmać przy odrobinie szczęścia.

„Wróg mojego wroga jest moim sprzymierzeńcem.” pomyślał smok „Przynajmniej tak długo, jak długo ma się czym zająć i nie atakuje nas.”