piątek, 23 września 2011

Lips of an Angel vol. 7

Notka pisana przed chorobą, więc mogłam ją dodać ^^"

 

 

Czekali do zmroku, później uważnie śledzili płonące w oknach domu światła, jakby w jednej chwili mieli otrzymać znak rozpoczynający ich akcję. Byli przekonani, że kobieta już od dłuższego czasu śpi po zjedzeniu czekoladowego ciasta z niespodzianką. Takie było przynajmniej zdanie Deana, który potwierdzał swoją teorię latami doświadczenia. On nie potrafiłby wytrzymać kilkunastu minut w jednym pomieszczeniu z takim tortem, a przecież nie był w ciąży. Co więc musiała przeżywać ciężarna kobieta kuszona tak apetycznym kąskiem?

- Wierz mi, nie dooglądała nawet swojego ulubionego serialu, bo zasnęła jak dziecko. – tłumaczył młodszemu bratu, kiedy podchodzili do drzwi, by dostać się do środka. A jednak mimo tej ogromnej pewności siebie obaj łowcy mieli w kieszeni legitymacje agentów FBI. Przezorny zawsze ubezpieczony, w szczególności, kiedy wszystko idzie podejrzanie gładko.

Przypuszczenia Deana sprawdziły się. Ciężarna kobieta leżała na sofie przy włączonym telewizorze i spała pochrapując cicho. Na podłodze leżał ubrudzony czekoladą talerz, na który starszy z mężczyzn spoglądał z niejakim żalem.
- Ja ukryję się w szafie w sypialni, a ty znajdź sobie jakieś inne miejsce. – zielonooki uśmiechnął się niewinnie dobrze zdając sobie sprawę z tego, iż był w o wiele lepszej sytuacji niż brat. – Nie patrz tak na mnie. Jesteś za wielki, nie ukryjesz się tak, żeby nikt cię nie zauważył, gdyby nagle zajrzał do środka. Znajdź schowek na szczotki, czy coś w tym rodzaju, tam nikt nigdy nie zagląda po pracy.

- Dzięki, Dean. Doceniam twoją troskę, naprawdę. – Samuel nie mógł powstrzymać tej ironicznej odpowiedzi. Niczym urażone dziecko wdrapał się po schodach na piętro i rozpoczął swoje poszukiwania odpowiedniego lokum, którego jednak tam nie znalazł. Skazany, więc został na ciasną, niską klitkę pod schodami, tak charakterystyczną dla większości zabudowań w Stanach. Przeklinał przy tym na brata, który musiał zamknąć za nim drzwi, gdyż zwinięty w kłębek Sam nie mógł tego zrobić. Jeśli wyjdzie stąd o własnych siłach, nie narobiwszy przy tym potwornego hałasu to będzie mógł dołączyć ten wyczyn do listy tych najbardziej ekstremalnych.

Znudzony i obolały siedział nieruchomo w swoim ukryciu mając nieprzyjemne wrażenie, że coś chodzi mu po ramieniu. Już miał zamiar zaryzykować ruch i strzepnąć to coś, gdy rozległ się intensywny, chociaż miły dla ucha dźwięk dzwonka. Chłopak niemal wstrzymywał oddech, gdy przekręcano klucz w drzwiach. Musiał zdać się na słuch, jako że każdy zbędny ruch byłby zbyt niebezpieczny i mógłby pokrzyżować im plany. Zamknął więc oczy pozwalając im odpocząć po wcześniejszym wpatrywaniu się w ciemne kształty w schowku.

Mąż najwyraźniej nie widział niczego nadzwyczajnego w fakcie, iż jego żona spała na kanapie ponieważ w przeciągu chwili, która jednak wydawała się siedzącemu w zamknięciu mężczyźnie całą wiecznością, zaczął wspinać się po schodach najwyraźniej zmierzając do sypialni. Dla Samuela był to znak, że musi jeszcze swoje wycierpieć. I nie mylił się. Mężczyzna wziął kąpiel, zjadł coś i dopiero udał się do swojego pokoju najwyraźniej z zamiarem udania się do snu.

Dean w tym czasie nudził się niemiłosiernie. Miał ochotę zagrać w jakąś grę na komórce, niestety usunął wszystkie kilka lat wcześniej, by nie zaśmiecały mu i tak niezachwycającej pamięci. Kolejny był pomysł na liczenie owiec, co jednak mogło go uśpić, a wtedy nie odpowiadałby za nic. Zaczął więc nucić pod nosem ulubione kawałki, póki nie usłyszał dzwonka świadczącego o tym, że właściciel wrócił do domu. Przez szparę między dwoma skrzydłami szafy obserwował poczynania ofiary. Poczekał na moment, kiedy to mężczyzna wypił połowę szklanki wody, która stała przy lampce nocnej i wtedy zadzwonił do brata dając mu znak, że może wyjść z ukrycia i cicho przedostać się pod drzwi. Oczywistym było, że nie można liczyć na nadzwyczajne szczęście przez całe życie, więc Dean zadbał by już sama woda uśpiła parszywca, którego miał chronić. Ostatecznie więc obaj z Samuelem czekali tylko na moment, kiedy Banshee zaatakuje.

Minęły może dwie godziny, gdy w końcu coś się zaczęło dziać. Dean widział ze swojego miejsca bladą postać, która przeskoczyła z gałęzi drzewa na mur domu. Bez najmniejszych problemów otworzyła okno, jakby wcale nie było zamknięte i kolejnym zwinnym skokiem dostała się do środka. Miała na sobie długą do ziemi białą szatę, jej włosy lśniły srebrem. Gdyby nie obnażone wściekle zęby mogłaby uchodzić za piękną nimfę, chociaż prawdę powiedziawszy starszy Winchester gustował w ludziach, nie w swojej zwierzynie łownej.

Banshee nie miała pojęcia o obecności łowców w domu, nachyliła się nad swoją uśpioną ofiarą i właśnie w tym momencie bracia wyskoczyli ze swoich kryjówek. Dalej wszystko potoczyło się niespodziewanie szybko. Zaskoczona istota syknęła, a widząc wycelowaną w nią broń zaczęła krzyczeć przeraźliwie głośno. Mężczyźni zasłonili uszy nie mogąc znieść tego dźwięku, wydawało im się, że ślepną , byli słabi i jakby obejmowani przez drażniący dźwięk przypominający pisk. Ponieśli klęskę, to już było pewne.

I nagle wszystko się skończyło równie szybko, jak się rozpoczęło. Dean otworzył oczy, które wcześniej mocno zamykał, jakby gałki oczne miały zostać wypchnięte z oczodołów. Jasność poraziła go i kiedy przyzwyczaił do niej wzrok dostrzegał zarys parku pełnego roześmianych dzieci bawiących się na przeznaczonym dla nich placu. Obok niego stała atrakcyjna rudowłosa kobieta, która – tak, nie ulegało wątpliwości – trzymała go za rękę. Kiedy się jej dokładniej przyjrzał dostrzegł ciepły uśmiech, przepiękne błękitne oczy i zapragnął ją całować. A ona zupełnie jakby czytała w jego myślach przysunęła się do niego bliżej, zapraszająco. Dean czuł błogi spokój, przyjemność płynącą z bliskości kobiety. Ujął w dłonie jej miękkie policzki po czym nakrył swoimi ustami jej pełne, ponętnie czerwone wargi. Ten pocałunek był o wiele przyjemniejszy niż początkowo mogło mu się wydawać. Te usta, chociaż miękkie, miały w sobie coś, co świadczyło o dominacji zamiast uległości, o jaką można było posądzać kobiety. Niemal tonął w tym niesamowitym doznaniu, jakby był zasysany przez rozkosz, której jego ciało zawsze pragnęło.

Sammy nie potrafił się poruszyć wpatrując się tępo w twarz brata, która była tak blisko, że jej rysy rozmywały się w jego oczach. Banshee uciekła, kiedy oni byli niezdolni do walki, zbyt pochłonięci chronieniem uszu, by martwić się o cokolwiek. Zaledwie jednak wróciły mu zmysły, poczuł jak Dean dotyka jego twarzy, a w sekundę później całuje. Teraz zdziwienie sięgało jednak zenitu, gdyż starszy mężczyzna wpychał bratu język w usta. Z niechęcią Sam był w stanie przyznać, iż zielonooki ma świetną technikę, wyćwiczoną na tysiącach chętnych panienek, teraz jednak nie całował jednej z nich, ale własnego brata! Młodszego Winchestera ogarnęło przerażenie, gdy nie był w stanie złapać oddechu. Musiał zaczerpnąć tchu przez nos, ponieważ jego usta były niemal połykane przez zachłannie i namiętnie całującego go Deana. W każdym innym wypadku zapewne czułby obrzydzenie do pocałunku z mężczyzną, a tym czasem ten pocałunek wydawał się na swój sposób przyjemny, może nawet taki był, jednak wszystkie inne uczucia nie pozwalały na racjonalne obeznanie się w sytuacji.

Jakimś nadludzkim wysiłkiem Samuel zebrał wszystkie swoje siły i odepchnął brata od siebie. Zamglone dotąd przyjemnością oczy Deana znowu nabrały zwyczajnego wyrazu. Mężczyzna był sobą i całe szczęście!

- Hę? A gdzie ta ruda? – zaczął rozglądać się zaniepokojony, ale świadomość również powróciła mu na właściwy tor. – Nie ma żadnej rudej, tak?

- Człowieku, chciałeś mnie połknąć! – Sam rumieniąc się patrzył na starszego brata z żalem. – Przyssałeś się jak pijawka! Wsadziłeś mi język!

- O, kurwa! – Dean otworzył usta, poruszył szczęką, jakby naśladował jakieś zwierzę i otarł je rękawem kurtki. – Naprawdę cię całowałem? – zapytał z wyraźną nadzieją. Tak, chciał by brat roześmiał się teraz głośno i zaczął z niego kpić, ale nic takiego się nie wydarzyło. Sammy stał zupełnie poważny przed nim, a jego zdecydowane spojrzenie nie pozwalało na żadne wątpliwości. – Kurwa! – powtórzył Dean i spojrzał w ziemię odwracając przy tym głowę w bok by poruszając ustami, jednak nie wypowiadając na głos nawet słowa, kląć dalej na to, co właśnie miało miejsce. Całował młodszego braciszka i sprawiło mu to taką przyjemność, że niemal się podniecił! Nie ważne, że przed oczyma miał obraz kobiety. To były usta Samuela! – Dorwę tę sukę i obedrę ze skóry! – syknął. – Wynosimy się stąd! – nawet nie chciał tego w tej chwili roztrząsać.

piątek, 16 września 2011

Lips of an Angel vol. 6

Przez chwilę Dean poczuł nieprzyjemny skurcz żołądka, zupełnie jakby siedząc w małym wagoniku zjeżdżał w dół po torach w wesołym miasteczku. To nie było przyjemne uczucie, ciężko było je nawet określić, kiedy szukało się odpowiedniego słowa oddającego w pełni przeżycia chwili. Szybko porzucił, więc rozważania na ten temat skupiając się na czymś znacznie istotniejszym.

            Jak to możliwe, że brat już był w pobliżu, że jechał jego śladem? Miał zostać na miejscu by upewnić się, że niczego nie przegapili. Czyżby zdarzyło się coś istotnego, coś, o czym Dean nie miał pojęcia? Oczywiście, miał wrażenie, że ktoś podąża jego śladem, – a raczej tropem śledzonego przez niego mężczyzny – ale nigdy nie przypuszczałby, że chodziło o brata! Czyżby tracił swoje łowieckie umiejętności? Bzdura! Był najlepszy, nie mógł ot tak się pomylić! Jeszcze chwila i Sam wyjaśni, co to wszystko ma znaczyć.

            Chociaż nadal szedł bardzo wolno, udając wieczornego spacerowicza, to gdzieś tam w środku miał ochotę biec jak najszybciej, znaleźć się w odpowiednim miejscu, mieć za sobą wszystkie te podchody. On miał zabijać, a nie wyprowadzać w pole potwory! Przez chwilę zastanawiał się nawet nad powodem swojej decyzji, by samemu podjąć się zadania śledzenia na piechotę potencjalnej ofiary. Musiał mieć jakąś chwilę wielkiej słabości, na szczęście już się skończyła i nie planował wysiadać z Impali, póki wszystko nie stanie się jasne.

            Samuel zatrzymał samochód w połowie ulicy przesiadając się sprzed kierownicy na miejsce pasażera. Musiał poczekać kilka chwil zanim brat dotarł na miejsce i wsiadając do środka warknął bez zbędnego powitania:
- Mów, o co chodzi!

- O nic. – Sam wzruszył niewinnie ramionami, co wydawało się zadziałać na Deana, jak czerwona płachta na byka. – Po prostu ją widziałem i pojechałem za nią, a ona podążała za tamtym gościem. Miała kilkanaście świetnych okazji, żeby go zabić, ale nie zrobiła tego, więc pewnie chce wybadać rutynę jego dnia. Stawiam na to, że jutro zaatakuje. Mimo wszystko to nie jest bezrozumna bestia, ale przemieniony człowiek. Ona wie, co robi. – Sammy przypominał sobie właśnie chwilę, kiedy to jakiś cień przemykał między pojedynczymi drzewami i budynkami prowadzącymi z baru pod motel i dalej pod dom nieznajomego mężczyzny. Dean, chociaż ostrożny nie mógł pozostać niezauważony, a jednak Banshee pochłonięta swoją przyszłą ofiarą nie zwracała uwagi na nic innego. Można było to zrozumieć, skoro nie miała wcześniej do czynienia z łowcami. Zapewne nigdy nie przyszło jej do głowy, że ktoś taki istnieje.
- Czekaj, czekaj... – coś nagle dotarło do zmęczonych szarych komórek starszego Winchestera. – Chcesz mi powiedzieć, że przez godzinę, jechałeś Moją Ukochaną, jakbyś ją pchał?!
- Czy to takie istotne? – Sam wydawał się w tej chwili poirytowany. Miłość własna Deana nie mogła czekać, ale jednak uczucie do samochodu mógł zostawić sobie na bardziej odpowiedni moment.
- Mój biedny Skarbie. – zielonooki mężczyzna wpatrując się w kierownicę pogładził ją lekko. – Tak cię skompromitował, on nie ma serca, ale już dobrze. Tatuś jest przy tobie.

- Dean, czy możemy porozmawiać o pracy?

- Ależ my cały czas o niej rozmawiamy.

- No tak, jak mogłem nie zauważyć.

            Bracia doszli do wniosku, że muszą rozejrzeć się po domu nieświadomej czyhającego niebezpieczeństwa rodziny. Po wnikliwej analizie dotychczasowych wiadomości na temat Banshee uznali, że będzie ona śledzić mężczyznę, by w odpowiedniej chwili dobrać mu się do skóry. To dawało im pewną przewagę, jakkolwiek musieli w jakiś sposób pozbyć się ciężarnej kobiety. Wątpliwym było, by ktoś taki wpuszczał do mieszkania każdego przechodnia, więc przebierając w swoich fałszywych dokumentach Dean wyjął legitymację pracownika gazociągów. Plan nie był doskonały, jednak był dobry. Postanowili, więc, że spędzą noc w samochodzie, zaś przed południem przeprowadzą swój mały rekonesans. Ich aktualne zadanie było tym trudniejsze, że musieli wziąć odpowiedzialność za bezpieczeństwo kobiety i jej nienarodzonego dziecka. Banshee nie stanowiła dla nich zagrożenia, jednak szok, jakikolwiek uraz lub nawet strach mogły spowodować, że coś pójdzie nie tak. Nawet nie chcieli myśleć o konsekwencjach spartolenia tej roboty.

            Noc, jakkolwiek niewygodna okazała się bardzo spokojna. Do rana nie musieli przejmować się zupełnie niczym, jakby świat zatrzymał się na te kilka godzin dając im możliwość zebrania sił, oczyszczenia umysłu i zrobienia małych zakupów w pobliskim sklepie. Późnym wieczorem przestawili samochód, dzięki czemu mogli obserwować teraz dom ofiary nie wzbudzając niczyich podejrzeń.

            O godzinie 8 niewierny mąż opuścił dom wychodząc do pracy. Poruszenie w gałęziach drzew na podwórzu sąsiada świadczyło o czujności czającego się tam „drapieżnika”. W świetle dnia jasna smuga przemieszczała się z jednego zakamarka do kolejnego podążając śladem mężczyzny. Bracia Winchester zostali sami na placu boju, który najprawdopodobniej rozegra się jeszcze tej nocy. Zaledwie godzinę później drzwi ładnego domku otworzyły się po raz kolejny. Ciężarna kobieta zamknęła je na klucz i z uśmiechem na twarzy podążała w swoją stronę.

            Łowcy spojrzeli po sobie niemalże porozumiewając się telepatycznie. Wyszli z samochodu i czujni pokonali kilkaset metrów dzielących ich od podwórka. Sam trzymał straż, gdy Dean grzebał w zamku, który ustąpił nie mając szans z wieloletnią praktyką.
- Nie wiemy ile mamy czasu. Zaczniemy od sypialni. – Dean podążył schodami, jako pierwszy. Drzwi do tego pomieszczenia były otwarte, więc rozejrzał się po czystym, schludnym pokoiku. To było życie!

            Sam, jako osoba niezwykle praktyczna nie miał czasu na snucie niemożliwych do zrealizowania fantazji. Wyjrzał przez okno przyglądając się wysokiemu dębowi, którego gałęzie dzieliły od szyby dwa, może trzy metry. Bez wątpienia to właśnie tędy Banshee miała dostać się do środka. Wystarczyło, że chłopak odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a jego spojrzenie padło na nocny stolik. Stała na nim szklanka z wodą i pudełeczko ze środkiem nasennym.

- On nawet nie będzie wiedział, że jest trupem. – rzucił do brata wskazując skinieniem głowy odpowiedź na nieme pytanie kryjące się w spojrzeniu Deana.

- Ona również nie musi o niczym wiedzieć. – uśmiech pojawiający się na ustach niższego mężczyzny oznaczał, że właśnie przyszedł mu do głowy jakiś plan. Otworzył szufladkę szafki i wyjął z niej właściwe opakowanie, które rzucił Samuelowi. – Czytaj ulotkę. Sprawdź czy można podawać kobiecie w ciąży.

- Co ty planujesz? – Sam toczył wewnętrzną walkę między zaufaniem do brata, a strachem przed jego szalonymi pomysłami.

- Uśpimy ją, ale teraz czytaj, a ja idę zajrzeć do lodówki. – nie pozwalając na jakiekolwiek więcej pytania zielonooki wyszedł z pokoju zostawiając skonsternowanego braciszka samego.

            Sammy dołączył do niego trzymając w ręku jedną tabletkę środka nasennego, która nie powinna zaszkodzić ani matce, ani dziecku. Nie rozumiał tylko, jak Dean planował wprowadzić swój plan w życie. Zastał go gotowego do działania ze szklanką wody w ręku i czekoladowym tortem na stole.

- Oto tajemnica mojego sukcesu. Na filmach ciężaróweczki zawsze jedzą czekoladowe ciasta, a teraz przynajmniej wiem, że coś w tym jest. Dawaj tabletkę, szybko. – nie spoglądając nawet na zaskoczonego brata, któremu na swój sposób zaimponował, zajął się przygotowaniem specyfiku, którym nasączył dwie warstwy biszkoptu, które wchodziły w skład tortu. Dumny schował swojego konia trojańskiego do lodówki, posprzątał po swoich zabiegach i rozłożył ramiona by zaprezentować się w pełni. – Mamy wolną rękę by zabić tę sukę i uratować tego sukinsyna. I powiem szczerze, że gdyby nie jego żona chętnie pozwoliłbym mu zginąć. A teraz wynośmy się stąd zanim ktoś nas nakryje.

            Byli gotowi. Teraz mogli spokojnie doczekać do wieczora i działać. Od dawna nic nie układało się tak pomyślnie, jak teraz. To zadanie musiało zostać zwieńczone sukcesem.

piątek, 9 września 2011

Lips of an Angel vol. 5

            Samuel nie od razu zdradził bratu, z czym mają do czynienia. Milczał póki nie wrócili do hotelu, a tam rozsiadł się przed laptopem, odebrał z rąk Deana piwo i zaczął przetrząsać internet w poszukiwaniu istotnych informacji, które w tym wypadku mogły być przydatne. Musiał także pogodzić się z faktem, iż na tym etapie będzie zmuszony zdradzić kilka dobrze skrywanych tajemnic dotyczących polowania z ojcem, które okazało się klęską, a o którym starszy Winchester nie wiedział zbyt wiele. Dean należał w końcu do osób, którym mówiło się o zwycięstwach, ale nie porażkach, jeśli chciało się ochronić dumę przed wdeptaniem w ziemię.

- Dowiem się w końcu, z czym mamy walczyć? A może sprawia ci przyjemność podziwianie mnie siedzącego na tyłku z niebywale głupią miną? – zielonooki łowca nie wytrzymał ciszy i napięcia, które towarzyszyło jego niewiedzy. To Sam był kujonem, Dean miał za zadanie dobrze walczyć i zabijać wszystko, co się ruszało, a nie było człowiekiem. Jego natura nie pozwalała na bezczynność dłuższą niż dziesięć minut, a tym samym nie należał do osób cierpliwych. Jeśli czegoś chciał musiał dostać to natychmiast. W przeciwnym razie zamieniał się w jeszcze bardziej uciążliwą bestię.

- Banshee. – Sammy zdobył się na odwagę i jak zwykł to czynić odwrócił laptopa w stronę brata. Strona internetowa zawierała wyczerpujący opis oraz rycinę przedstawiającą stwora, z którym mieli do czynienia – przypominającą kobietę postać o niebywale długich włosach i ostrych kłach w otwartym szeroko pysku.

- Banshee? – starszy łowca podniósł na brata spojrzenie wymowniejsze niż jakiekolwiek słowa. – To Banshee, a ty wpadłeś na to dopiero teraz? – jego głos miał w sobie naprawdę sporą dawkę ironii, jak zawsze, gdy coś oczywistego wychodziło na jaw. – Polowałeś na nią z tatą i potrzebowałeś tyle czasu żeby sobie o tym przypomnieć?
- Polowałem, ale nie upolowałem! – Samuel podjął się nie łatwego zadania usprawiedliwiania swojej krótkiej pamięci. – Uciekła nam. Wiedziała, że podążamy jej tropem i wszystkie ślady jej obecności zniknęły. Nie powiedzieliśmy ci o tym żebyś się ze mnie nie nabijał!

            Dean nagle przestał się gniewać, uśmiechnął się niewinnie potwierdzając domysły młodszego Winchestera. Gdyby dowiedział się o tym wypadku wcześniej nie skończyłoby się na kilku docinkach, ale wspominałby to przez całe lata i za każdym razem czułby się bardziej usatysfakcjonowany. W końcu on nie często popełniał takie błędy, a przynajmniej nie musiał się do nich przyznawać – na razie.

Najlepszym sposobem na zmianę drażniącego tematu była rozmowa o pracy. Wtedy umysł Deana przestawał zajmować się mało istotnymi szczegółami i zamiast tego wszystkie trybiki pracowały ciężko nad konkretami. Dlatego też Sammy zignorował jego zachowanie przechodząc do wyjaśnień dotyczących ich aktualnej sprawy.

- Legenda o Banshee pochodzi z Irlandii, a Gaelach’owie byli Irlandczykami. Podejrzewam, że to właśnie, dlatego zdradzona i rozżalona żona zamieniła się w potwora. Niestety nigdy do końca nie sprecyzowano, jak do tego dochodzi. Nigdy też nie udokumentowano, jakie warunki mają zostać spełnione by kobieta stała się Banshee. Nie ma jednak wątpliwości, że to żona pierwszego zabitego faceta, jest naszym celem. To, dlatego wszystko zaczęło się w dzielnicy irlandzkiej i dopiero ostatnio Banshee rozszerzyła swoją działalność. Poza tym mówi się, że rodziny osób, które mają zginąć słyszą płacz Banshee, a ten, kto ją zobaczy – ginie. Stąd lamenty i brak naocznych świadków.

- Dobra, mało mnie obchodzi to, kim jest nasza kochanica. Jak mamy ją zabić? Pocałunkiem prawdziwej miłości? – Dean wyszczerzył zęby rozbawiony swoim własnym żartem.

- Srebrem. – Sam przewrócił oczyma. – Trudniej będzie ją wytropić. Musimy znać kolejną ofiarę, a to znaczy, że każdy żonaty facet w tym mieście jest potencjalnym kandydatem na trupa. To nie będzie łatwe.

            Sam i tym razem nie mógł się mylić. Luizjana, podobnie, jak każde inne miejsce w całych Stanach, była pełna ludzi, którzy mieli coś na sumieniu. Zdrady były tutaj najmniejszym problemem, a więc i najczęstszym. Znalezienie przyszłej ofiary przypominało szukanie igły w stogu siana. Potrzebny im był magnez...

- Bułka z masłem! Mam pomysł. – Dean uśmiechnął się niczym wcielone zło. – Jestem genialny, możesz nazywać mnie bogiem. Wrzuć mapę miasta. – wskazał palcem komputer, a sam w tym czasie wyjął z hotelowej lodówki kolejne piwo. Po chwili zepchnął Samuela z krzesła i rozsiadł się wygodnie szukając palcem odpowiednich miejsc. Zajęło mu to chwilę, jednak w końcu dumny pozwolił sobie na kolejny z rzędu uśmiech tryumfu.

- Banshee też musi ich jakoś wyłapywać i robi to tutaj. – wskazał sceptycznemu bratu jakąś knajpkę na mapie. – Żonaci panowie nie chodzą w miejsca, gdzie mogą natknąć się na znajomych. Zbyt wielkie ryzyko. Banshee czeka na nich niedaleko tego miejsca.

- Niech będzie, geniuszu. Ale skąd wie, kogo ma zabijać?

- Cholera, Sammy, zamiast siedzieć tyle czasu w bibliotece mogłeś korzystać z uroków życia. Wtedy znałbyś odpowiedź. Ale ruszaj siedzenie, zbieramy się. Wyjaśnię ci wszystko na miejscu. – starszy łowca zakręcił niedopite piwo i porwał kurtkę z krzesła. Cieszył się na samą myśl o barze i panienkach, które pozna. Żadna inna praca nie dałaby mu takiej radości życia. Polowania wiązały się nie rzadko z wieloma przyjemnościami, chociaż równie często były niczym cierń w tyłku.

            Zaparkowali na parkingu przed nieciekawie wyglądającą knajpą, która nie przynosiła pewnie zdumiewających zysków, ale dostarczała wystarczającej prywatności ludziom, którzy nie chcieli zwracać na siebie uwagi w bardziej znanych miejscach. Tutaj wątpliwym było, by kogokolwiek obchodził jakiś nowy gość, nie mówiąc już o jego przywarach. Każdy robił, na co miał ochotę, póki nie rujnował interesu właścicielowi.

- Ja wejdę do środka i się rozejrzę, a ty zostaniesz tutaj. Powiedz mi tylko, czego mam szukać, jak w rzeczywistości wygląda Banshee? – błysk w oczach Deana nie mógł pozostać niezauważony. Mężczyzna miał zamiar się rozerwać przy okazji prowadzenia śledztwa. Nie przewidział niestety jednego – Sammy znał jego nawyki na tyle dobrze, że nie miał zamiaru dać się wrobić. Nie tym razem.

- Bardzo szczupła, włosy białe do samej ziemi i niech pomyślę... Ach, tak. Zęby niczym u rekina. Na pewno jej nie przegapisz. – młodszy Winchester uśmiechnął się przymilnie. – Mogę się założyć, że w środku jej nie znajdziesz. Masz, więc jakiś inny plan?

- Szlag! – Dean zaklął pod nosem marszcząc w niezadowoleniu brwi. Przez chwilę chciał obstawać przy pomyśle rekonesansu, jednak wiedział, że to nie zda się na wiele. Według jego obliczeń osoba odpowiadająca ich profilowi zjawi się najwcześniej za półtorej godziny. O szesnastej, góra siedemnastej skończy pracę, wynajmie taksówkę, która podwiezie go z pracy w okolice baru, przyjdzie na piechotę, a później... Och, to już było oczywiste. Szybki numerek, powrót do domu i ściema, że zagadał się z kolegami. Nie mogli jednak wykluczyć, że już wcześniej ktoś zawita do tej obskurnej spelunki, a zostawienie brata samego mogłoby się źle skończyć. Ostatecznie postanowił, więc, że poczeka. Włączył kasetę, a z głośników popłynęła mocna muzyka pełna niezapomnianych dźwięków starych kapeli rockowych. Nie może rozerwać się w środku, to niech Sammy cierpi wysłuchując jego śpiewu.

            Tyłki wrastały im w siedzenia, kiedy w końcu Dean poruszył się nerwowo na swoim siedzeniu. Szturchnął brata łokciem i brodą wskazał stronę, z której nadchodził jakiś mężczyzna w wieku może czterdziestu lat. Siłował się z obrączką na palcu, po czym schował ją do kieszeni spodni. W tej chwili wszystko stało się jasne. Idealny kandydat na trupa.

- Stawiam dwadzieścia dolców, że wyjdzie z knajpy z jakąś laską, zaliczy motelik, a następnie wróci do żony czekającej z ciepłym obiadkiem.

- Dean, może to nie jest odpowiedni moment, ale kiedy teraz o tym mówisz to mam wrażenie, że równie dobrze Banshee mogła wybrać jakieś inne miejsce. – w głosie Samuela zadźwięczał niepokój. Z jakiegoś powodu nie pomyślał o tym wcześniej, ale przecież Luizjana pełna była barów, w których mężczyźni mogli szukać ucieczki od świata w ramionach obcej kobiety. Jego niepokój pogłębił się, gdy z twarzy Deana znikał wcześniejszy uśmiech.

- Po prostu mi zaufaj. – rzucił uspokajająco, chociaż nie wydawał się przekonany, co do swoich racji. Błąd kosztowałby ich życie kolejnego zdradliwego sukinsyna, ale nie mogli stać na straży całego miasta. Poza tym obliczenia starszego łowcy jasno wskazywały na ten właśnie bar. Spełniał wszystkie warunki, jakie powinien. Ustronnie położony lokal, motel znajdował się niedaleko, zaś od domów poprzednich ofiar dzielił go spory kawałek drogi. Jeśli spudłują nie będą mieli na to wpływu. Trudno, jednego mniej.

            Ich upatrzony wcześniej mężczyzna wyszedł z baru po zaledwie dwudziestu minutach. Pod rękę trzymała go jakaś atrakcyjna młoda dziewczyna o wątpliwej reputacji. Dean wziął na siebie odpowiedzialność za mężczyznę. Wyszedł z samochodu i podążył za nim. Sam miał podjechać pod dom śledzonego mężczyzny, jeśli w tym czasie nie nawinie mu się równie dobra ofiara.

            Pół godziny spędzone pod trochę obskurnym budynkiem, gdzie kochaś zniknął ze swoją partnerką, a następnie dobra godzina spaceru do domu. Do tego czasu słońce zdążyło ukryć się za horyzontem, a na ulicach miasta zapłonęły lampy. Chodniki w dalszym ciągu pełne były ludzi, więc Dean musiał trzymać się blisko swojego „przyjaciela” by nie zgubić go przypadkiem. Przez cały czas towarzyszyło mu dziwne uczucie bycia obserwowanym. Uznał to za dobry znak, chociaż miał także nadzieję, iż prześladowca nie zwrócił na niego szczególnej uwagi. Starał się być ostrożny, w miarę możliwości niewidoczny, niestety nie miał pojęcia, jak mu poszło. Nie rozglądał się, nie odwracał za siebie. Nie chciał wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń, ale wiedział, że gdyby to zrobił, gdyby nagle się zatrzymał i zaczął przyglądać się ciemniom po drugiej stronie ulicy, może nawet dachom budynków, niezawodnie natknąłby się na coś interesującego, chociaż nie do końca łagodnego.

            Dotarł do celu zmęczony długim spacerem, wyjął komórkę i znajdując numer Sama nacisnął przycisk z zieloną słuchawką przykładając aparat do ucha. Śledzony mężczyzna przekroczył właśnie próg domu, gdzie buziakiem w policzek przywitał ciężarną żonę.

- Widzę cię. – odezwał się głos po drugiej stronie aparatu. – Idź przed siebie i zatrzymaj się dopiero przecznicę dalej. Podjadę po ciebie.

piątek, 2 września 2011

Lips of an Angel vol. 4

Byli pewni siebie. Już wiele lat wcześniej nauczyli się, iż właśnie taka postawa jest ich głównym atutem, gdy w grę wchodzą rodziny ofiar, czy jakiekolwiek inne cenne źródło informacji. Z tego właśnie powodu Dean stał wyprostowany, jak miał w zwyczaju, spoglądając na wszystko z góry, jakby był panem świata odwiedzającym zwyczajną plebejską chatę, zaś Sam patrzył na rozmówcę z wrodzoną empatią widoczną w jego niewinnym spojrzeniu. Nie rzadko sytuacja okazywała się ekstremalna i od ich profesjonalnego zachowania zależało powodzenie całej misji. Tym razem nie przewidywali specjalnych kłopotów, tym bardziej, iż mieli do czynienia ze zwyczajnymi podatnikami.

Dom rodziny Randal był niewielkim dwupiętrowym budynkiem z cegły o kremowym tynku, czerwonym dachu i zadbanym ogrodzie „strzeżonym” przez przywiązanego przy budzie psa, który zupełnie nie zainteresował się przybyszami. Istna sielanka, aż ciężko uwierzyć, że jest to miejsce żałoby w czasie rodzinnej tragedii.

Dean zapukał do drzwi poprawiając krawat. Nie pozwolił sobie na uśmiech, ani zbędny komentarz przybierając postawę ponurego służbisty. W chwili wyczekiwania rzucał krótkie spojrzenia na belki balustrady. Ot, zabijał czas.

- Słucham, panów. – drzwi otworzyła młoda kobieta, całkiem atrakcyjna, o poważnej twarzy i ciemnych oczach błyszczących niebezpiecznie. Jej postawa jasno świadczyła o tym, że wie, z kim ma do czynienia i wcale nie była z tego powodu zadowolona.

            Łowcy sięgnęli do kieszeni marynarek i wyjęli świetne podróbki legitymacji agentów FBI, podczas gdy kobieta rzuciła krótkie spojrzenie na nich, na legitymacje i ponownie skupiła się na twarzach swoich rozmówców.

- Agenci Hamilton i Clark. – Dean zaczął, jako pierwszy, chowając swoje dokumenty. – Chcielibyśmy porozmawiać o pani mężu, pani Randal. – na te słowa kobieta po raz kolejny zmierzyła ich wzrokiem.

- Proszę wejść. – rzuciła tonem zdradzającym poirytowanie i wpuściła ich do środka prowadząc do salonu. – Słucham. – wskazała fotele by mogli usiąść. Już z daleka było widać, iż tego typu rozmowy nie sprawiały jej przyjemności. Nie wydawała się specjalnie załamana śmiercią męża, nie denerwowała się obecnością agentów, po prostu irytował ją fakt, iż znowu będzie musiała odpowiadać na te same pytania, podczas gdy najchętniej ukrywałaby odpowiedzi przed światem.

- Czy pani mąż miał jakiś wrogów? Ktoś mógłby życzyć mu śmierci lub zabić? – starszy Winchester zaczął od standardowego pytania, jakby uważał, że to zmniejszy czujność kobiety, która nie będzie nic podejrzewać, gdy przejdą do konkretów.
- Nie wiem. – odpowiedziała chłodno i rzeczowo. – Nie interesowałam się jego życiem prywatnym poza domem, a przynajmniej do czasu.

- Co chce pani przez to powiedzieć? – Sam przechylił głowę odrobinę w bok i stał się czujny, jakby coś miało się nagle wydarzyć.

- Mąż mnie zdradzał. Odkryłam to, wyrzuciłam go z domu i wcale mnie nie obchodziło gdzie i z kim jest. Przykro mi, że zginął, ale to nie moja wina. Wtedy był mi już całkowicie obojętny, niczym obcy mężczyzna. Nie wiem, czy mogę panom pomóc. – skrzyżowała ramiona na piersi. Dla niej był to koniec rozmowy. Nie miała nic do dodania. Aż nazbyt dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że dla byle mężczyzny postępek jej męża był tylko zabawą, małym skokiem w bok. Nie oczekiwała, że zrozumieją jej żal, złość i obojętność. Przecież wszyscy mężczyźni są tacy sami, gorsi od psów.

- W takim razie pozwoli pani na ostatnie pytanie, czy pani mąż zachowywał się ostatnio jakoś dziwnie? Może działo się coś niepokojącego? – i znowu ta głęboka wiara w słowa, które wypowiadał, niemal szczenięce spojrzenie zielono-niebieskich oczu.

- Nic mi nie przychodzi do głowy. – tym razem spojrzenie pani Randal było zupełnie inne. Jakby patrzyła na dwóch podejrzanych typów. Nie rzadko właśnie tak rozmówcy kwitowali pytania, których nie zadawali zwyczajni gliniarze, a ochronne bariery, jakie wokół siebie stawiali przesłuchiwani stawały się niemal nie do przebycia.

- Cóż, dobrze. Dziękujemy bardzo. – Dean poderwał się z miejsca, jako pierwszy. Nie było ciasta, nawet herbatki, a ton tej kobiety wyraźnie dawał im do zrozumienia, że niczego więcej nie mogą oczekiwać. Prawdę powiedziawszy nie można było się jej dziwić. Mąż ją zdradził, a ona musiała rozpowiadać o swojej hańbie na prawo i lewo, każdemu napotkanemu śledczemu. To była naprawdę silna kobieta, która zapewne pała teraz nienawiścią do wszystkich mężczyzn.

            Wsiadając do samochodu bracia milczeli. W końcu znaleźli wspólny mianownik dla tych dwóch zbrodni i mogliby się założyć o głowę, że także dwaj inni zabici mężczyźni zdradzali swoje żony. W czasie rozwiązywania takiej sprawy zdecydowanie lepiej byłoby mieć u swego boku łowczynię. Nawet Sam nie mógł przecież zastąpić kobiety z krwi i kości, chociaż jak do tej pory nieźle sobie radził.

            Pani Connolly – żona poprzedniej ofiary – miała około trzydziestu lat i wydawała się naprawdę przejęta widząc „federalnych” przed swoimi drzwiami. Śmierć męża zdecydowanie ją dotknęła i każda wzmianka o nim sprawiała przykrość. Jej małżonek umarł w ich wspólnym łóżku, w czasie, gdy ona i dzieci oglądały jakiś program w telewizji. Może kobieta obwiniała się o to, iż nie zapobiegła nieszczęściu? Zdecydowanie jednak była bardziej rozmowna niż jej poprzedniczka.

- Czy mógłbym porozmawiać z dziewczynkami? – Dean wyczytał ze spłoszonego spojrzenia nastoletniej córki pilnującej młodszej siostrzyczki, że ta ma coś do powiedzenia. Otrzymując zgodę wyszedł do innego pokoju, gdzie siedziały dziewczynki, zaś Sam wziął na siebie obowiązek rozmowy z panią domu. Nie wiedział, w co się pakuje.

- Czy pani mąż panią zdradzał? – to pytanie padło na samym początku ich rozmowy i było brzemienne w skutkach. Kobieta spojrzała na niego przerażona tym pytaniem, a w jej oczach pojawiły się łzy. Rozpłakała się nagle chlipiąc głośno i wcale się nie powstrzymując.

- Pan pyta, bo wie, że tak było, prawda? – wydyszała pociągając nosem, po czym go wydmuchała. – Więc to jednak prawda? Domyślałam się tego! – lamentowała nie zważając na zbitego z tropu Samuela, który nie miał pojęcia, jak powinien się w takiej chwili zachować. Przełknął ślinę, odchrząknął i z westchnieniem próbował dalej.

- Więc istnieje możliwość, że panią zdradzał? – kobieta rozpłakała się jeszcze głośniej.

            Dean wkroczył do pokoju z zadowolonym uśmiechem na twarzy. Spoważniał jednak szybko słysząc głośny lament. Spojrzał na brata i bezgłośne zapytał poruszając ustami: „Coś ty jej zrobił?”. Sam tylko wzruszył ramionami. Wyglądał na zagubionego, jakby zaraz to on miał dołączyć do płaczącej wdowy. Starszy łowca musiał zareagować.

- Pani Connolly, proszę się uspokoić. – powiedział głośno by przedrzeć się przez jej łkanie. – Pani Connolly! – krzyknął na nią, co chociaż nie było miłe, to zadziałało bez zarzutu. – Dziewczynki mówiły, że tamtej nocy słyszały krzyk, jakby lament kobiety...

- Tak... – trzydziestolatka objęła się ramionami rozcierając je powoli. – To było przerażające. Kiedy teraz o tym myślę... Przypominało zawodzenie, ale ucichło po jakimś czasie. Później znalazłam męża... – nie potrafiła mówić dalej. – Było w tym coś upiornego.

- Dobrze. Bardzo pani dziękujemy. – Sam rzucił bratu krótkie, jednak bardzo wymowne spojrzenie. On miał jakiś pomysł, domyślał się, co mogło zabić tych mężczyzn, ale wyraźnie nie chciał jeszcze o tym mówić, a może po prostu nie mógł ubrać w słowa myśli, które już kiedyś plątały się po jego głowie, ale nie zdołały nabrać kształtu?

            Musieli odbyć jeszcze jedną wizytę, jeśli Sam miał mieć całkowitą pewność, co do swojej hipotezy. Wszystko miało się rozstrzygnąć u Moore’ów. Nie spodziewali się jednak, że i tutaj spotka ich mała niespodzianka.

- Czy pan chce mi wmówić, że mój mąż mnie zdradzał?! – pani Moore zacisnęła pięści i wbiła w łowców wściekłe, przenikliwe spojrzenie. – Byliśmy udanym małżeństwem, mieliśmy czwórkę dzieci, a pan pyta, czy Charles mnie zdradzał?!

- Pani Moore, proszę się uspokoić. Nie staram się oczerniać pani męża, to tylko rutynowe pytanie, które musieliśmy zadać. – Samuel próbował naprawić błąd brata, który zadał to samo pytanie, które przed godziną opuściło usta młodszego brata w innym domu.

- Co pan insynuuje?! – kobieta była tak zdenerwowana, że doszukiwała się teraz złych intencji we wszystkim, co mówili „agenci”.

- Czy zdarzyło się coś dziwnego w dniu śmierci pani męża? – Dean niemal wszedł kobiecie w słowo. Podczas gdy młodszy Winchester chciał załagodzić sytuację, on chciał znać prawdę. Nie da się zastraszyć byle kobiecie przekonanej o świętości męża, który najpewniej nieźle ukrywał przed nią oczywiste zdrady. Czwórka dzieci i ona myślała, że mężuś nie potrzebował odetchnąć w łóżku z kimś innym bez żadnych zobowiązań? Albo jest naiwna, albo po prostu głupia.

- Dziwnego? – zmiana tematu nie specjalnie pomogła, jednak przynajmniej pchnęła konwersację do przodu.

- Może pani coś słyszała, coś się wydarzyło... – Sam próbował ją naprowadzić. Zauważył, że jego słowa dotarły do kobiety, która wyraźnie się uspokoiła i zaczęła głęboko nad czymś zastanawiać.

- Tak, chyba tak. – rzuciła z namysłem, a w jej głosie nie było już ani krzty wcześniejszej urazy. – Przed tym, jak wróciłam do pokoju z łazienki słyszałam kobiecy krzyk, jakby... Płacz? Nie jestem pewna, co to było, mogłam się przesłyszeć. Może to karetka? Sama nie wiem.

- Myślę, że to już wszystko. – kolejna wymiana spojrzeń między Samuelem a Deanem. – Bardzo panią przepraszam, że tak panią zdenerwowaliśmy. Proszę mi wierzyć, nie było to naszym zamiarem. – Sammy uśmiechnął się lekko, współczująco. Brat nachylił się do niego jeszcze zanim opuścili dom.

- Niezłe dała przedstawienie, co? – pokazał zęby w zawadiackim uśmiechu, co Sam skwitował westchnieniem.

- Przynajmniej wiem już, z czym mamy do czynienia.