niedziela, 27 lipca 2014

104. I wtedy zapadła cisza...

Umowa została zawarta. Życie ludzkiego władcy za życie lócënehtara. Ten pomysł nie podobał się jednak Fer-keel-sarowi, który spoglądał nieprzyjaźnie w stronę smoka. Był wściekły, jako że bard dard sam podjął decyzję i nie konsultował jej z nim. A przecież powinien!
- Zdradzi nas i zginiemy marnie! - syknął ifryt, kiedy już nie mógł dłużej wytrzymać napięcia. - Zginiemy tylko dlatego, że zaufałeś łowcy smoków! Parszywej hybrydzie, która nie powinna istnieć!
- Wybacz, ale podobnie jak twoje dziecko, które wykluło się z twojego związku z tiikeri. - w oczach smoka krył się żal, ale jego słowa były lodowate i pewne. Książę poczerwieniał, ale nie zaprzeczył, wiedział ile w tym prawdy. - Podobnie, jak Devi, który został przemieniony krwią dżina. Tak, słyszałem już o tym. - dodał szybko. - Powiedział mi Jean-Michael. Ufam temu lócënehtarowi ponieważ widzę, że chce żyć. Podróżował, uganiał się za mną, poznał świat i chce mieć szansę na nim istnieć. Nie spieszy mu się do śmierci. Rozumiesz? Dlatego nas nie zdradzi. Mówił prawdę. Ich twórca nie żyje już od lat, a jego miejsce zajął syn, który pała nienawiścią do nas wszystkich. Tutaj nie chodzi już o Rasy, tutaj chodzi o każdą istotę, która nie jest zwyczajnym zwierzęciem. Ten konflikt dotyczy tak samo nas, jak i jego. Jeśli będzie w stanie, zabije ludzkiego króla, wypatroszy go, a wojsko zacznie powoli upadać. Zaufaj mi jeśli nie ufasz jemu.
- Nie zaufam ci nigdy więcej jeśli on zawiedzie! - prychnął ifryt.
- W takim razie mogę czuć się bezpieczny. - Otsëa uśmiechnął się chytrze. - On nie ma pojęcia, że ufam jego chęci życia i dlatego podejrzewa, że nie wierzymy w ani jedno jego słowo, a przynajmniej ty. Więc nie zawiedzie. Ponieważ będziesz mu patrzył na ręce.
- Niech ci będzie. Czekam na rezultaty, ale nie będę w tym czasie siedział z założonymi rękami. Jeśli twój łowca zawiedzie, będziemy musieli poradzić sobie z tym sami. Potrzebujemy więc ludzi, którzy zdołają wyśledzić ludzkiego władcę.
- Niquis i Earen – odpowiedział nagle Otsëa. - Uważają na lócënehtarów, a więc mogą także rzucić okiem na ustawienie wojsk pod względem możliwych kryjówek tego parszywego tchórza.
- Będą w stanie mieć wszystko na oku?
- Teraz? Kiedy mamy po swojej stronie kogoś, kto będzie trzymał w szachu innych łowców? Tak, myślę, że dadzą sobie radę. W razie potrzeby mamy kogoś, kto wcześniej nas ostrzeże.
- Pokładasz w nim zbyt wielkie nadzieje.
- Może. Ale wierzę, że chce żyć bardziej niż zabijać. A teraz zajmijmy się wojną zamiast hybrydami. Mamy do rozegrania kolejną partię naszej gry z ludźmi. Proponuję burzę piaskową dziś w nocy. Przywianą z pustyni, gwałtowną. My zostaniemy ochronieni przez magów, oni będą musieli jakoś ją przetrwać.
- Może to jest sposób na nich. Powoli ich wyniszczać... W sposób zapewniający bezpieczeństwo nam. - ifryt skinął głową.
- Zwodziliśmy ich długo, kiedy próbowali tu dotrzeć. Szło nam całkiem nieźle. Może to jest sposób także na teraz. Mogli przejrzeć podstęp i wydostać się z naszej pułapki, ale nie oprą się sile żywiołu. Pradawnego, nad którym panują tylko dżiny. Nawet skorpiony są mu poddane, ale należą do ziemi, nie do pustyni, nie do słońca, które nią włada. Nawet wy żyjecie tylko na pograniczu.
- Tak, to prawda. Dżiny mają moc płynącą z pradawnego żywiołu. Żałuję, że ja na to nie wpadłem. - Fer-keel-sar uśmiechnął się wyrozumiale. - Co ze mnie za dowódca?
- Doskonały, ponieważ wybrałeś sobie najlepszych generałów. A teraz do pracy. Musimy zwołać dżiny, Niquisa i zawrócić Earena.
Ifryt roześmiał się i poklepał przyjaciela po ramieniu. Skinął mu głową. Zabrali się do pracy na pełnych obrotach. Skoro lócënehtar działał, to nie wypadało żeby oni nie robili nic. Musieli działać i upewnić się, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik. To samo dotyczyło łowcy, więc mogli tylko mieć nadzieję, że pojawi się wcześniej w ich obozie bądź zdołają jakoś do niego dotrzeć. Lepiej żeby był świadom tego, co nastąpi. Chociaż... Może powinien sam sobie radzić? Może działania Armii Ras pomogą mu pozbyć się znienawidzonego władcy?
- Nawet jeśli mu się nie uda, powie nam gdzie mamy szukać tego popaprańca. - powiedział po chwili ifryt, czym zaskoczył przyjaciela. A więc wierzył, że łowca może chcieć z nimi współpracować i nie planuje zdradzić!
- Nie zostawi nas na pastwę losu, nie martw się. Nawet jeśli zawiedzie, pojawi się tutaj by nam pomóc. Przekonasz się. - wiara barda była niezachwiana lub sądził, że dzięki niej może zmusić los do posłuszeństwa.
*
Łowca spiął długie włosy w ciasny kucyk by nie przeszkadzał mu w czasie możliwej walki. Jego zadanie nie było łatwe, a więc wolał się przygotować. W końcu król zawsze był pilnowany, nigdy nie przebywał sam ze swoimi ludźmi, ponieważ gdyby któryś zdradził to inni mogliby ochronić władcę. Zresztą, podczas rozmów z lócënehtarami król nigdy nie znajdował się w zasięgu miecza, czy włóczni. Nie ufał hybrydom pozostawionym mu przez ojca. I może słusznie skoro teraz miał zostać zdradzony?
Nie... Zdrada była wynikiem braku zaufania i pogardy, z jaką władca patrzył na hybrydy. Wrogowie mieli prawo spoglądać na nich takim wzrokiem, ale nie człowiek, któremu służyli, za którego do niedawna oddaliby życie! Ktoś taki nie miał prawa im rozkazywać, nie miał prawa liczyć na ich oddanie!
Bard był pod tym względem zupełnie inny. Byli wrogami ze względu na niesnaski w przeszłości, różnili się pod względem charakterów, co wyszło już przy okazji ich pierwszego spotkania. A jednak było w nim coś przyjaznego, coś co wskazywało na to, że nie kieruje się uprzedzeniami i potrafi dać szanse każdemu. A może to wcale nie było prawdą? Może tylko tak się wydawało teraz, kiedy pokazał, jak dalece potrafi obdarzyć zaufaniem hybrydę, wybryk, sztuczny płód?
Łowca uśmiechnął się lekko pod nosem. To było zabawne. Osoba, po której nie spodziewałby się niczego dobrego okazała się dla niego milsza niż człowiek, który powinien być mu drugim ojcem. Zresztą, sam był teraz inny, jakby pojmanie przez skorpiony coś w nim odmieniło, dotarło do serca i pozwoliło mu poczuć. Nie od razu, nawet nie wtedy, kiedy błądził po pustyni z winy dżina. Tak naprawdę dostrzegł zmianę dopiero w chwili, kiedy dotarł do swojego pana, który przywitał go jak zwykłego śmiecia, jak swoich poddanych, wieśniaków, niepotrzebnych rzemieślników. Ha! Lepiej traktował swoich ludzkich rycerzy niż niepokonanych niemal łowców smoków! Jak w ogóle można uważać, że armia ludzi zastąpi potężną grupę dorównującą sile smokom?! Czyż nie oni je wyniszczyli, kiedy jeszcze byli liczniejsi, zanim stracili życie w wojnie z tymi bestiami i została ich zaledwie garstka?
Może inni go poprą, kiedy pozbędzie się władcy? Pójdą za nim, nie będą wspierać ludzi, wybiorą życie? Czy jako hybrydy nie mieli prawa stworzyć własnej rasy? Kto im tego zabronił? Oczywiście, musieliby rozmnażać się między sobą, co było niemożliwe z powodu braku samic, lub ze smokami, które wytępili... Ludzkie kobiety się nie nadawały, były zbyt słabe by utrzymać w sobie taki płód. A więc łowcy mieli wymrzeć? Inne rasy nie zgodzą się mieszać swojej krwi z hybrydami ludzi i smoków! Nie wspominając już o płodzie, jaki mógłby się zrodzić z takiego związku... Ale i tak mogli żyć! Podróżować, cieszyć się wolnością, może gdzieś osiąść na stałe i rozpocząć wszystko na nowo? Spełniać marzenia, które nagle pojawiłyby się w ich istnieniu, a teraz były zdominowane przez pragnienie ich niewydarzonego króla. Wygrana Ras oznaczała nowy początek i uwolnienie się od niewolniczej woli człowieka.
- Wolność... - szepnął cicho mężczyzna i rozmasował szponami kark. To brzmiało tak dziwnie w jego ustach. Nigdy nie sądził, że wyrwie się z tego pasma krwawej pogoni za smokami, czy raczej za tymi, których mógł uznać za smoki. Od kiedy stracił swój eliksir nie mógł mieć pewności z kim ma do czynienia.
Łowca opanował się szybko. Nie mógł jeszcze pozwolić sobie na marzenia. W ogóle nie powinien. Przecież zdradzi, ale równie dobrze sam także może zostać zdradzony! Nie ma pewności, że bard nie okaże się oszustem! A jednak mu zaufał. Ale to nie usprawiedliwiało przedwczesnego planowania nowego życia skąpanego w krwi ojca, w krwi człowieka, który powinien być mu bratem. No właśnie. Ludzie byli tacy bezczelni. Ale czy w takiej sytuacji którakolwiek z ras postąpiłaby inaczej? Może... To dziecko... Ten dziwny ludzki chłopiec, który był z bardem i jego drużyną na pustyni. On wydawał się inny. Był odważny jak na dziecko, daleki od zwykłego człowieka.
- Na zbyt wiele sobie pozwalasz. - skarcił się szeptem i wyprostował plecy spoglądając z góry na zwiadowców, których mijał idąc do obozu ludzi. Czas upewnić się, gdzie ukrył się jego „król”.

niedziela, 20 lipca 2014

103. I wtedy zapadła cisza...

Walka wciąż trwała, kiedy Fer-keel-sar zwołał naradę.
- Tracimy zbyt wielu ludzi. - powiedział na wstępie. - Nie jesteśmy jak ludzie, nie możemy sobie na to pozwolić.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że nasza długo wyczekiwana wojna rozpoczęła się dopiero wczoraj, prawda? - stojący przy stoliku z planszą do planów taktycznych Otsëa zacisnął palce mocno na dłoni Lassë, który dołączył do nich w namiocie dowodzenia.
- Wiem o tym i nie liczę na to, że zdołamy ją rozstrzygnąć nawet w przeciągu tygodnia! - syknął rozeźlony i poirytowany ifryt. - Nie sądziłem, że naprawdę kogoś stracimy, jasne?! Nazwij to jak chcesz, liczyłem na cud, ale nie nie zdarzył. Żywioły nie pojawiły się by nas ochraniać, a więc musimy zrobić co w naszej mocy by osłabić wroga. Odetnij wężowi głowę, a nadal może ukąsić, ale będzie powoli umierał, osłabiony z czasem przestanie zagrażać, rozumiesz? Musimy pozbawić ludzi głowy! Nadal będą się bronić i atakować, ale ich morale podupadnie, zaczną się wykruszać. Musimy zniszczyć głowę!
- Nie dostaniesz się do niej. - stwierdził po chwili namysłu Skorpion, który od pewnego czasu zachowywał się jak prawa ręka barda i nie odstępował go na krok. - Głowa jest dobrze chroniona, nie bierze udziału w walce. Nawet jeśli dostaniesz się za linię wroga, żaden mag nie będzie miał na tyle siły żeby utrzymać cię w stanie niewidzialności przez tak długi czas żebyś dostał się do ich króla.
- Na pewno jest sposób! Musimy dowiedzieć się, gdzie jest, w którym miejscu się ukrywa. To pozwoli nam dobrać dla niego sposób śmierci i metodę jej dostarczenia. Musimy to zrobić, musi się nam udać. Im więcej nas zginie, tym trudniej nam będzie odbudować nasze rasy. To ryzykowne, ale jedyne właściwe rozwiązanie. Nic innego nie jesteśmy w stanie zdziałać wystarczająco szybko, by zadać ludziom cios, który ich złamie.
- To się nie uda. - Otsëa pokręcił głową.
- Krasnoludy nie mają tu tuneli, którymi moglibyśmy przedostać się na tyły wroga, nie ma już czasu by je budować, a więc wszystko musi odbywać się na ziemi lub ponad nią. - Lassë w końcu zabrał głos. Nie było czasu by wysłuchiwać jego opowieści, ale po tych słowach można było domyślić się z kim się wiązała.
- Fer-keel-sar, Otsëa. - do namiotu bez żadnego ostrzeżenia wszedł Earen, który skinął głową obecnym w środku towarzyszom. Na sobie miał zbroję ze sztucznym ramieniem, którą stworzyli dla niego ifrydzcy zbrojmistrzowie. Działała bez zarzutu i pozwalała mu walczyć, być niemal równie sprawnym, co wcześniej, chociaż ręka nie nadawała się do chwytania. Była jednak śmiercionośną bronią sama w sobie, gdyż na jej końcu mieścił się masywny miecz, który można było odczepić od ciała mężczyzny w dowolnej chwili. A wszystko dzięki Otsëa, który zrobił użytek z kompetentnej gruby zbrojmistrzów. Teraz jednoręki griffin był równie pewny siebie, co poprzednio, o ile nie jeszcze bardziej. Mięśnie jego ramion były twarde niczym stal, zawsze gotowe do reakcji, ramiona szerokie. Jego ciało dostosowało się do nowych wymagań swojego pana. - Jest tutaj lócënehtar. - powiedział poważnie. - Chce z wami rozmawiać, ma propozycję. Jest sam, sprawdziłem to.
- Lócënehtar?! Tutaj?! - ifryt był naprawdę zaskoczony i nie tylko on, chociaż bard nie pokazał po sobie, jak dalece zszokowała go ta informacja. Earen miał ich odciągać jak najdalej od miejsca walki, a nie przyprowadzać tutaj.
- To ten sam, z którym już się spotkaliśmy. - griffin spojrzał wymownie na Otsëa, który zmarszczył brwi i skinął głową.
- Chce z wami rozmawiać. - powtórzył.
- Wprowadź go. - zadecydował bard i skinął uspokajająco na ifryta. - Wysłuchamy go, zniszczymy, w razie potrzeby. Dowiedzmy się czego chce jedyny sprawny łowca smoków w okolicy.
Odziany w czerwień, wysoki, czarnowłosy lócënehtar wszedł do ich namiotu pewnie, jakby był u siebie. Zaraz za nim stanął griffin blokując jedyną pewną drogę wyjścia.
- Nie mam zamiaru się bić. - zapewnił swoim głębokim głosem łowca. - Nasz ojciec zginął wiele lat temu, a jego miejsce zajął syn, który nie ma pojęcia, jak nas tworzyć. Potrafi wykorzystywać, chociaż mało rozsądnie. Dlatego tutaj jestem. Chcę z wami paktować. Nie obchodzą mnie inni, jestem tutaj dla siebie.
- Chcesz zdradzić? - zapytał Otsëa, który nie miał w zwyczaju wyszukiwać pięknych słówek, kiedy mógł postawić sprawę jasno. - O to ci chodzi?
- Nie chcę nikogo zdradzić! - ryknął hybryd. - Ojciec nie żyje, został syn! Syn, który pragnie byśmy zabijali smoki, tak jak chciał tego ojciec, tyle że syn chce także naszej śmierci, kiedy nie będziemy mu potrzebni.
- Nazywaj to jak chcesz. Dla mnie to nadal zdrada. - bard wzruszył ramionami nieporuszony. - Polujecie na smoki od wielu lat, po jednym tyranie pojawił się kolejny. Do tej pory nie zależało wam na zmianach. Wykonywaliście wszystkie polecenia, co się zmieniło?
- Co mną kieruje to nie twój interes! - warknął rozeźlony łowca i łypał groźnie na smoka.
- Doprawdy? - Otsëa uderzył w ironiczny ton. - A może chcesz odzyskać ten eliksir, który pozwalał wam widzieć smoki, a który ci zabrałem co? Może właśnie o to chodzi? Znajdziesz go, ukradniesz i sprawdzisz dla tego szaleńca, czy nie ma jakiegoś wśród nas?
- Był mój! - warknął mężczyzna w odpowiedzi. Bard potrącił wrażliwą strunę. - Oszukałeś mnie i ukradłeś eliksir! - jakim cudem nie czerwieniał tak jak jego zbroja, kiedy był taki wściekły?
- I dobrze zrobiłem skoro teraz chcesz się do nas przyłączyć. - na Otsëa nie robiło to żadnej różnicy.
- Zabijałbyś naćpany tym świństwem, a później przychodził skruszony? Lepiej że nie masz rąk splamionych krwią.
- Nienawidzę cię.
- Tak, domyśliłem się tego, ale nie obawiałeś się tutaj zjawić, a więc ufasz nam na tyle by wiedzieć, że cię nie zabijemy. Chociaż... Smoki mogłyby cię pokonać bez problemu, gdyby ich było tutaj więcej, prawda? A więc albo nam ufasz, albo wiesz, że nie ma tu nikogo, kto mógłby się ciebie szybko pozbyć. A jak się mają twoi poszkodowani koledzy, których ostatnimi czasy uszkodziliśmy? O ile pamiętam, udało nam się zabić z dwóch. A nie, wybacz. Zapomniałem, że tu nie takie proste. Są tylko poważnie uszkodzeni dzięki jadowi, zgadza się? Żeby was zabić trzeba dotrzeć do serca i zniszczyć je, a do tego potrzeba bardzo dużo żrącego jadu skorpionów.
- Nie zabiliśmy ich?! - Skorpion wytrzeszczył oczy patrząc na barda, który westchnął ciężko.
- A powiedziałem, że zabiliśmy? Jeśli tak, to musiałem mówić na głos o swoich pragnieniach, bo nie. Nie zabiliśmy ich. Są uszkodzeni, pewnie całkiem poważnie, a to oznacza, że ktoś musi ich dobić, mam rację? - uśmiechnął się nieprzyjemnie do łowcy.
- Tak się nie robi! Ja już rozgłosiłem, że ich zabiłem! - skorpion nie dawał za wygraną, więc bard zwyczajnie go zignorował.
- Wiele się działo po twoja nieobecność jak widzisz. - rzucił do kochanka i znowu skupił całą uwagę na lócënehtarze. - Jesteś pewny, że chcesz dołączyć do tej wesołej gromadki?
- Właśnie się zawahałem. - stwierdził z przekąsem łowca.
- Potrzebna nam głowa waszego króla. - rzucił bez ogródek Otsëa, czym wprowadził Fer-keel-sara w stan bliski zatrzymaniu akcji serca. - Musimy przechylić szalę zwycięstwa szybciej i bardziej zdecydowanie na naszą stronę. O ile my mamy wielu dowódców i nie mamy jednego władcy, o tyle ludzie są od niego zależni, a to oznacza, że możemy się ich pozbyć zaczynając od niego. My nie wiemy, gdzie się ukrywa i nie dostaniemy się do niego, ale ty masz okazję. Należysz do jego ludzi, masz dostęp do króla, a więc i masz okazję żeby się go pozbyć i pomóc nam tym w walce. W zamian dostaniesz wolność i spokój, bo po to tutaj jesteś, prawda? Nie chcesz umierać, a my nie zabiliśmy cię na pustyni, chociaż bylibyśmy wtedy w stanie.
- Chcesz zrobić ze mnie królobójce, zdrajce! - czyżby do łowcy dopiero teraz dotarło, że od samego początku właśnie taka miała być jego rola? Nie ważne czy zabije króla, bo i tak dopuści się zdrady, przynajmniej w opinii ludzi, nie swojej. Jego ojciec, król, który dał życie łowcom, hybrydom, był już od dawna martwy, a jego syn nie zasługiwał na taki sam szacunek. Chciał żeby lócënehtarzy niszczyli smoki, ale oczekiwał także, że będą na każde skinienie, będą jego katami, którzy nie ugną się przed niczym. - Zrobię to. - zdecydował niespodziewanie. Jeśli Armia Ras polegnie wszyscy łowcy i tak zginą, już on o to zadba. Jeśli wygracie, obiecujecie mi spokój i możliwość życia, jak każdy inny przedstawiciel waszej społeczności. Nie będę więźniem, będę taki jak każdy z was. Zgadza się?
- Tak. Osobiście dopilnuję, by wiadomość o tym rozniosła się na cały nasz niewielki świat. Będziesz jednym z nas.
- Zgadzam się. - wyciągnął dłoń do Otsëa. - Zabiję go dla was, pomogę w walce, pozbędę się innych łowców, jeśli nie staną po mojej stronie.
- Umowa stoi. - bard uścisnął rękę swojego do niedawna śmiertelnego wroga, który nawet nie wiedział, że układa się ze smokiem, a więc kimś kogo powinien zabić w imię celu, do jakiego został stworzony.

niedziela, 13 lipca 2014

102. I wtedy zapadła cisza...

Jedno głębokie cięcie, porównywalne z zadrapaniem pazurami bestii, krew zaczęła przesączać się przez palce usiłujące powstrzymać krwawienie. Złota, świetlista, przypominająca sok owoców.
- Pij. - polecił Anis podsuwając chłopcu pod usta swoje rozcięte ramię. - Musisz pić nawet jeśli będzie ci od tego niedobrze. Im więcej wypijesz tym lepiej. To niezbędne żebyś stał się kimś innym. Pij, Devi.
Chłopiec przygryzł wargę, powstrzymywał łzy, jakie zbierały mu się pod powiekami w tamtej chwili, ale objął drobnymi ustkami głęboką ranę i zaczął ssać. Zaciskał mocno oczy próbując myśleć o czymś innym. Krew dżina miała świetlisty kolor i dziwny smak, wodnisty, ale aromatyczny, słodki i cierpki jednocześnie. Malec nie potrafił tego określić, ale rozumiał jej znaczenie. Wiedział, że musi pić by pomóc opiekunowi. Jego żołądek zaprotestował, ale on nie dał za wygraną. Ssał, połykał, powstrzymywał wymioty. Potrzebował mocy, nawet jeśli nie zadziała, gdyż chłopiec nie czuł się jakoś inaczej. Zauważył, że wokół jest cicho i pusto, a przecież gdzieś z oddali docierały teraz do niego dźwięki bitwy. Gdzieś tam był sam Jean-Michael i gdzieś tam niedługo zjawi się śmierć by zabrać ze sobą tych, których sobie upodobała.
Devi zassał bardziej zdecydowanie. To nie był sok z owoców, chociaż kolorem krew Anisa mogła go przypominać.
- Spokojnie, daj jej płynąć przez ciebie. - powiedział uspokajająco, chociaż słabo dżin. - Zaraz poczujesz silny ból w kościach, zaczniesz się zmieniać.
- Nie mówiłeś, że zaboli! - powiedział strachliwie chłopiec spoglądając na sceptycznego teraz mężczyznę, który polizał ranę na swoim nadgarstku i zaleczył go pozostawiając tylko słabo widoczną bliznę.
- Czy ty zawsze działasz, a dopiero później słuchasz? - zapytał chłopca, który zarumienił się cały.
- Czasami. - odbąknął i zatoczył się tracąc równowagę.
- Zaczyna działać. Lepiej usiądź. - polecił chłopakowi mężczyzna, który złapał go lekko za rękę i pomógł mu zająć jakieś w miarę bezpieczne i miękkie miejsce.
Devi poczuł ostry ból, przed którym przestrzegał go mężczyzna. Promieniujący na całe ciało, niesamowicie bolesny przechodzący przez kości, jakby wypełniał je zamiast szpiku. Chłopiec krzyknął i zacisnął mocno usta, zagryzł zęby, zacisnął pięści. Nie chciał krzyczeć, ale przychodziło mu to z trudem. Naprawdę nie spodziewał się takiego bólu, takiej męczarni. Wszystko zaczęło go boleć, kości chrzęściły w ciele, rozpadały się na drobne kawałeczki i znowu schodziły w całość. Ból był nie do wytrzymania, Devi niemal tracił przytomność i oddałby wiele by naprawdę do tego doszło, ale ból jednocześnie trzymał go w pełni świadomym. To była tortura, a on był tylko dzieckiem, a jednak się nie poddał, myślami był przy Jean-Michaelu, którego śmierć przeczuwał tak boleśnie, że nie mógł tego znieść. Śmierć przyjaciela byłaby jeszcze bardziej bolesna niż to, co działo się teraz z jego ciałem, więc wytrzymywał. Ciało stawało mu się obce, jakby je opuścił umierając, ale wcale go nie widział, jak to wyobrażali sobie czasami ludzie. Nie unosił się nad nim, nie miał wizji jego umierania. Po prostu był bólem, cały był bólem i udręczeniem.
Jego dusza była uwięziona w tym obcym ciele, jakby wykonanym z drewna, pozbawionym czucia poza bólem wszystkiego, całego jestestwa. Płakał i dławił się tym płaczem, miał dosyć, ale nie błagał by to się skończyło, ponieważ wiedział, że się nie skończy, wiedział, że musi do tego dojść jeśli chce stanąć na nogi i być kimś silniejszym, kimś zdolnym do pomocy opiekunowi.
Wieki, minęły całe wieki zamknięte w zdecydowanie zbyt krótkim czasie. Jak można tak cierpieć przez całe lata, ale jednocześnie cierpieć tylko przez kilkadziesiąt minut? To niemożliwe, nienormalne!
- Czy to koniec? - zapytał zmieniony głos, którego nie dało się poznać i przypisać do żadnej osoby, która była w tym namiocie.
- Myślę, że tak, Devi. A przynajmniej na to wygląda. - przyjrzał się chłopcu, który już chłopcem nie był. Devi był teraz wzrostu przeciętnego mężczyzny, szczupły raczej, może trochę zbyt kościsty, ale to dało się zmienić z czasem zupełnie naturalnie. Jego złote włosy były teraz dłuższe, związane w wysoki, niedbały kucyk, a jednocześnie poniżej niego zaplecione misternie, chociaż równie niedbale z tyłu głowy i przechodzące w liczne długie i zdobne węże z mythrilu, w których wnętrzu kryły się jasne pasma. Po bokach włosy zaczynały się zmieniać w złote zawijasy, które kładły się delikatnie na skórze skroni, która w tym miejscu wydawała się złota łuską. Urodziwa twarz chłopaka była blada, nieskazitelna, skryta za krzywą grzywką niemal zasłaniającą prawe oko. Znad czoła wyrastały ostre, zakrzywione rogi złotego koziorożca. Nawet uszy uległy przekształceniu. Teraz były szpiczaste, długie, ozdobione kilkoma kolczykami, a zza nich wymykały się długie pasemka włosów podpiętych onyksowymi spinkami. Dłonie chłopaka były jak szpony, podobnie jego stopy. Wystarczyło jednak, że Devi wykonał gwałtowny ruch, a całe jego ciało przyoblekło się w ciemną zbroję, jakby składającą się z drobnych kwadratowych płytek, których łączenia lśniły złotem.
Devi był wystraszony tym, co się działo. Jego ciało samo wytwarzało zbroję, nie mówiąc już o jego zmianach. Malec musiał nauczyć się na nowo funkcjonować i poruszać w tym ciele. Okazało się jednak bardzo zgrabne w ruchu, praktyczne i silne.
- Ale... Cz... czym ja mam walczyć? - zrobił żałosną minę, która sprawiła, że twarz zupełnie nowego Deviego przypominała buźkę tego, którego tak dobrze znali wszyscy w obozie.
- Nie mam pojęcia. Nie wiem nawet czym jesteś. - przyznał dżin, który teraz zaczął odczuwać zwątpienie. Czy naprawdę mógł stworzyć to... tę istotę? Czy miał do tego prawo?
- Nie ważne, coś wymyślę. Teraz muszę iść pomóc Jean-Michaelowi! - chłopak podniósł się z ziemi i ruszył przed siebie upadając. Nie potrafił poruszać się tak, jak powinien, ale wiedział, że nie ma czasu na zbyt długą naukę. Znowu wstał i kolejny raz zaczął operować swoimi zmienionymi kończynami.
Anis nie ruszył za nim. Nie miał sił by się podnieść. Musiał odzyskać utraconą energię i miał nadzieję, że chłopak sobie poradzi. Przecież powstał by zmienić świat razem z tym małym tygryskiem, który teraz patrzył za nim ciekawie, ale nie wyszedł z namiotu. Zaczął za to atakować nogi siedzącego dżina w zabawie zupełnie nieadekwatnej do sytuacji.
Deviego nikt nie zatrzymał chociaż spoglądano na niego ze zdziwieniem. Chłopiec chwiał się momentami na nogach, potykał, ale szło mu coraz lepiej. Im bliżej był zgiełku walki, szczęku mieczy, świstu cięciw, tym więcej nabierał pewności siebie. Jego umysł oczyszczał się, ciało reagowało samoistnie.
- Jean-Michael, gdzie mam cię szukać! - powiedział do siebie wściekle i ruszył biegiem w stronę, która, jak wiedział, była przeznaczona dla magów i ich zaklęć, kiedy atakowali w szyku. Musiał znaleźć swojego opiekuna. Żywego! Innej opcji nie akceptował.
Przedzierał się między walczącymi, wypatrywał tego, który jako jedyny go interesował. Nawet nie wiedział, kiedy sięgnął do głowy i zacisnął dłonie na rogach. Szarpnął, a one poruszyły się, jakby wychodząc z jego głowy, zamieniając się w dwie szable. Devi nie myślał. Po prostu zaczął nimi walczyć torując sobie drogę między ludźmi. W jego głowie kiełkowała tylko jedna myśl, a było nią odnalezienie maga. Czuł, że śmierć jest coraz bliżej, podąża za nim i doskonale wie, gdzie szukać Jean-Michaela, w przeciwieństwie do niego. Chłopak postanowił podążać jej śladem. Krok za krokiem, pchnięcie i cięcie za pchnięciem i cięciem. Podążał tropem czarnego boga póki jego wzrok nie napotkał na swojej drodze znajomej sylwetki.
Jean-Michael opadał z sił, był wycieńczony używaniem magii oraz walką za pomocą broni. Nie był wojownikiem, ale ukrywającym swoje umiejętności wiejskim weterynarzem. Nie ważne ile miesięcy był w drodze, ile małych potyczek stoczył. To była jego pierwsza prawdziwa walka, a śmierć stała za jego plecami ciemnym cieniem, który wyciągał po niego swoje szpony.
Devi rzucił się w tamtą stronę, stanął między śmiercią i swoim opiekunem, warknął gotowy do walki. Nie odda maga za żadne skarby. Śmierć miała postać wysokiego, zwalistego człowieka z toporem w ręce. Zlanego krwią i potem, niemal oszalałego.
- Nie oddam go! - warknął pewnie Devi i natarł na wroga zostawiając zaskoczonego Jean-Michaela za sobą. Zaskoczonego, ale nie głupiego. Devi mógł być inny, ale nadal był sobą. Zmienionym człowiekiem z czasów, kiedy przypadkiem dorósł przedwcześnie. Wtedy wyglądał okazalej, ale jego twarz nie zmieniła się przesadnie. Była szczuplejsza, bardziej niesamowita, ale to nadal był on.
Jean-Michael nie mógł w to uwierzyć. Stał i patrzył, jak jego mały podopieczny, teraz już inny, niemożliwie inny, walczy z przeciwnikiem, który sprawił tyle problemu magowi.
- Żywioły, Devi... - wydusił z siebie, a po jego policzkach spłynęły łzy.
Chłopiec nie miał czasu żeby wyjaśnić cokolwiek. Jego dłonie zaciskały się coraz mocniej na szpadach, czuł jak przepływa przez nie siła drzemiąca w jego wnętrzu. Jego broń była nim samym, jego częścią. Nikt nie mógł się z nim równać, nie w chwili, kiedy walczył dla swojego opiekuna, dla osoby, która była dla niego całym światem.
W rzeczywistości starcie to było łatwiejsze, niż początkowo mogło się wydawać. Devi miał przewagę. Taką, której nie miał nikt inny. Poczuł, jak jego broń wnika w ciało przeciwnika, w końcu to poczuł i zrozumiał. Jego ciało wypełniło się strachem, ale nie potrafił odstąpić. Tkanka po tkance ostrze przeszło na wylot. Tkanka po tkance wracało tą samą drogą. Chłopak słyszał chrzęst kości, o które się otarło, czuł opór i nagły jego brak, jakby przebijał warstwy skóry, tak jak wtedy, kiedy zszywał Earena. Tyle tylko, że teraz zabił, a nie pomagał.
Ze łzami w oczach spojrzał na stojącego w miejscu i spoglądającego na niego maga.
- To ja. - powiedział płaczliwie i wybuchnął przykucnąwszy, chowając twarz w ramionach. Jego odrzucona właśnie broń rozbłysła i drobnymi, złotymi kulkami osiadła na jego głowie ponownie przyjmując postać rogów.
- Devi, co ty zrobiłeś? - Jean-Michael westchnął i przykucnął obok. Wokół toczyła się zaciekła walka, a oni jakby o tym zapominając żyli sobą nawzajem. - Co ty najlepszego zrobiłeś. - mężczyzna objął mocno chłopca i przytulił do piersi jego złotą, niecodzienną głowę.
- Bo byś zginął! - wyłkał chłopak i otulił opiekuna mocno ramionami. Może i jego ciało uległo zmianie, ale cała reszta pozostawała taka sama. - Anis mi pomógł. Żebym mógł... cię uratować!
- Uratowałeś, Devi. Ciii. - mówi do szpiczastego uszka. - Ale teraz musimy walczyć dalej, jeśli mamy się stąd wydostać. - nie trzeba było mu mówić, że nie ma już powrotu. Devi podjął decyzję, a teraz musiał przyjąć na siebie całą odpowiedzialność za nią. - Musimy walczyć.
- Dobrze. - powiedział niewyraźnie chłopiec i odsunął się ocierając swoje zielone oczka.
Jean-Michael nie mógł się nadziwić temu, jak dziwacznie wygląda teraz jego podopieczny, jak nieludzko, ale był uroczy. W końcu był Devim. Uśmiechnął się lekko by podnieść dziecko na duchu.
- Razem damy sobie radę, głuptasie. - powiedział i skupił moc, która zmaterializowała się na jego dłoniach w postaci dwóch świetlistych, jadowicie zielonych kul.
- Tak! - chłopak ucieszył się już pokrzepiony i znowu sięgnął po swoje rogi, które zmieniły postać w jego dłoniach.
Oj, będą mieli do pogadania. Ale to po walce, teraz lepiej żeby niedawny malec nie wiedział, że dostanie burę, kiedy walka się skończy. Przecież uratował magowi życie. Jean-Michael doskonale o tym wiedział. Czuł już bliskość objęć śmierci zanim pojawił się chłopak. Bał się jej, ale nie mógł przed nią umknąć. Był wyczerpany, ale wystarczyło, że pojawiło się to dziecko, a wszystko się zmieniło. Moc wróciła, chęć do życia również. Devi uratował mu życie samą swoją obecnością, a co dopiero umiejętnościami walki. Cudowne dziecko. Nie. Już nie dziecko. Mężczyzna. Mały mężczyzna.

hello_friend_by_sakimichan-d5andbt

niedziela, 6 lipca 2014

101. I wtedy zapadła cisza...

Słysząc o pomyśle ifryta na sprowokowanie ludzi, griffiny nie miały najmniejszej chęci odmawiać pomocy. Były wręcz zapalone do obrzucenia wrogich wojsk odchodami. Pocierpią przez chwilę ostry smród, a następnie pozbędą się go w efektowny sposób, prosto na głowy wrogów. Earen obiecał przeprowadzić to natarcie w chwili, kiedy tylko bomby będą gotowe, a pomysł szybko rozszedł się po całym obozie, co poprawiło humor zdenerwowanych dotąd młodych oraz zmartwionych starszych. Nic więc dziwnego, że kolejne rozkazy zostały wydane natychmiastowo i w przeciągu kilku chwil ifryci pracowali w pocie czoła by dopiąć wszystko na ostatni guzik. Przygotowanie bomb zajęło może godzinę, ale dla oczekujących na zabawę ras była to zaledwie chwila. Wszyscy zostali postawieni w stan gotowości, kiedy griffiny wylatywały unosząc się wysoko poza zasięg strzał ludzi.

Atak nastąpił szybko i niespodziewanie. Wroga armia sądziła, że atak z powietrza zostanie skierowany na tyły, by zmusić pierwsze linie do wymuszonego ataku. I wtedy zostali zaskoczeni. Pierwsza bomba rozbiła się pośrodku ich szyku, a jej smród wyraźnie podziałał na ludzi. Kolejne padały raz za razem, szyk poszedł w rozsypkę, ponieważ odchody Skorpionów Bojowych były nie tylko duszące, ale miały także właściwości żrące. Nie na tyle by zabić, ale wystarczająco by parzyć nagą skórę i wgryzać się w zbroje.

Tym właśnie sposobem Fer-keel-sar wymusił na ludziach atak. Nie mogąc znieść smrodu, nie będąc w stanie poradzić sobie ze żrącymi właściwościami bomb spuszczonych przez griffiny, wroga armia musiała przystąpić do działania i tylko na to czekała Armia Ras. Na możliwość wciągnięcia ludzi w pułapkę, wystrzelania ich, osłabienia magią.

Prawdziwa wojna rozpoczęła się jeszcze przed wieczorem.

*

Jean-Michael pomyślał o Devim, o jego głosiku i słodkim uśmiechu zanim podjął walkę z ludźmi. Jego chłopiec nie należał do żadnej rasy, był jak ten mały tygrysek, który wykluł się z jaja. I dlatego mag był zdecydowany dać z siebie wszystko, dla chłopca, dla jego przyszłości. Przez wiele lat nie wykorzystywał swoich umiejętności na maksymalnym poziomie, a teraz już od kilku miesięcy ćwiczył, starał się, szkolił swoje umiejętności dla tej chwili, kiedy to jednym zaklęciem mógł zaważyć o losie bitwy. Nie walczył w zwarciu, ale z bezpiecznego miejsca rzucał swoje czary.

Do czasu. Im dłużej trwała walka, tym trudniej było zachować odstęp. Ostatecznie magowie znaleźli się pośrodku starcia, otoczeni przez przyjaciół i wrogów musieli mieć oczy wkoło głowy. Jeden błąd mógł ich kosztować zbyt wiele.

*

Otsëa oczyścił umysł, a jego miecz orał ludzkie ciała głęboko i śmiertelnie. Był jak bestia i dlatego stanął na czele swojej grupy uderzeniowej. Obok niego walczył skorpion, który z wyraźnym zaciekawieniem spoglądał na smoka. Nie wiedział z kim ma do czynienia, wierzył w historię o golemie, ale czy nie miał wątpliwości? Widząc zgrabne, płynne ruchy Otsëa, jego bezlitosne spojrzenie i szacując umiejętności, wiedział tylko jedno – bard był osobą nie tyle niebezpieczną, co niepokonaną. Jego ciało skąpane we krwi, powaga na twarzy. Był jak demon, kiedy tańczył pośród trupów. Idealny, naprawdę idealny. Czy można się w nim nie zakochać? W takim wojowniku?

*

Pierwsze starcie zakończyło się wraz z zachodem słońca. Obie Armie pozbierały ciała rannych i zabitych, zajęli się tymi, którymi zająć się dało. To był przedsmak tego, co jeszcze na nich czeka, gdyż dopiero stanęli przed piekłem. Ale w tym wszystkim pojawił się pewien jasny punkt. Nad ranem, na niedługo przed rozpoczęciem się kolejnego starcia, po obozie rozeszła się informacja o powrocie dżina i elfa, Anisa i Lassë. Otsëa był na nogach w przeciągu jednej chwili. Spojrzał na zmęczonego podróżą, bladego kochanka i wziął go na ręce zanosząc do sanitariuszy, którzy mieli upewnić się, co do jego stanu zdrowia. Nie było czasu na rozmowę, ale bard napawał się widokiem kochanka. Za chwilę będzie musiał ruszyć do walki, ale teraz czerpał siłę z tego, że Lassë znowu był obok.

- Jesteśmy późno. Przez krasnoludy. - wyjaśnił młody elf.

- Opowiesz mi o tym wieczorem, kiedy przerwiemy natarcie. - na twarzy smoka pojawił się uśmiech.

*

Dżin nie miał nikogo, kto witałby go w taki sposób, ale nie odczuwał braku takiej chwili, gdyż nigdy jej nie znał. Nie spodziewał się też, że sam skieruje swoje kroki w stronę namiotu, w którym wyczuwał obecność małego człowieka, chłopca, z którym czuł się poniekąd związany wydarzeniami, które uwolniły jego lud spod władzy człowieka.

Devi spał wtulony w skóry, ślinił się na nie i pochrapywał cicho. Zaczął kręcić noskiem wyczuwając czyjąś obecność, natarczywe spojrzenie. Niechętnie otworzył oczy i spojrzał nieprzytomnie na stojącego w wejściu dżina.

- Anis? - wybełkotał. - Anis! Wróciłeś! - chłopiec zerwał się z miejsca i rzucił na dżina przytulając go. Tak entuzjastycznej reakcji dżin się nie spodziewał, ale czemu tu się dziwić, kiedy chłopiec tak łatwo przywiązywał się do innych? - Nie pozwalają mi walczyć, wiesz? - zaczął się żalić – Mam pilnować takiego małego kogoś... - rozgląda się za swoim futrzastym podopiecznym i wyciąga go spod koców. - O, nim. Ale ja chcę pomagać Jean-Michaelowi! Ja podsłuchałem, że zginęło już dwóch magów, a przecież zaczęli walczyć dopiero wczoraj! Mam złe przeczucia!- wydał usteczka. - A ty? Jesteś cały? - dopiero teraz zrozumiał, że zachował się nieładnie. Zaczął oglądać dżina dookoła, by mieć pewność, że temu nic nie dolega.

- Spokojnie, dzięki Lassë jestem cały i zdrowy. Mieliśmy pewne kłopoty, ale udało się nam uciec. - Anis przyjrzał się stworzonku, które właśnie ufnie próbowało się wdrapać po jego nodze do góry. Najpierw jako kociak, później wyciągając prosząco ręce jako dziecko. Dżin uniósł brew wysoko. Nie znał tej rasy. Spojrzał na Deviego, który wpatrywał się w dzieciaka zatroskany i odpłynął myślami do Jean-Michaela, który na pewno teraz szykował się już do wymarszu wraz z innymi magami.

- Devi, powiedz mi, jak bardzo zależy ci na Jean-Michaelu. - Anis podniósł wściekającego się teraz dzieciaczka z ziemi i pozwolił mu znowu zamienić się w zwierzątko, które zaczęło szaleć po jego ramionach i głowie. Niech się wybawi do woli, dżin miał przeczucie, że tak powinno być.

- Jak bardzo? - Devi był skonsternowany. Jak miał powiedzieć to co myślał albo czuł? Był dzieckiem, nie znał się na okazywaniu uczuć. - Bardzo. - rzucił trochę niepewnie, nie wiedząc, czy taka odpowiedź kogokolwiek usatysfakcjonuje.

- Więc może inaczej... Gdyby był sposób żebyś mógł tam iść i walczyć, pomóc mu, ale byłaby to droga tylko w jedną stronę... Podjąłbyś ryzyko?

- Znaczy, że gdybym umarł? - zapytał niepewnie Devi.

- Powiedzmy, że tak. Albo żyłbyś, ale nigdy niż nie był taki jak teraz. - dżin sam się zaplątał. - Nie będę owijał. Znam sposób żebyś mógł pomóc, ale to wymaga poświęceń. Tracisz dzieciństwo. Twoje ciało rozwinie się w sposób, którego nie zdoła pojąć nikt. Stworzysz nową rasę, tak jak ten malec, nieznaną jeszcze temu światu. Mogę to zrobić, ale cenę zapłacisz ty. Zmienisz się nie do poznania, dorośniesz.

- Ja już dorastałem! - wyjaśnia szybko chłopiec, ale Anis pokręcił głową.

- Nie w ten sposób. Na pewno nie w ten. To permanentne, może nawet bolesne. Ciało ulega deformacji, której nie da się zapobiec, która jest stała.

- Podejmę to ryzyko. - powiedział pewnie chłopiec. Im dłużej czekał tym bardziej się niepokoił. - Ja wiem, że Jean-Michael zginie jeśli mu nie pomogę. Zrobię wszystko żeby mu pomóc! Wszystko! - chłopiec był zdesperowany, więc Anis nie pytał więcej o nic.

Skinął głową przyjmując jego odpowiedź. Tak jak chłopiec czuł nadchodzącą śmierć swojego opiekuna, tak dżin miał przeczucie, że powinien poświęcić swoją krew  by zmienić ciało Deviego, pozwolić powstać kolejnej nowej rasie. Ten świat już nie miał należeć do nich, ale do nowych, do dzieci, które narodzą się po Wojnie Ras. Oni ochronią tę krainę dla młodych, zniszczą ludzi, a w zamian otrzymają spokój i nowy początek. Kto wie ile nieznanych ras pojawiło się już na świecie, o istnieniu ilu dawnych nie wiedzą.

- Obaj z tą małą bestią nadacie nowy rytm Żywiołom. - powiedział do Deviego. - Usiądź i musisz mnie słuchać jeśli chcesz żebym ci pomógł. Wykonasz wszystko, nawet jeśli uznasz to za niewłaściwe, jasne? - Devi nie wahał się, ale przytaknął. Dla Jean-Michaela zrobi wszystko, tak jak Jean-Michael niejednokrotnie poświęcał wszystko dla niego.

- Zrobię co każesz. - zapewnił głośno i zajął miejsce na swoich kocach.

- Więc nie zwlekajmy. - piasek zaczął unosić się wokół dłoni Anisa i formować na kształt ostrza, które ten chwycił mocno. - Nigdy nie będziesz już tym kim teraz jesteś, Devi. Pamiętaj, że cię ostrzegałem.