niedziela, 21 października 2012

29. I wtedy zapadła cisza...

            Przez dłuższą chwilę chłopak nie mógł się odnaleźć. Patrzył przez łzy na ciemną, niemal czarną, krew, która wypływała z zaczerwienionej rany, na wykrzywioną bólem twarz mężczyzny, którego czoło pokryte było perełkami potu, zaś usta były sine. Lassë nie zdobył się na odwagę by powstrzymywać krwawienie. Wiedział, że im więcej świństwa wypłynie, tym lepiej. By nie siedzieć bezczynnie otarł oczy rękawem szaty dla dodania sobie otuchy i z determinacją przysunął się bliżej. Powoli zaczął poić cierpiącego barda czystą, chłodną wodą licząc na to, że czyni słusznie. Sam pociągnął wyłącznie jeden mały łyk, by oczyścić usta. Nie mógł pozwolić sobie na całkowite zaspokojenie pragnienia. Woda była zbyt cenna! Jeśli zajdzie potrzeba, zadowoli się mulistą cieczą, którą wykopie.

            Znowu zaczął gotować drobne, cienkie kawałki mięsa i warzywa. Otsëa stracił zbyt wiele krwi, a więc musiał uzupełnić jej braki w jedyny znany elfowi sposób – poprzez jedzenie i picie. Doglądając rozpalonego na nowo ognia od czasu do czasu rzucał szybkie spojrzenia na ranną dłoń. Z ulgą stwierdził, że krew przestała się sączyć, chociaż bard nie wyglądał najlepiej. W duszy miał nadzieję, że reakcja organizmu mężczyzny była tylko sposobem, w jaki ten bronił się przed trucizną wzmocniony posiłkiem.

- Co to jest?! – syknął do siebie, kiedy zauważył na twarzy przyjaciela ciemne plamy. Podszedł pospiesznie, nie mogąc zignorować żadnych niepokojących symptomów. – Nie! – zasłonił usta dłonią naprawdę przerażony. Na twarzy barda, w miejscu pulsowania tatuażu, pojawiły się ciemne łuski!

            Po plecach elfa przeszły chłodne dreszcze, a jego oczy były ogromne. Jak to możliwe? Czy na tym właśnie polegało działanie jadu bazyliszka? Zmieniał budowę komórek, mutował je, mieszał w ciele do tego stopnia, że nieszczęśnik stawał się podobny trucicielowi?
- To niemożliwe... – mówił do siebie. – Niemożliwe. – palcami delikatnie dotknął łusek. Były twarde i zimne, zupełnie prawdziwe. Przesunął opuszki trochę dalej i syknął szybko zabierając dłoń. W miejscu, w którym twarda powłoka stykała się z tatuażem ciało było tak gorące, że można było przyrządzić na nim posiłek. – A ja martwiłem się o ogień. – zażartował, ale wcale nie poprawiło mu to humoru. – Jajka! – olśniło go nie pierwszy i nie ostatni raz. – Przecież tutaj muszą być ptaki składające jaja na ziemi! Dlatego bazyliszki i „lisy” zadomowiły się na tym pustkowiu! Poczekaj na mnie i nie krwaw więcej. – pocałował Otsëa w czoło, a na jego ustach pojawił się uśmiech. Subtelny, ale prawdziwy. Odzyskiwał utraconą wcześniej wiarę w to, że może jeszcze być dobrze.

            Nie czekając aż coś pokrzyżuje mu plany poderwał się z ziemi i biegiem ruszył w kierunku, który uznał za właściwy. Jeśli jego przypuszczenia były prawdziwe, to na pewno wypłoszy z gniazd uwitych na ziemi ptaki, a wtedy będzie mógł ukraść jaja. Nigdy tego nie robił i nie sądził, by kiedykolwiek musiał upaść tak nisko, ale w tym wypadku priorytetem był bard.

            Zatrzymał się równie gwałtownie, jak wcześniej wystartował. Nie zabrał miecza! Nie mógł niemal bezbronny uganiać się po okolicy pełnej niebezpiecznych istot. Zawrócił zawstydzony swoją głupotą i stanął jak wryty. Ktoś właśnie zbliżał się do ich obozu. Lassë nie widział dokładnie, z kim ma do czynienia – z przyjacielem, czy z wrogiem – ale nie wątpił, że kimkolwiek jest intruz, zdaje sobie sprawę z obecności obłożnie chorego Otsëa.

            Chłopak dobył sztyletów, jedynej broni, jaką miał teraz przy sobie, zacisnął mocno zęby by nie pozwolić sobie na krzyk, który zaalarmuje nieznajomego, i zmusił swoje mięśnie do maksymalnego wysiłku. Musiał jak najszybciej dotrzeć do barda przed obcym mężczyzną, musiał dobyć miecza i zaskoczyć nieznajomego w miarę możliwości... Nie! Musiał dostać w swoje ręce łuk! Tylko w ten sposób będzie miał pewność, że jeśli zajdzie potrzeba pozbędzie się intruza.

„Nigdy go nie dostaniecie” przeszło mu przez myśl, kiedy zbliżał się do obozu. Gdyby nie fakt, że zapomniał miecza, nie przyszłoby mu do głowy by się odwracać, by spojrzeć w stronę miejsca, gdzie zostawił swojego chorego przyjaciela. Ten błąd okazał się zbawienny, a teraz Lassë wyładuje całą swoją frustrację na tym, który ośmielił się wykorzystać fakt jego nieobecności. Nie pozwoli ujść z życiem nikomu, kto mógłby stanowić zagrożenie dla jego towarzysza.

W pełnym biegu dopadł swojej broni i wycelował w mężczyznę znajdującego się niespełna kilka metrów od niego i nieprzytomnego barda. Nieznajomy był zaskoczony, nie spodziewał się na pewno, że elf wróci w takim tempie i będzie chciał go zaatakować. Tym czasem mógł spojrzeć w lśniące zdecydowaniem oczy, nieustępliwe i bardziej zabójcze niż jakiekolwiek inne.

- Nigdy go nie dostaniecie! – wysyczał wściekle elf. – Nie pozwolę wam! I nie będzie jednym z was!

            Intruz odpowiedział na to własnym głośnym sykiem. Rzucił okiem na Otsëa i nagle zniknął przybierając swoją wężową formę.

            Chłopak patrzył na to, jak znika w trawie. Śledził uważnie każdy ruch wysokich źdźbeł. Naciągnął cięciwę, wycelował, po czym pewnie wypuścił strzałę, która poszybowała wysoko, daleko i trafiła dokładnie w miejsce, w którym w tej chwili pojawił się bazyliszek. Z chłodną satysfakcją elf czekał obserwując, by po chwili mieć całkowitą pewność, że nie tylko trafił, ale też zabił tego, który mógł donieść innym o ich położeniu.

- Musiałem to zrobić. Dla Otsëa. On jest teraz najważniejszy. – przerzucił łuk przez ramię, pogłaskał swojego przyjaciela czule po policzku i wyprostował się. Teraz to on był blady, trochę przerażony tym, co zrobił i co najpewniej jeszcze nie raz będzie zmuszony uczynić. Tyle, że musiał. Po prostu musiał!

            Zebrał wszystkie siły, jakie tylko mu pozostały i ruszył w stronę zwłok, które w ludzkiej formie zgniatały idealną niedawno trawę. Musiał pozbyć się wszelkich śladów, jeśli chciał jeszcze, chociaż przez chwilę czuć się w tym miejscu bezpiecznie. Odetchnął głęboko czując, jak żółć z żołądka podchodzi mu do gardła. Zabił istotę, która tak naprawdę nie wyrządziła mu żadnej krzywdy.

            Starał się nie patrzeć zbyt długo na zwłoki, nie oceniać wieku mężczyzny, jego urody, czy możliwych krewnych, którzy w końcu znajdą to, co z niego zostanie. Niestety, elf nie wytrzymał. Odwrócił się tyłem do trupa i zwymiotował gorzki płyn wypełniający dotąd jego żołądek. Kiedy nie miał już, czego z siebie wyrzucić, splunął by, chociaż odrobinę oczyścić usta i otarł je trawą. Musiał być silny dla Otsëa, dla Niquisa, który przecież w końcu do nich wróci. Może właśnie te myśli pomogły mu opanować kolejne protesty dobywające się z wnętrza jego brzucha. Z największym obrzydzeniem złapał za szaty postawnego, martwego bazyliszka i dając z siebie wszystko zaczął ciągnąć mężczyznę w stronę pułapek. Taki był jego plan. Wrzucić zwłoki do dołu, zasypać trawą i zapomnieć o wszystkim! Nie spodziewał się, że trup może być tak ciężki, a jednak był i Lassë zmęczył się zaledwie po kilku metrach. Nie poddał się jednak ani na chwilę by ostatecznie osiągnąć swój mały cel – dotrzeć do dołu, który mógł pomieścić bazyliszka, a także ukryć go przed wzrokiem innych.

            Tylko on wiedział, jak wiele wysiłku kosztowało go wepchnięcie mężczyzny do środka, jak przerażający był odgłos wydawany przez bezwładne, pozbawione życia ciało, które uderzyło o ziemię, pod jak dziwnymi kątami wykrzywiły się martwe członki. Elf zapłakał, kolejny raz zwymiotował i powoli, niedbale zrywał trawę zasypując nią ciało. Nie miał innego pomysłu, jak tylko ten.

            Kiedy wrócił do barda był zmęczony, rozdygotany i przygnębiony. Wiedział, że ten dzień będzie śnił mu się po nocach. Usiadł obok przyjaciela i przyglądał się jego twarzy.
- Gdybym tylko miał prawdziwe gałęzie. – zaczął dla uspokojenia kołaczących się w głowie myśli. – Zrobiłbym nosze i ciągnął cię byleby oddalić się stąd jak najszybciej. Uwierzysz, że nie minął nawet dzień?! Nigdy nie sądziłem, że słońce może tak długo wisieć na nieboskłonie. – z tymi słowy przytulił się do mężczyzny i zamknął oczy. Jeśli zaśnie, dzień szybciej się skończy, a jutro będzie lepiej. Na pewno będzie! Tylko, dlaczego te oczy z takim trudem się zamykały, a myśli pędziły jak szalone nie pozwalając na odpoczynek?

A jednak zasnął zanim w ogóle to zauważył i nic nie mogło go przywrócić światu, póki nie odreagował snem bez żadnych marzeń wszystkich wydarzeń, które miał za sobą. Zbyt wiele już się wydarzyło, zbyt wiele miał jeszcze przed sobą. By nie zwariować musiał pozwolić sobie na to minimum „luksusu”.

 

Czuł, że coś jest nie tak. Kiedy otwierał oczy miał świadomość tego, że coś się zmieniło, coś było nie takie, jakie zapamiętał sprzed osunięcia się w objęcia boga nieświadomości, którego ludzie zwykli przywoływać za pomocą trujących ziół. Powoli analizował wszystko w około nie ruszając się ze swojego miejsca u boku Otsëa, z głową na jego torsie. Słońce stało wysoko na niebie, a więc musiał odpłynąć na dobre kilkanaście godzin. Nie mniej, był żywy, a więc nikt nie mógł ich jeszcze znaleźć. Słyszał miarowe uderzenia serca mężczyzny, co znaczyło, iż ten nadal żyje. Co więc tak go zaniepokoiło? Co go ostrzegło? Może nawet zbudziło?

Zamrugał oswajając swój wzrok z blaskiem dnia i poruszył się niespokojnie, chociaż w myślach zaklinał się, że tego nie zrobi. I wtedy zrozumiał! Już wiedział, co się nie zgadzało, co się zmieniło! Na jego plecach spoczywała dłoń Otsëa! Dłoń, która nie powinna się tam znaleźć, a jednak tam była. Czy to możliwe? Czy aby na pewno?

Chłopak zerwał się i spojrzał na swojego bladego towarzysza z nadzieją. Niestety, ten nie poruszał się, jego twarz pozostawała równie nieruchoma. W pewnej chwili stało się to, czego tak bardzo pragnął Lassë. Powieki barda uniosły się odrobinę ukazując złote tęczówki na tle czerwonych białek.

- Żyjesz! – pisnął cicho i mimowolnie zaczął płakać obejmując ciało mężczyzny, pozwalając by łzy wnikały w płaszcz, który niezmiennie przykrywał ciało chorego.

- Ledwie, ale jednak. – otrzymał po chwili ciche, słabe zapewnienie wydobywające się ze spierzchniętych ust.

            Elf poderwał się, kiedy głos mężczyzny zamienił się w świsty. Podał mu wodę pojąc niespiesznie.

- Tak się martwiłem. – zaczął nadal zapłakany, chociaż wyraźnie szczęśliwy. – Nie wiem, co bym zrobił gdybyś umarł...

- Cii, spokojnie. Nigdzie się nie wybierałem, chociaż tak naprawdę to teraz musimy. Słyszałem niekiedy to, co mówisz, więc wiem, że nie możemy tu zostać. Musimy ruszać. Przeze mnie i tak straciliśmy czas. – nie wyglądał niestety na kogoś, kto byłby w stanie podnieść się do siadu, a co dopiero wyruszyć w drogę. – Wiem, o czym myślisz. – zmarszczył brwi, ale wyglądał jakby sprawiało mu to ból. – To nie jest istotne, jasne? Nie wolno nam zostać tu ani chwili dłużej.

            Lassë splótł ramiona na piersi i spojrzał na przyjaciela z powątpiewaniem.

- Nawet się nie podniesiesz, a chcesz ruszać w drogę? – jego prosta brew uniosła się nieznacznie. – Będę musiał cię ciągnąć na moim płaszczu. To jedyny sposób byś się poruszył. Wybacz, ale taka jest prawda. – nie przejął się wściekłym, karcącym spojrzeniem, które straciło wiele ze swojej ostrości, od kiedy należało do wymęczonego trucizną mężczyzny. – Twoja krew jest zatruta, a na domiar złego straciłeś jej naprawdę sporo. Widziałem, jak twoja rana się otwiera i wypływa z niej naprawdę dużo czarnej mazi. Nie jestem lekarzem, ale to, co się działo było wystarczająco wymowne.

Otsëa prychnął i zaparł się o ziemię unosząc na dwa milimetry ponad nią, po czym zaraz opadł zmęczony i zasapany, obolały do granic możliwości. Próbował ponownie, ale z tym samym skutkiem.

- Szlag! – syknął z trudem łapiąc powietrze.

            W tym czasie elf nałożył mu do miski papki mięsno warzywnej, jaka została mu jeszcze z poprzedniego dnia i korzystając z okazji, że bard chciał coś powiedzieć, wepchnął mu do ust łyżkę posiłku.

- Co to za świństwo?

- Sam zdrowe pyszności. – odparł wymijająco Lassë i kolejna porcja przecisnęła się przez zasłonę sinawych, spierzchniętych warg.

niedziela, 14 października 2012

28. I wtedy zapadła cisza...

            Chłopak kiwał głową z uznaniem, kiedy przeglądał zawartość torby. Na pewno była lepiej wyposażona niż jego, nic więc dziwnego, że bez problemu znalazł korę wierzby, z której musiał przygotować wywar na zbicie gorączki. Tylko skąd weźmie wrzątek? W pobliżu nie było drzew, nie było krzewów. Jak okiem sięgnąć nic tylko trawa i nieliczne kamienie. W takich warunkach niemożliwym było rozpalenie ognia, a przecież był niezbędny! Otsëa potrzebował nie tylko naparu z wierzby, ale także posiłku, który pozwoli mu odzyskać siły. Nie byle suchara, ale pełnowartościowego, kompletnego posiłku z mięsem i jakimiś warzywami.

            Lassë spojrzał smutno na rozpalonego mężczyznę o czole zroszonym potem, drżącego pod płaszczem, którym był przykryty. Poza materiałem, jaki rozłożył pod bardem, nie miał nic, co mogłoby posłużyć za dodatkowe okrycie.

- Musisz wytrzymać. – jęknął błagalnie i odszedł kawałek od miejsca, które był zmuszony nazwać obozem.

Przez chwilę czegoś szukał, a w końcu uklęknął i rękoma zaczął grzebać w ziemi wykopując dołek. Piach boleśnie wdzierał się pod paznokcie, jednak dół musiał być wystarczająco głęboki by zebrała się w nim, chociaż odrobina błotnistej, chłodnej wody. Musieli oszczędzać tę, która nadawała się do picia, a więc nie mając innego wyjścia elf był zmuszony użyć mulistej mazi na chłodne okłady. Zdjął swoją szatę wierzchnią, a następnie cienką koszulę, którą miał pod spodem. To właśnie ona posłużyła mu za kompres, kiedy wchłonęła brudną wodę i można było ułożyć ją starannie na czole Otsëa, co też zrobił.

Obszedł ciało mężczyzny i usadowił się od strony zranionej ręki, a następnie sięgnął po dłoń barda wyjmując sztylet z ukrytej pochewki. Niewiele mógł zrobić, ale sądził, że jeśli pozbędzie się jeszcze odrobiny zatrutej krwi to łatwiej będzie im walczyć z trucizną. Naciął ledwie zasklepioną ranę i patrzył, jak wypływa z niej ciemna, niemal czarna posoka. Wziął głęboki oddech i przysunął usta do zranienia wysysając z niego wszystko, co wyssać się dało. Za każdym razem sprawdzał, czy życiodajny płyn jest czystszy, czy cokolwiek się zmieniło. Ostatecznie musiał się jednak poddać, kiedy dziesiąty raz wypluwał na ziemię gorzką, ciemną substancję.

Zdjął brudną koszulę z czoła barda i kopał głębiej w błotnistej dziurze. Znowu namoczył kompres zimnym błotem i ułożył na czole nieprzytomnego Otsëa. Tylko tyle mógł dla niego zrobić w tej chwili.

- Skąd wziąć drewno? – pytał samego siebie szeptem. Jeśli zapali suchą trawę dym będzie widoczny z dużej odległości. Nie mógł jednak czekać do nocy by to zrobić. Potrzebował ogniska już teraz, w tej chwili, bądź możliwie jak najszybciej. – Wytrzymaj. – znowu prosił swojego towarzysza, który tym razem jęknął cicho i spazmatycznie zacisnął dłonie na długich źdźbłach trawy, jakby to miało pomóc w walce z bólem. Zmusiło to jednak elfa do poderwania się z miejsca i ponownej zmiany okładu.

            Był wściekły. Wściekły na siebie o to, że do tego wszystkiego dopuścił, że nie jest w stanie niczego wymyślić, że nie ma przy sobie drewna, a przecież powinien je mieć! Powinien nosić ze sobą wiązkę na wypadek, gdyby zdarzyło się coś takiego, jak to, co miało miejsce w tej chwili!

            „To ja powinienem tam leżeć!” powtarzał sobie w myślach. „A ciebie nie powinno tutaj być. Powinieneś mnie zostawić i wrócić do swojego życia. Gdybym był rozsądniejszy...” Łzy zebrały się pod jego powiekami, warga zaczęła drżeć, ale odsunął od siebie smutek. Nie mógł się rozklejać! Jeśli miał czas na płacz to równie dobrze mógł go poświęcić na intensywne myślenie nad rozwiązaniem.

            Doglądając chorego przyjaciela podniósł z ziemi martwego zająca i zaczął obkrawać kawałki mięsa. Niedługo truchło zacznie się psuć, więc powinien przyrządzić z niego coś do jedzenia dla mężczyzny. Ale jak to zrobić?! Jak przyrządzić tego parszywego zająca bez ognia?!

            I nagle dotarło do niego to, co dotrzeć nie mogło przez cały ten czas. Pułapki! Każda z nich była zabezpieczona kratką z gałęzi, która miała utrzymać kamuflaż z trawy, ale złamać się pod ciężarem drobnego zwierzęcia, bądź „lisa” w przypadku wielkich dołów. Oto skąd weźmie drewno na ognisko! Jak mógł nie wpaść na to wcześniej?!

            Pospiesznie zmienił okład na zabłoconym czole Otsëa i upewniając się, że pomyślał o wszystkim szybko przyłożył usta do policzka mężczyzny w buziaku, który nie miał chyba większego znaczenia. Skinął sobie głową i pospiesznym krokiem ruszył na poszukiwania pułapek, znajdujących się możliwie jak najdalej od ich kryjówki. Nie chciał zwracać na siebie więcej uwagi niż będzie konieczne przy rozpalaniu ognia. Robił to dla barda, a on nie mógłby się bronić w razie ataku!

            Uważając jak jeszcze nigdy, czujny do granic swoich możliwości i gotowy na wszystko Lassë przeczesywał łąkę i pospiesznie zbierał wszystkie patyki, jakie tylko był w stanie znaleźć w tym rejonie. Nie mógł pozwolić sobie na beztroskę będąc odpowiedzialnym za przyjaciela, toteż wrócił z niewielkim naręczem drewna, zatroszczył się o chorego i zaczął rozpalać ogień. Niezgrabnie, morderczo powoli, ale ostatecznie skutecznie. Jakże się cieszył z tego sukcesu! Od razu nalał wody do małego kociołka, który bard nosił ze sobą, i zostawił go na ogniu pędząc na dalsze poszukiwania.

Tym razem był zmuszony szukać pułapek bliżej górki, która osłaniała ich przed ciekawskimi spojrzeniami, i nie spoczął póki nie był pewny, że drewna wystarczy na ugotowanie rosołu z królika. Minęło naprawdę sporo czasu zanim przy ognisku pojawiła się odpowiednio wysoka górka patyków.

Wtedy to, na dobry początek, elf skończył napar z kory wierzby, zaś mając pewność, że wszystko jest jak należy, zajął się posiłkiem. Sam siebie nie podejrzewał o takie umiejętności opieki nad innymi, ale jak widać miał pewne ukryte talenty.

Elf przysiadł przy bladym Otsëa i podniósł jego głowę kładąc ją na swoich kolanach. Zaczął oddechem studzić gorący napój i chociaż mogło to trwać naprawdę długo on wytrwale wypuszczał powietrze z płuc tworząc drobne fale na powierzchni wywaru. Dopiero, kiedy woda była chłodniejsza zaczął poić mężczyznę dbając by nie utracić ani jednej kropli.

- Zobaczysz, że będzie dobrze. – szepnął w jego ucho i głaskał pozlepiane potem i błotem włosy barda. – Zaprowadziłeś mnie aż tutaj, więc ja cię tu zatrzymam, a później wspólnie ruszymy dalej. I będę bardziej odpowiedzialny. Nie dopuszczę więcej do tego by coś stało się tobie, czy Niquisowi. Będę o was dbał! – delikatnie ułożył barda w tej samej pozycji, w której ten leżał wcześniej i poświęcił się w pełni pożywnemu posiłkowi, który miał dodać mężczyźnie sił w walce z trucizną.

Nie ważne, że to pierwszy raz, kiedy miał okazję gotować. To nie może być takie trudne! Chociaż... Musiał przyznać, że Otsëa na pewno nie chciałby widzieć, co takiego przyjdzie mu jeść. W końcu elf ułożył już niejaki plan działania. Bard musiał pić, więc bez przeszkód go poił, tyle tylko, że musiał również jeść, a więc niezbędna była płynna konsystencja posiłku.

- Będziesz na mnie wściekły, kiedy się dowiesz wszystkiego. – ta myśl poprawiła Lassë humor. Wściekły mężczyzna to zdrowy mężczyzna. – Specjalnie ci o tym powiem, w odpowiednim czasie.

            Jako że mięso zająca wymagało długiego gotowania, chłopak dorzucił drewna do ognia i położył się obok nieprzytomnego przyjaciela obejmując go ramionami, by było mu cieplej. Widział, bowiem sine wargi i drżące ruchy świadczące o tym, że napar jeszcze nie działa.

- Opowiem ci jakąś historię. Nie będziesz przeszkadzał i wybrzydzał, bo i tak jesteś zajęty walką tam w środku siebie. – musiał zagłuszyć ciszę chociażby swoim głosem, by nie myśleć o samotności, jaka zaczynała go przytłaczać. – A więc, był sobie kiedyś królewicz. – zmyślał na poczekaniu. – I ten królewicz był bardzo, ale to bardzo nieporadny. Każdy musiał się o niego troszczyć, bo sam nie potrafił nawet przypiąć pasa z mieczem do biodra. Ale pewnego dnia, ten właśnie królewicz musiał wyjechać z kraju na ślub z dziewczyną, której dotąd nie poznał. Król wyznaczył mu liczną świtę i chłopak wyruszył w podróż. Tylko, że widzisz, on był okropnie pechowy! Już dwa dni później zostali zaatakowani i książę umknął śmierci dzięki jednemu ze swoich rycerzy. Mężczyzna zatroszczył się o swojego królewicza, znalazł mu nawet jakiś opuszczony domek w lesie i tam musieli wspólnie poczekać na lepszą pogodę, gdyż w dzień po ataku rozpadało się tak paskudnie, że z całą pewnością wody w rzekach wezbrały i może nawet zalało mosty. Tak, więc żyli sobie razem przez tydzień, później przez dwa i chociaż książę nie nauczył się samodzielności to nie bał się ani trochę, kiedy miał przy sobie swojego dzielnego wybawcę. – chłopak położył głowę na ramieniu Otsëa i wpatrzył się w ogień. – Niestety, nie mogli zostać na zawsze w drewnianej chacie w lesie. Król musiał się martwić i pewnie wszyscy szukali zaginionego księcia. Może nawet myśleli, że został porwany? Tak więc, rycerz i jego młody pan poczekali, aż deszcze ustaną, a wody zaczną wsiąkać w glebę by ruszyć w drogę powrotną. Nie przewidzieli tylko jednego. Że młody, niedoświadczony i głupiutki książę zakocha się w swoim wybawcy! To byłby skandal, gdyby ktoś się o tym dowiedział. Ale on wcale o tym nie myślał. Liczył się wyłącznie fakt tego, że ma blisko siebie ukochanego, który nie wiedział o niczym. Przynajmniej do czasu. – elf ziewnął i przetarł oczy.

            Z niechęcią podniósł się, by ostatni raz namoczyć swoją koszulę chłodną, błotnistą wodą, po czym sprawdził gotujące się mięso. Doprawił je trochę, ale nadal było stanowczo za twarde. Położył się, więc tak samo, jak poprzednio i dosłownie na chwilę zamknął oczy.

Tak przynajmniej mu się wydawało, gdyż, kiedy uniósł powieki ogień się dopalał. Zszokowany tym Lassë zerwał się na równe nogi. Woda z mięsa niemalże się wygotowała i teraz chłopak musiał działać szybko. Upewnił się, że wszystko jest wystarczająco miękkie, zdjął kociołek z ognia i wlał zawartość do drewnianej miseczki. Poparzył przy tym palce, ale wiedział, że to niewysoka cena za życie przyjaciela.

- Teraz tylko się nie budź. – powiedział zauważając, że temperatura mężczyzny spadła znacznie i teraz nie wydawał się tak rozpalony. Elf z lżejszym sercem przystąpił do ostatniego etapu swojej opieki nad bardem. Wsunął do ust kawałek znienawidzonego mięsa i zaczął dokładnie przeżuwać. Następnie splunął nim do miski z rosołem i podobnie postąpił z innymi kawałkami. Ostatecznie otrzymał gęstą, mięsną zupę, która bez przeszkód musiała spłynąć do żołądka nieprzytomnego mężczyzny.

            W ten sam sposób, w jaki podawał choremu wywar z kory wierzby, zaczął karmić go zupą. Był przy tym bardzo ostrożny nie chcąc poparzyć przyjaciela, czy przyczynić się do udławienia. Był dumny ze swojej pomysłowości, a także wykonania zadania. Przysiągłby nawet, że Otsëa odzyskał odrobinę kolory, chociaż było w tym więcej pobożnego życzenia niż prawdy.

Sam zjadł tylko trochę suchara by zaspokoić głód na najbliższy czas i mając poczucie dobrze spełnionego obowiązku starał się myśleć dalej nad swoim położeniem. Wtulony w bok barda, okryty płaszczem starał się rozpatrzeć wszelkie ewentualności, zaplanować działanie „na wypadek gdyby”. Jedyne, czym nie musieli się martwić to jedzenie. Ale cała reszta? Woda mogła się skończyć, jeśli bard będzie chorował zbyt długo, zabraknie patyków na ognisko, by gotować korę wierzby, nie będą mieli schronienia przed deszczem, bazyliszki trafią na ich ślad. Nawet w najczarniejszych myślach, elf nie dopuszczał do siebie ewentualności, że Otsëa mógłby tego wszystkiego nie przeżyć. Wystarczył cień tego rodzaju myśli, a przez ciało chłopaka przechodziły dreszcze i był zmuszony mocniej wtulić się w chore ciało przyjaciela.

Dopiero teraz elf uświadomił sobie, że nie o wszystkim pomyślał. Na co bardowi miecz, skoro i tak nie wie, co się z nim dzieje? Ułożył, więc oręż między ich ciałami, by w razie potrzeby szybko po niego sięgnąć i stanąć w obronie siebie oraz mężczyzny.

- Obaj potrzebujemy odpoczynku, ale ty bardziej, więc niczym się nie martw. Ja będę spał i czuwał, żebyś ty mógł się leczyć. – mówienie do barda wyraźnie go uspokajało. Przez chwilę nawet dotykał palcami drobnego tatuażu, który wydawał się drżeć pod opuszkami jego palców, jakby żył i walczył z trucizną wraz z całym ciałem Otsëa.

            Nagle ciało mężczyzny zadrżało konwulsyjnie. Przerażony Lassë odsunął się trochę i patrzył na bezwładne członki drżą, unoszą się i opadają, jak grzbiet wygina się pod dziwnymi kątami. Było to do tego stopnia przerażające, że chłopak rozpłakał się. A jednak wszystko ustało tak szybko, jak szybko się zaczęło, zaś zraniona dłoń barda zaczęła krwawić obficie, gdy rana otworzyła się sama.

niedziela, 7 października 2012

27. I wtedy zapadła cisza...

Dwaj wędrowcy popatrzyli po sobie jakby szukali wzajemnego wsparcia, które jednak okazało się zbyt małe, by poczuli się lepiej w takiej sytuacji. Otsëa wyjął swój miecz i przysunął się powoli do elfa, który idąc za jego przykładem wydobył swoje dwa sztylety. Już na pierwszy rzut oka widać było, że chłopak boi się tego starcia. Słowa „Zęby jadowe” nie podniosły go na duchu, a jeśli ich nazwa odpowiadała właściwościom...

- Jeśli będzie trzeba musisz walczyć, ale próbuj wydostać się z ich kręgu. – rzucił bard dotykając ustami muszelki ucha elfa by uniknąć bycia usłyszanym przez dwie wrogie sobie grupy. Przy okazji poklepał Lassë lekko po plecach, a na jego twarzy pojawił się chyba cień uśmiechu.

- Tak, dobrze. – padła cicha odpowiedź potwierdzona kiwnięciem głową. Elf zadrżał, co było spowodowane powagą, jaką wyczuł w słowach mężczyzny. Widać nie mieli wielkich szans w starciu z grupą bazyliszków, nawet, jeśli mieli po swojej stronie kilkoro „lisów”. Tylko, co chciał osiągnąć poprzez „wydostanie się z kręgu”? Czy wierzył, że walczący będą skupieni na sobie do tego stopnia, że przypadkowe przeszkody nie odegrają wielkiej roli w tym starciu?

            Nie miał wiele czasu na przemyślenia. Bazyliszki, które popełzły w stronę nowo przybyłych właśnie przybrały ludzkie kształty i zaatakowały kuszników.

- Zabić ich! Wszystkich! – warknął przywódca gadów, a w jego oczach zalśniło szaleństwo, kiedy rzucił się na rudowłosego „lisa”. Był biegły w posługiwaniu się swoimi szponami, jako że nie zawahał się nawet, kiedy w jego stronę wystrzeliła włócznia. Odskoczył na bok i ugodził pazurami w drewno naruszając je lekko, ale nie niszcząc.

            Nie było dobrze. Dwójka innych bazyliszków doskoczyła do dwójki przypadkowych nieszczęśników, którzy byli zmuszeni zmierzyć się z nimi. W ostatniej chwili Otsëa odciągnął Lassë dalej od agresorów i wyrwał mu z rąk sztylety zastępując je swoją bronią.

- Jestem sprawniejszy w posługiwaniu się nimi. – wyjaśnił szybko. – Nie daj się zranić Zębem! – ostrzegł chłopaka i podjął walkę odpychając od siebie wyciągnięte w ataku pazury. Zrobił zgrabny wypad do przodu i niemal zdołał sięgnąć brzucha przeciwnika, który wygiął się w sposób, który uniemożliwił zadanie ciosu. Bard musiał, czym prędzej odsunąć się od swojego przeciwnika.

            Mieli szczęście, gdyż dołączyły do nich jeszcze trzy „lisy”, co mniej więcej wyrównało szanse dając niejaką przewagę miodowoskórym. Niestety, ich nagłe pojawienie się wybiło z rytmu bazyliszki, które mniej rozsądnie zaatakowały odnosząc tym samym sukces. Niemal w geście desperacji jeden z nich zostawił swojego przeciwnika w spokoju i zaatakował od tyłu „lisa” wbijając swoje Zęby jadowe głęboko w ciało niezdolne do obrony.

            Lassë pisnął dając upust strachowi, kiedy „lis” padł na ziemię nadal przytomny i żywy, ale wstrząsany konwulsjami. Bazyliszek musiał trafić w serce, skoro jad tak szybko zaczynał działać. Najwyraźniej adrenalina w dalszym ciągu krążyła w żyłach, co nie pozwoliło na szybko zgon, ale zmuszało do męczenia się z bólem i świadomością śmierci. W przypływie paniki elf mocniej zacisnął ręce na mieczu barda i zaczął wymachiwać nim we wszystkich kierunkach, jakby odganiał natrętną muchę. Nie mógł w ten sposób wyrządzić nikomu krzywdy, ale i nie pozwalał podejść bliżej swojemu przeciwnikowi, zaś sądząc po minie wężowatego, był on zaskoczony brakiem umiejętności chłopaka w walce bronią, jaką mu dano. Nie dało się jednak zaprzeczyć, że odległość, jaka dzieliła elfa i bazyliszka wystarczała by ochronić Lassë przed zranieniem.

            Ktoś złapał chłopaka za ramię i odciągnął brutalnie do tyłu przewracając go. Elf nie zdążył zareagować, gdyż jego wnętrzności aż podskoczyły, kiedy zarył tyłkiem o twardą ziemię i na chwilę stracił dech. Miecz wypadł mu z ręki, ale podniósł go momentalnie mając zamiar się bronić przed napastnikiem. Nie musiał. To jeden z „lisów” przejął jego przeciwnika nacierając z furią i wściekłym szczeknięciem.

- Wyjść poza krąg. – przypomniał sobie chłopak i powoli ocenił sytuację szukając miejsca, które pozwoli mu bezpiecznie wyrwać się z tego oka cyklonu. Nie zamierzał jednak uciekać sam. Odnalazł wzrokiem walczącego mężnie Otsëa, który nieźle dawał sobie radę mimo dwóch krótkich sztyletów. Postanowił mu pomóc i dopiero wtedy, wraz z nim zniknąć z oczu nienawidzącym się rasom.

            Ostrożnie, by nie zwracać na siebie niepotrzebnie uwagi, elf przesuwał się w stronę przyjaciela. Jeśli zostałby zauważony, nie mógłby liczyć na działanie z zaskoczenia, a więc nie przydałby się do niczego. Nie mógł do tego dopuścić. Nie po tym, jak zamiast zareagować i pomóc Otsëa, stał i wpatrywał się w mężczyznę oraz uzbrojonego „lisa”. Teraz miał okazję się zrehabilitować, jeśli tylko wszystko pójdzie tak, jak to sobie wyobraził. Drobiąc małymi kroczkami starał się nie narobić hałasu, nie stracić równowagi. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza tak mocno, że zbielały mu knykcie. Obawiał się tak wielu rzeczy, że zupełnie przestał o nich myśleć. Liczyło się tylko to, by pomóc, by bard był cały i zdrowy.

            Lassë patrzył, jak jego przyjaciel z determinacją na twarzy usiłuje nie tylko odpierać ataki, ale także samemu wyprowadzać ciosy, które chociaż bliskie celu, ciągle chybiały. Sztylety były zbyt krótkie, a Zęby jadowe nazbyt długie. Z którejkolwiek strony nie usiłowałby zaatakować, ciągle czegoś brakowało, bez przerwy centymetry dzieliły go od sięgnięcia celu. W końcu zirytowany niepowodzeniami mężczyzna stracił koncentrację i to go zgubiło. Bazyliszek zauważył drobny błąd w obronie barda i właśnie w to miejsce wymierzył silny i szybki cios. W ostatniej chwili Otsëa zdołał się osłonić niestety pazury przesunęły się po jego dłoni, Ząb pozostawił po sobie długą i na pewno bolesną szramę, która zajadziła się momentalnie.

            Elf zastygł w miejscu patrząc na to, co rozgrywało się przed jego oczyma. Widział wykrzywioną w bólu twarz i niesłabnącą determinację mężczyzny. Ale jad musiał już dostać się do jego ciała, musiał płynąć w żyłach, a to znaczyło, że prędzej, czy później dotrze do serca. Tym szybciej im dłużej i żwawiej będzie poruszał się bard.

            W przypływie prawdziwej furii, niemal czując ten sam ból, który teraz płynął żyłami Otsëa, chłopak rzucił się na bazyliszka. Nie miał świadomości tego, co robi, kiedy trzymany w dłoni miecz przebił ciało napastnika na wylot. Zdołał nawet wyszarpnąć broń ze sztywniejącego ciała i doskoczył do przyjaciela chcąc się nim zająć, zaopiekować. Bard musiał odsunąć się pospiesznie, by nie skończyć, jak wężowaty przed chwilą.

- Uważaj z tym. – rzucił wpatrzony w ostrze.

- A... Tak, przepraszam. – podał mężczyźnie broń, którą ten odebrał od niego pospiesznie. – A twoja ręka? Co z ręką? Przecież jad...

- Nie teraz. – syknął Otsëa podając chłopakowi sztylety. – Zabierz nasze rzeczy i wynosimy się stąd. Niech się wyzabijają, nam nic do tego. – w jego oczach płonął ogień. Może zdawał sobie sprawę z tego, że prędzej, czy później jad go pokona?

            Lassë nie miał zamiaru tak tego zostawić. Pospiesznie omijając ciała leżące niedaleko ich tobołków za nieszczęsną pułapką na „lisy” pozbierał wszystko i dołączył do barda, który powoli oddalał się od góra sześciu mężczyzn, jacy pozostali na placu boju. Elf nie oddał jednak złotookiemu jego tobołka, za to złapał go za ranną dłoń i naciął ją sztyletem na ranie. Następnie przyłożył do ust i zaczął mocno ssać. Nie wiedział, czy to działa także w przypadku jadu bazyliszków, ale był to jedyny sposób, jaki przyszedł mu do głowy. Wysysał wszystko, co tylko zechciało wypłynąć z rany i chociaż bard chciał wyrwać rękę to elf nie pozwolił na to. Nadal ssał i pluł tym, co wypełniało jego usta – krwią, ropą, jadem, sam nie wiedział.

            Poczuł szarpnięcie za włosy i z jękiem spojrzał przed siebie chcąc z początku zaprotestować, jednak zobaczył to, co powinien. Około sto metrów od nich trawa falowała nieregularnie. Przybywały posiłki, a walka miała rozgorzeć na nowo. Jeśli szybko się nie oddalą znowu wmieszają się w nie swoje spory.

- Dobrze, przyspieszmy, ale jeśli chcesz żyć, muszę zrobić, co w mojej mocy. – uparty, jak jeszcze nigdy, chłopak przystąpił ponownie do dzieła, chociaż tym razem uważniej rozglądał się dookoła. Czuł na języku gorzki smak i nawet nie chciał myśleć o tym, jak wiele tego świństwa musiało dostać się do krwioobiegu barda. Najpewniej już niedługo ręka będzie mu drętwieć, ale nie dało się tego uniknąć. Jeśli nie rozłoży go gorączka będą mogli mówić o cudzie. Jad to nie to samo, co rany po starciu z griffinami. To coś zdecydowanie poważniejszego.

            Mieli wiele szczęścia. Bazyliszki pochłonięte bez reszty przez toczącą się walkę nie zwracały uwagi na otoczenie, dzięki czemu dwójka wędrowców mogła się jakoś wymknąć. Niestety, nie zapowiadało się na koniec niziny, a to oznaczało ciągłe zagrożenie i niebezpieczeństwo tym większe, że bard był „zatruty”. Elf nie miał, co do tego żadnych wątpliwości. Tylko sam Otsëa mógł bagatelizować całą sprawę, a widać było, że wcale nie czuje się dobrze.

Po dwóch godzinach szybkiego marszu bard zaczął zwalniać, chociaż mógł nie zdawać sobie z tego sprawy. Na jego czole pojawiły się krople potu, oddychał szybciej i ciężej, co było dowodem na to, że jest zmęczony. Lassë zaczął podejrzewać, że wyssany przez niego jad był tylko wierzchołkiem góry lodowej, która teraz przytłaczała barda. Nie wiedział tylko, czy powinni się zatrzymać, czy wykrzesać z mężczyzny wszystko, na co pozwalał jego stan zdrowia, byleby oddalić się od niebezpiecznych terenów.

Elf spoglądał na swojego towarzysza z wielką troską i obawą. Nie mógł go stracić! Nie po tym, jak wysłała Niquisa z niebezpieczną misją by ocalić skórę Otsëa! Poza tym, to on był wszystkiemu winien. Gdyby lepiej posługiwał się swoimi sztyletami mężczyzna nie musiałby oddawać mu swojego miecza!

- Sądzę, że powinniśmy się zatrzymać...

- Nie! – złote oczy przeszyły chłopaka niczym strzała. – Nie wolno nam! Nadal słychać odgłosy walki, a więc jesteśmy zbyt blisko!

            Lassë chciał zaprzeczyć, ale dobrze wiedział, że bard ma rację. Wiatr niósł ze sobą krzyki, może nawet wrzaski, nawoływania mające zachęcić do walki zmęczonych mężczyzn i nie mniej wykończone, nieliczne kobiety. W takiej sytuacji nie mógł zrobić nic poza pomocą, jakiej nawet nie zaoferował, ale narzucił, wciskając się pod ramię przyjaciela, by ten nie forsował się, ale polegał na sile i możliwościach drobnego elfa. Tylko tyle mógł zrobić by ulżyć przemilczanym cierpieniom, z których zdawał sobie sprawę. Obejmując w pasie Otsëa, który nie starał się nawet protestować, chłopak czuł drżenie chorego ciała, jego gorąco i ogólną słabość członków. Mocniej przytulił się do barda i dzielnie wspierał go przy każdym kroku. Gdyby mógł zaoferowałby bogom swoje własne życie w zamian za tego złotookiego, przystojnego mężczyznę, na którego sprowadził tyle nieszczęść.

            Kolejna godzina jeszcze bardziej osłabiła mężczyznę, który pozwalał sobą kierować, podczas gdy sam jedynie przebierał nogami. Jego głowa opadła na pierś, oczy były zamknięte, jakby usiłował nabrać w ten sposób sił. Niewiele czasu mu zostało do tego by opaść całkowicie z tej resztki sił i nie być zdolnym do dalszej podróży. Już teraz jego skóra była zbyt blada, zaś oczy podkrążone sinymi kręgami, gałki lekko przekrwione. Musiał mieć naprawdę wysoką gorączkę.

            Droga wiodła teraz pod górę i to właśnie ten pagórek elf obrał za ich ostateczny cel tego dnia. Był w prawdzie zmęczony, ale nie to stanowiło główny problem. Najważniejsze by ukryć się przed wzrokiem nieproszonych gości i móc zaopiekować się bardem, który walczył z utratą przytomności najlepiej jak potrafił. Przez ostatni kawałek Lassë niemal ciągnął mężczyznę za sobą. Kilka razy stracił równowagę, upadł, ale zawsze podnosił się, przerzucał przez barki ramiona przyjaciela i kroczył dalej. Musiał dotrzeć na szczyt!

            Zdeterminowany zmusił swoją wolę do zapanowania nad ciałem. Nie mógł się zatrzymać, gdyż wiedział, że jakikolwiek postój rozleniwi go i uniemożliwi osiągnięcie celu.

„Jeszcze trochę, jeszcze odrobinę, kilka kroków” zapewniał się w myślach i powłócząc nogami był coraz bliżej szczytu. A jednak, gdy w końcu go osiągnął, gdy jego towarzysz był już całkowicie zdany na jego łaskę, zszedł odrobinę niżej szukając miejsca pozwalającego na ukrycie się przed ciekawskim wzrokiem od strony pola bitwy. Nie miał pojęcia, gdzie mieszkają „lisy”, czy bazyliszki, ale nie miał czasu na zastanawianie się nad tym. Otsëa był nieprzytomny od kilkunastu minut i teraz nie należało zwlekać!

Lassë rozłożył swój płaszcz na ziemi, nie bez trudu ułożył na nim barda i nie pozwalając sobie na panikę zanurkował w torbie mężczyzny w poszukiwaniu tego, co mogło mu się przydać w sytuacji tak ekstremalnej, jak ta obecna.