niedziela, 25 maja 2014

98. I wtedy zapadła cisza...

Ludzie nie odważyli się zemścić na śmierć swoich wojowników i dwóch łowców smoków, a przynajmniej tak być musiało, jako że nikt nie ruszył za grupą Otsëa, nikt nawet nie zbliżył się do ich obozu. To dało Raumo możliwość zebrania sił, powrotu do zdrowia w stopniu umożliwiającym dalszą wędrówkę. W końcu bard nie chciał go zostawić. Nie zgadzał się na to żeby nawet rozważać taką opcję. Przyszli tu wszyscy i wszyscy wrócą. Z czasem, kiedy Skorpion nalegał kolejny raz na to żeby mógł zostać w tyle, bard nie wytrzymał i zaczął używać siły w dosyć specyficzny sposób. Ot, bezpardonowo uderzył Skorpiona w głowę spoglądając na niego ostro.
- Nie interesuje mnie co ty o tym sądzisz, bo to ja dowodzę. - powiedział ostro – Możesz sobie umierać w drodze, mam to w nosie. Ale twojego trupa i tak dostarczę do obozu, zrozumiałeś?
- Czy w ten sposób próbujesz okazać mi jak bardzo mnie kochasz? - Raumo skrzywił się pokazując tym, że nie lubi być traktowany w taki sposób, ale w sumie nie miał wielkiego wyboru. - Nie musisz być taki stanowczy, prześpij się ze mną i będzie po sprawie.
Otsëa rzucił mu bardzo wymowne spojrzenie zdradzające, że ma w nosie tę opinię.
- Chciałbyś. Zależy mi tylko na tym żeby dotaszczyć twoje ciało dla twoich ludzi. Niech oni się z tobą zabawiają. Żywym bądź martwym. - powiedział z przekąsem i lekko uderzył Skorpiona w usta, kiedy ten chciał coś powiedzieć. To zakończyło ich słowną przepychankę, która jasno pokazywała, że Raumo nie miałby nic przeciwko możliwym zabawom erotycznym ze smokiem.

Powrót do obozu był czymś naprawdę wspaniałym. Każdy z nich nadal żył, nawet uciążliwy, upierdliwy Skorpion nieźle się trzymał dzięki jadowi swojego towarzysza, który przecinając dłoń, oblał ranę swoją krwią wymieszaną ze śliną. Można było się na to krzywić, ale kiedy Raumo był już wystarczająco silny by móc poddać się temu małemu zabiegowi, nie zwlekano, ale umożliwiono dwójce Skorpionów działanie.
Teraz dowódca wielkiej niewiadomej, możliwych zdrajców, dowlókł się z trudem do obozu i padł na ziemię zmęczony, jak jeszcze nigdy w swoim życiu. Przeklinał głośno smoka, który zmusił go do powrotu, zamiast pozwolić mu paść i dać się dopaść ludziom, którzy w końcu znowu wyruszą w stronę Armii Ras. Reszta jego drużyny zignorowała go całkowicie, pozwalając by obrzucał barda najgorszymi wyzwiskami. Widać musiał się wyszaleć po tym, jak znosił upokarzająco długą i męczącą drogę. Zresztą, to pasowało do niego i jego sposobu bycia.
Trzy inne drużyny wróciły również w całości. Oni nie napotkali najmniejszego problemu po drodze. Nie musieli walczyć z łowcami, ich zadanie było banalnie proste i dobrze się spisali.
Wszystko się układało, a jednak Otsëa zaczął się martwić. Nie o wojnę, jaką mieli przed sobą, ale o kochanka, który wyruszył w drogę jakiś czas temu i do tej pory nie wrócił. Gdyby coś mu się stało, smok nie miał pojęcia czy zostałby w obozie chcąc walczyć z ludźmi, czy też wyruszyłby szukać swojego Lassë. Gdzie teraz był jego elf? Od pewnego czasu nie pojawiały się już nowe wojska, od pewnego czasu nie mieli żadnych informacji o elfie i dżinie, którzy byli zbyt daleko by można było się z nimi skontaktować. W końcu nawet dżiny miały ograniczone możliwości.
Bard zaszył się w swoim namiocie, gdzie spod sterty jego rzeczy wyłonił się zaspany Devi, który przecierając oczy popatrzył na barda przez małe szparki, w jakie zamieniły się jego jasne oczka.
- Co ty tutaj robisz? - smok był naprawdę zaskoczony widząc chłopca u siebie.
- Czekałem na ciebie. - powiedział oczywistość. - Chciałem z tobą porozmawiać, jak mężczyzna z mężczyzną. - Otsëa wiedział już o co może chodzić, jeśli chłopiec chce by traktować go jak kogoś dorosłego. - Jean-Michael nie pozwala mi ćwiczyć walki. - powiedział patrząc na barda poważnie. - Uważa, że nie mogę brać udziału w wojnie, a jeśli będę ćwiczył, wtedy na pewno spróbuję wam pomóc. - wydął lekko usteczka.
- A to prawda? - padło pytanie, na które odpowiedź mogła zaważyć na wszystkim.
- Oczywiście! - malec nawet nie zastanawiał się nad tym, co powinien powiedzieć. I tak nie potrafił kłamać przyjaciołom. Był jak krzyk, zawsze szczery i głośny.
- Sam widzisz. - Otsëa pogłaskał chłopca po głowie. - Jesteś naszym oczkiem w głowie. Nie chcemy żeby coś ci się stało, a poza tym, jesteś małym wojownikiem. Kto zajmie się innymi dziećmi i kobietami, jeśli ty pójdziesz do walki z nami? Chcemy żebyś opiekował się tymi, którzy nie zdołają zrobić tego sami.
W oczkach Deviego pojawiły się łzy.
- A kto będzie bronił was?
- Sami potrafimy się obronić, głuptasie. Ale my jesteśmy pierwszym murem, ty jesteś drugim. Najważniejszym. - pogłaskał lekko jego nos palcem. - Jesteś najważniejszym elementem naszego planu. Nie patrz tak na mnie. Mówię serio. Jesteś najważniejszy. Jeśli my zawiedziemy, ty będziesz jedyną nadzieją tych, którzy zostaną. Wiesz dlaczego?
- Bo jestem drugim murem?
- Tak, kociaku. Dlatego, że jesteś drugim murem. I dlatego, że nie jesteś człowiekiem. Należysz do rasy, której jeszcze nie ma. Masz ciało ludzkie, ale serce jednego z nas, jednej z istot magicznych, niesamowitych, wielkich i silnych. Jesteś nowy, jedyny i wyjątkowy na tym świecie i dlatego, kiedy my zawiedziemy, tobie się uda.
Chłopiec pokiwał głową rozumiejąc i przytulił się do Otsëa mocno.
- Ale jeśli coś będzie nie tak, to ja pójdę wam pomóc. Nie zatrzymacie mnie.
- Oczywiście, kociaku. A my zadbamy żebyś nie miał okazji tego zrobić.
- A ja i tak będę próbował. - chłopak skinął głową. - Tak może być. Ale musisz porozmawiać z Jean-Michaelem. On się ciągle na nic nie zgadza. A ja muszę ćwiczyć walkę moim nożem!
- Masz rację. Porozmawiam z nim. - obiecał mu smok i pocałował chłopca w czoło. - Teraz, może być? - to było dla niego naprawdę istotne. Nie dlatego, że chciał zadbać o bezpieczeństwo malca, ale także dlatego, że musiał się czymś zająć by nie myśleć o swoim kochanku, za którym tęsknił, o którego się martwił.

*

Lassë wcisnął się mocniej w wielki kamień za plecami, jakby mógł wejść do jego wnętrza i tym samym stać się niewidzialnym. Było to pobożne błaganie, ale i tak powtarzał to w myślach prosząco o pomoc swój Żywioł. Dżin obok niego również przyciskał się plecami do zimnego kamienia i usiłował usłyszeć, czy są już bezpieczni, czy może nadal mają na karku krasnoludy, które nie odpuszczały i podążały za nimi chcąc uczynić Anisa częścią swojego skarbu.
Od ucieczki z siedziby mrocznych elfów wszystko szło doskonale, jako że wysłane z nimi drowy poprowadziły ich skrótem, który pozwolił im oddalić się od zagrożenia ze strony nazbyt zainteresowanych krasnoludów. Niestety, niski, krępy lud także miał swoje przejścia, co sprawiło, że po kilku dniach spokoju i nadziei, usłyszeli za sobą pościg. Mieli szczęście, gdyż żaden krasnolud nie został stworzony do ścigania, śledzenia, podkradania się. Wysłana za nimi gromada zachowywała się tak głośno, że wystraszyły chyba wszystkie zwierzęta w okolicy. Dzięki dżinowi dwójka podróżnych odskoczyła od nich na bezpieczniejszą odległość, ale i tym razem nie zdołali zgubić całkowicie pościgu.
Teraz niestety, krasnoludy zdołały ich wyprzedzić dzięki swoim podziemnym korytarzom, o których zapewne nie wiedział nikt poza nimi i ściganymi, którzy domyślili się wszystkiego bardzo prędko, tak jak żyjący wgłębi góry lud wiedział, gdzie zmierza ta dwójka. Nie było mowy o wyminięciu śledzących, a i na ukrycie się nie znaleźli wiele czasu, toteż Lassë i Anis zagłębili się w lesie, gdzie szczęśliwe znaleźli wielki kamień, który kiedyś mógł być ołtarzem jakiegoś nieznanego im kultu. Elf zarzucił swój płaszcz podróżny na dżina i wiedział, że nic więcej nie zdziałają. Mogli tylko mieć nadzieję, że krasnoludy przejdą obok nich i oddalą się na tyle, by nie naciąć się na nich przypadkowo jeśli znowu skorzystają ze swoich przejść.
Usłyszeli jakieś dziwne, chrząkające odgłosy, niezgrabne przedzieranie się przez poszycie i zarośla.
- Hej, świnie coś zwietrzyły! - dobiegł ich nieporadny szept jednego z krasnoludów, co wyjaśniało skąd ścigający wiedzieli, gdzie ich szukać. Mieli ze sobą świnie! Wytresowane by znajdowały tych, których znaleźć trzeba.
- Przenieś nas, musimy zaryzykować. - szepnął towarzyszowi na ucho Lassë. - Nie oddam cię w ich ręce, więc musimy to zrobić. Skocz najdalej, jak potrafisz i nie martw się mną. Wytrzymam.
Anis spojrzał na niego poważnie i skinął głową. Objął mocno ramionami elfa, pozwolił mu wtulić się w swoje ciało i skupił się na odgłosach podążających ich śladem świń. Musiał wiedzieć gdzie dokładnie są, by móc ominąć to najbliższe zagrożenie. Skoczył, kiedy tylko miał pewność gdzie może się znaleźć, a gdzie na pewno wpadnie w pułapkę.
To było okrutne, ale nie było innego wyjścia. Dżin poniósł elfa tak daleko, jak jeszcze nigdy dotąd, przez co Lassë znalazł się na granicy omdlenia, gdy w końcu stanęli stabilnie na ziemi. Nie miał nawet sił wymiotować, choć jego ciało potrzebowało tego i zwróciło żółć, którą miał w żołądku.
- Lassë...
- Nic mi nie jest. Wszystko idealnie. - wymamrotał chłopak. - Możemy iść dalej. Będę odzyskiwał siły po drodze. - był silny i zdeterminowany by nie oddać dżina nikomu. Zawdzięczał mu tak wiele, że nie chciał go narażać. - Powinieneś wrócić do obozu. Tam za tobą nie trafią, a nawet jeśli, Otsëa nie pozwoli im zabrać ani ciebie, ani nikogo.
- Nie potrzebuję niczyjej ochrony. Podjąłem się misji i mam zamiar ją skończyć. Nie zapominaj, że ludzie więzili mój lud i wykorzystywali. Nie pozwolę im na zwycięstwo za żadne skarby świata. Bardzo dziękuję za troskę, ale nie. Nie uwolnisz się ode mnie i nie będziesz wędrował piechotą. Jesteś skazany na moje skoki.
Elf uśmiechnął się i wypluł gorzką ślinę, którą miał teraz w ustach. Jego żołądek przestał domagać się wymiotów, uspokoił się. Nie możemy tracić czasu. Niedługo zorientują się, że znowu skoczyliśmy, a oni byli bardzo blisko. Nie są głupi, będą wiedzieli, gdzie się zaczaić. Musimy znowu skoczyć.
- Nie, nie wytrzymasz tego. Nie jesteś niezniszczalny. Przy kolejnym skoku stracisz przytomność jeśli nie odpoczniesz.
- Dobrze, w takim razie chodźmy piechotą, ale nie stójmy w jednym miejscu. Musimy iść i znaleźć bezpieczne schronienie. Jeśli dotrzemy do elfów, będziemy mogli wypocząć i zapomnieć o krasnoludach. One nie odważą się wejść na teren leśnych elfów, bo to oznaczałoby złamanie przepisów pokoju jaki zawarły nasze ludy. W sytuacjach skrajnych lub zwyczajnie niebezpiecznych, takich jak nasza misja, możemy pojawiać się bez zaproszenia na swoim terenie i w jeszcze kilku się to sprawdza, ale to nieistotne teraz. - wstał chwiejnie z klęczek i skierował się w górę dróżki.
Anis podziwiał tę siłę i zdeterminowanie Lassë, tę jego pewność siebie, którą zazwyczaj ukrywał by pozwalać dowodzić innym. Nie był idealny, nie był niezniszczalny, ale taki się wydawał, kiedy stawał po stronie bliskich sobie osób. Na delikatnej twarzy młodego elfa było widać moc, która w nim drzemała, a która kryła się w jego spojrzeniu.
- Idziemy. - rozkazał Lassë i złapał dżina mocno za rękę, by mu się nie wywinął.
Z nim nie było sensu się spierać.

niedziela, 18 maja 2014

97. I wtedy zapadła cisza...

Bard zrobił swój obchód stosunkowo szybko, po czym wrócił do obozowiska, gdzie panowało ogólne poruszenie i zdenerwowanie. Im dłużej łucznicy musieli czekać, tym więcej sprawiało im to kłopotu. Nie należeli do osób, które stojąc w obliczu wroga, czekają, szukają odpowiedniego momentu, kryją się zamiast atakować.
- Gdzie... - zaczął, ale przerwał mu jeden z elfów.
- Nadal nie wyszli z namiotu. Ale nie radzę tam wchodzić. Nie wiadomo, co się tam dzieje.
- Nie mam takiego zamiaru. - przyznał Otsëa i stanął pod wejściem do namiotu. - Raumo, ile jeszcze planujesz się zabawiać! - syknął zniecierpliwiony.
- Jak mam pracować pod presją?! - odparł rozbawionym głosem Skorpion.
- Ty nie pracujesz! - bard był poirytowany. Jemu także się spieszyło. - Masz tylko... - nie skończył ponieważ w tej samej chwili wejście do namiotu zostało otwarte i Raumo wyciągnął w stronę Otsëa miseczkę pełną połowicznie białego i przezroczystego płynu.
- Proszę bardzo, podzielcie się, starczy dla każdego nie trzeba się bić. - na twarzy Skorpiona pojawił się szeroki, cwaniacki uśmiech. - Co? Nagle ci się nie spieszy i nie chcesz wziąć ode mnie jadu? - jego głos był przesadnie słodki, co tylko potęgowało niechęć barda. Nie powiedział jednak ani słowa, a jedynie skinął na swoją drużynę, by dać im znać, że mogą działać.
Niechętnie podchodzili do zadowolonego Skorpiona i maczali strzały w jadzie. Starali się przy tym trzymać jak najdalej i uważać, żeby nawet kropla nie dotknęła ich ciała. Zanurzone w jadzie groty dymiły, ale nie topiły się. Na chwilę zmieniały kolor na intensywną czerń i wracały do swojej zwyczajnej, srebrnej barwy.
- Są gotowe do użycia. Musimy ruszać jeśli mają zadziałać na ludzi. - powiedział spokojnym tonem uciążliwy Skorpion. - Strzelajcie gdziekolwiek, ale najlepiej w pobliże serca żeby mieć go od razu z głowy. Zapieni się i nawet nie krzyknie. Śmierć i tak nastąpi nieodwołalnie i szybko, ale mogą narobić problemów alarmując wojska zanim pozbędziemy się wystarczającej liczby osób.
- Róbcie jak mówi. - przytaknął smok i rozkazał zwinąć prowizoryczny, mały obóz. Musieli wyruszać i jak najszybciej dopaść ludzi.
Do konfrontacji doszło niedługo później, kiedy drużyna Armii Ras zaczaiła się na ludzi i zaczęła strzelać do nich jak do kaczek. Pierwsi ludzie padali od razu, trafieni czysto, niemal bezszelestnie. Kiedy zaczęła się panika, należało celować dłużej i dokładniej, nie dopuścić do tego, żeby nieprzyjaciel poznał ich pozycje. Nieodmiennie jednak szyli strzałami do uzbrojonych, ale pozbawionych należytej ochrony ludzkich kaczek.
Ilu dokładnie padło? Ciężko było stwierdzić, jako że wojsko otoczyło swoich rannych, a przynajmniej tych, których jeszcze za rannych uważali, podczas gdy tamci umierali w przeciągu chwili.
- Formować szyk! Zabić! Znajdźcie ich! - dało się słyszeć ciągle z tych samych ust. - Gdzie są łowcy?! - usłyszał w końcu smok i miał świadomość, że starcie zaraz rozpocznie się na dobre.
Podszedł cicho do Skorpiona i zamoczył w resztkach jadu nie tylko groty, ale i fragmenty drzewca, który miał wejść głęboko w ciało łowców, w miejscu najczulszym, podatnym na zranienia. Szeptem wyjaśnił, że udaje się na tyły, jako że stamtąd nadejdą łowcy smoków. Raumo nalegał by mu towarzyszyć, a Otsëa nie miał czasu by mu odmówić. Obaj przedarli się przez najgęstsze zarośla na swoje nowe pozycje, gdzie czekali na przybycie hybryd. Może minutę później, choć czas dłużył się nieubłaganie, zaszeleściły zarośla i pięciu ubranych w czerwień mężczyzn biegiem wyłoniło się z gęstwiny.
Bard nawet się nad tym nie zastanawiał. Wycelował i wypuścił pierwszą strzałę, która ugodziła jednego z mieszańców w ucho. Tym samym weszła głęboko, niemal przebiła się na drugą stronę, a wraz z pieniącą się czerwoną krwią, wypływał także rozpuszczony mózg, który wyglądał teraz jak brudna woda.
Smok wiedział, że ten atak był jak wypowiedzenie bezpośredniej wojny najsilniejszej i najbardziej niebezpiecznej broni ludzi, toteż nie mógł pozwolić sobie na czekanie. Kiedy łowcy odwracali się w ich stronę planując rzucić się na nich, zaatakować. I wtedy kolejna strzała zafurkotała przechodząc na centymetr od głowy Otsëa i utkwiła w prawym oku kolejnego łowcy. Dwóch z pięciu zostało wyeliminowanych, co uświadomiło pozostałym, że mają do czynienia z potężnym przeciwnikiem i odsłonięci nic nie zdziałają. Umknęli w zarośla, gdzie chcieli ukryć się przed łucznikami, może nawet planowali zastawić własną pułapkę. Ale na to nie można było pozwolić.
- Mamy się wycofać? Uciekać? - zapytał szeptem, prosto w ucho barda, który sam nie wiedział, co powinien zrobić. Nie mógł sprowadzić łowców na głowę swojej grupy.
- Nie. Musimy ich uszkodzić. Wszystkich. - Otsëa doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak głupio to zabrzmiało, jak nieprofesjonalnie w ustach osoby, od której zależało życie wielu ras.
- Mnie to odpowiada, więc poluzuj pośladki. - rzucił jak zawsze cyniczny Skorpion i podał smokowi niemal pustą miseczkę jadu. - Musisz wycelować w twarz. Tak żeby miał otwarte usta bądź oczy. Jeśli nie trafisz, wyłącznie go zapiecze, a to nie uchroni nas przed okropnymi konsekwencjami.
- Nie wystarczy tego na trzech. - stwierdził przytomnie bard.
- Nie musi. Zajmij się jednym, ja wezmę dwóch poprzednich. Kiedy zaatakujesz jednego, to odwróci uwagę tamtych. Taką mam przynajmniej nadzieję. - przyznał Skorpion i wbił zęby w opuszek palca prawej, a później lewej ręki, tak by popłynęła krew. Nie potrzebował jej dużo. Zaledwie tyle żeby móc zaatakować i wbić palce w oczy łowców. Musiał uszkodzić nerwy przynajmniej jednego oka, jeśli chciał by ich umiejętności walki zmalały choć odrobinę.
Na kontratak ze strony lócënehrarów wcale nie czekali długo. Usłyszeli ich, jaki że łowcy nawet nie próbowali się skradać. Byli na to zbyt pewni siebie. Widać sądzili, że na krótkim dystansie są całkowicie bezpieczni.
To starcie było stosunkowo krótkie, choć nie obeszło się bez szkód. Zanim Otsëa zdążył zaatakować, miecz łowcy zahaczył o jego bok otwierając skórę, ale nie czyniąc wielkich szkód, gdyż ześlizgnął się po żebrach. To umożliwiło mężczyźnie dobre wycelowanie i wylanie na twarz łowcy jadu, który momentalnie wżarł się w niezwykle delikatne oko, do którego dostało się kilka kropel.
Raumo również nie wyszedł ze swojego starcia bez szwanku. Nauczeni przykładem kolegi, dwaj pozostali łowcy zamknęli oczy zanim Skorpion zaatakował.
- Kurwa! - zaklął, a w następnej chwili poczuł, jak miecz jednego z wbija się w jego ciało przechodząc między żebrami. - Pieprzeni łowcy! - warknął i odepchnął do siebie hybrydę. Rozwścieczony zebrał na dłonie krew, która wypływała teraz z niego, jak z dziurawego bukłaka i rzucił się na łowcę w przypływie odwagi lub głupoty.
Nadziałby się na miecz, jak szaszłyk, gdyby smok nie złapał go za kark i nie powalił na ziemię. Otsëa działał instynktownie. Położył dłonie na krwawiącej ranie i czuł, jak zatruta posoka pali jego skórę. Jego tatuaże uaktywniły się samoistnie starając się zwalczyć jad, a tymczasem bard, zaciskając mocno zęby z bólu, jaki targał jego ciałem z powodu poparzonych dłoni, podjął się walki z dwójką łowców, którzy właśnie atakowali. Nie wiedzieli z kim mają do czynienia, więc nie wzywali swoich wykradzionych smokom mocy, co bardzo ułatwiało Otsëa działanie. Pozwalając by miecz znowu zsunął się po żebrach i zaledwie naciął lekko jego smoczą skórę, wraził zakrwawione, poranione pace w nos atakującego łowcy. Ten zaskoczony wziął oddech, co sprawiło, że krople krwawego jadu dostały się do jego organizmu paląc wrażliwe błony nosa i górne drogi oddechowe. Podobnie postąpił z ostatnim. W przeciwieństwie do niego nie mieli tatuy chroniącej przed trucizną, toteż ból zaczął ich obezwładniać od razu i chociaż szkody nie były wielkie, na pewno miały ich spowolnić i zniechęcić do bezpośredniej walki, kiedy dojdzie do starcia między Armią Ras, a ludźmi. Teraz bard patrzył, jak łowcy odsuwają się, próbują umknąć i nie planował ich gonić. Nie chciał zdradzić kim jest, a niechybnie tym właśnie groziło własnoręczne zabicie rannych lócënehratów. Tacy jak oni byli śmiertelnie groźni nawet, kiedy odnieśli rany, a już z pewnością, gdy były one tak znikome. Otsëa nie oszukiwał się. Poza bólem i stopionymi tkankami, które będą potrzebowały miesięcy by się całkowicie zregenerować, nie wyrządzili im żadnej szkody.
- Podnoś dupę, muszę cię stąd zabrać! - warknął do Skorpiona i przerzucił sobie przez ramię jego rękę podtrzymując go.
- Twoje dłonie... - jęknął Raumo, ale bard przerwał mu.
- Nic mi nie będzie. Jestem golemem, moja skóra jest twardsza niż może się wydawać, a tatua chroni mnie przed przedostaniem się do krwi jadu z zewnątrz. - skoro poznali już dżinów, to czy Skorpion uwierzy, że Otsëa jest legendarnym dzieckiem Ziemi, które dzięki magii przybrało ludzki kształt? Legendy mówiły o pierwszych dzieciach Żywiołu, które miały być bardziej podobne do twórcy i dlatego miało skórę z kamienia. Ale golemy chciały być jak inni. Układały się z magami, którzy nadali im ludzki kształt, co skłóciło golemy z Ziemią. Podobno zostali wygnani na tereny wulkaniczne, gdzie mieli pokutować za to, że przeciwstawili się woli Żywiołu i ingerowali w Cykl Stwarzania.
- To niemo...
- Możliwe. Jak myślisz, jaką cenę przyszło nam zapłacić za zmianę naszych ciał? Skóra, która wtedy była niezniszczalna, stała się wrażliwsza.
Skorpion nic nie odpowiedział. Nie miał na to siły. Pozwolił się ciągnąć i tracił coraz więcej krwi, ale wiedział, że bard nie pozwoli mu zginąć. W przeciwnym razie zostawiłby go na pastwę łowców. Nie rozumiał tylko dlaczego Otsëa mu pomaga. Przecież równie dobrze mogli stać się wrogami po zakończeniu wojny. Więc czemu?
Odnaleźli swoich ludzi, co pozwoliło młodszemu Skorpionowi zająć się od razu dowódcą. Nie mogli zatrzymać się na postój, musieli ruszać dalej, toteż smok zaoferował, że poniesie Raumo jeśli będzie trzeba. Mężczyzna był oburzony tym pomysłem, uważał go za poniżający i zapewniał, że nigdy nie da takiej satysfakcji komukolwiek. A jednak jego rana okazała się poważniejsza niż sądził i ostatecznie został zmuszony do tego stanowić jak najmniejszy ciężar, więc wylądował na plecach Otsëa. Jego bok był owinięty mocno opatrunkami, ale wymagał zszycia, czego nie mogli zrobić tak blisko ludzkiego obozu. Przenieśli się więc na tyle daleko, by móc przenocować i zając się ranami nie tylko Skorpiona, ale także bokami Otsëa, które należało tylko odkazić i zabandażować, by nie otwierały się podczas wędrówki.
- Zapłaciliśmy niewielką cenę za to, co udało się nam zrobić. - stwierdził bard, kiedy wyjaśniał innym, jak doszło do starcia z łowcami i jak to rozegrali.
- Inne grupy nie natrafiły na żaden opór. Sami ludzie, nikt nie ucierpiał. - powiedział dżin, który właśnie rozmawiał na odległość ze swoimi braćmi w innych drużynach.
- Perfekcyjnie. Niech wracają do głównego obozu. Ludzie będą teraz działać ostrożniej, a to dodatkowo ich spowolni dając nam szanse na zmobilizowanie większych sił. - rzucił pewnym głosem Otsëa i kazał swoim ludziom wyspać się przed dalszą drogą. On sam jako pierwszy stanął na straży i z otwartymi ramionami przyjął wilki, które dołączyły do nich tak jak obiecały.

niedziela, 4 maja 2014

96. I wtedy zapadła cisza...

Wszystkie grupy wyruszyły o tej samej porze. Były tak samo wyposażone, równie zmotywowane, chociaż mniej lub bardziej zadowolone z podobnego stanu rzeczy. W gruncie rzeczy nic im nie groziło, byli całkowicie bezpieczni w drodze, jak również nie musieli bezczynnie siedzieć i niecierpliwie czekać na rozwój wypadków. Niestety, niektórym nigdy nie dogodzi, a znaleźli się i tacy, którzy otwarcie mówili o ataku na ludzi i wybiciu ich w małych grupkach, póki jeszcze nie połączyli sił. Otsëa musiał wybić im to z głów tłumacząc, że i ich Armia Ras nie jest w komplecie i taki atak mógłby mieć opłakane skutki. Dla nich wszystkich.
- Nie próbujcie być odważni. Nie potrzeba nam martwych bohaterów, ale żywych wojowników. - to były ostatnie słowa, jakie powiedział do nich wszystkich zebranych razem przed drogą, a później dowodzenie objęli wyznaczeni przez niego wojowie.
- Żal ci zginąć, co? - zaczepił go Skorpion, który nie pozwolił przydzielić się do innego drużyny niż tylko ta Otsëa. - Gdzieś tam czeka na ciebie samica, więc uciekasz od niewygodnych sytuacji? - najwyraźniej próbował wytrącić barda z równowagi.
- Nikt na mnie nie czeka, ale razem ze mną planuje walczyć i w tej chwili działa narażając życie. Gdybym planował być bezpieczny, nie pchałbym się w sam środek Wojny Ras, ale znalazł sobie miejsce, gdzie mógłbym się zaszyć. Ludzie nie zabiją tych, których nigdy nie odnajdą.
- Jak smoków? - czyżby się domyślał? Nie, na pewno nie mógł się niczego domyślić, jego ton i mina wcale na to nie wskazywały, zaś Otsëa nie dał po sobie niczego poznać.
- Jeśli wierzysz, że istnieją. - skinął głową bard, zaś Skorpion wzruszył ramionami.
- Nazywam się Raumo. - rzucił w pewnym momencie.
- I na co mi to wiedzieć? - bard rzucił mu przeciągłe, pytające i jednocześnie ironiczne spojrzenie.
- Ponieważ będzie o mnie głośno, kiedy to wszystko się skończy. Mam zamiar przejąć władzę nad moim Plemieniem, zmienić wiele zasad, którymi kierujemy się od wieków. Na pewno o mnie usłyszysz.
- Nie wiem, czy chcę. - rzucił poważnie i szczerze smok, na co Skorpion roześmiał się nie komentując.
Jeszcze tego samego dnia na czoło ich grupy wysunęła się dwójka osób o najczulszym węchu. To oni mieli badać teren, wypatrywać i wyczuwać ludzi, jeśli ich zwiadowcy znaleźliby się w okolicy. Sprawa była banalnie prosta, ominąć ich by nie mogli nikogo zaalarmować, zajść od tyłu zabijając. Nikt nie podejrzewał, że ludzie mogliby zajść tak daleko, bądź wysłać swoich zwiadowców w te obszary, tak odległe od głównych wojsk, ale musieli mieć pewność, jeśli planowali zaatakować z zaskoczenia. Śmierć miała być jednak szybka, ale nie koniecznie natychmiastowa. Dlatego też postanowiono użyć zwyczajnej trucizny Skorpionów, kiedy już dojdzie do nieuniknionego starcia z kilkoma ludźmi. Zwyczajna trucizna była o wiele dłużej śmiercionośną bronią, niż gęstszy, specjalny jad, jakiego planowali użyć później.
Rozbijając obozowisko również musieli zadbać o to, by nikt ich nie zaskoczył i w tym celu wyznaczyli warty. Nie rozniecali ognia by nie narażać się na bycie zauważonym i na ściąganie ciekawskich zwierząt, które również miały to do siebie, że lubiły sprawiać kłopoty.
Na szczęście dwa dni drogi minęły im w jak najsłodszym spokoju, rozkosznie leniwym, uspokajającym. Mieli świadomość, że nie będąc ludźmi posuwali się od nich szybciej i sprawniej, co sprawiało, że ich dwa dni były dwa razy bardziej owocne. Później musieli odrobinę zwolnić na czas gwałtownych ulew i burz, ale każdy ich krok był zdecydowany i pozbawiony ślamazarności. W takie dni nie było sensu wysyłać przodem kogokolwiek, jako że ludzie nie mogli ich widzieć, słyszeć, ani wyczuć, a i ich zdolności były ograniczone. Trzymali się razem, zawierali nieśmiałe przyjaźnie, współpracowali ze sobą. Armia Ras potrzebowała takich układów, tej możliwości polegania na sobie nawzajem. I to cieszyło Otsëa, choć bawiło Skorpiona. Zdaniem Raumo takie przyjaźnie nie należą do stałych, ale sam chętnie podejmował się pozornie ciężkiego zadania prowadzenia konwersacji z osobami całkowicie od siebie różnymi.
W przeciągu tygodnia pokonali naprawdę wielką odległość, zaś kolejne kilka dni przybliżyło ich do ludzi wystarczająco by należało ich powoli likwidować. Pierwsi zwiadowcy nie byli żadnymi przeciwnikami. Nawet nie wiedzieli, że zachowują się jak słonie w składzie porcelany. Pokonywanie konno lasu było najgłupszym pomysłem na jaki mogli wpaść, a w konsekwencji zginęli nie zdając sobie z tego nawet sprawy. Konie przywiązano zdecydowanie do drzew, by wilki mogły się nimi pożywić. Nie chcieli by zwierzęta uciekły i wróciły do obozowiska, toteż uniemożliwiono im to najlepiej jak się dało, bez zabijania.
Im dalej się posuwali, tym więcej grup zwiadowczych musieli eliminować, co jednoznacznie wskazywało na bliskość obozu ludzkich wojsk. Był to więc właściwy moment, by rozłożyć małe obozowisko na potrzeby Skorpionów. Póki truchła zwiadowców były ciepłe i nikt nie wysłał kolejnych. Łatwiej ukryć grupę niż chociażby jeden namiot.
Otsëa wydał odpowiednie polecenia, przekazał swoje zastrzeżenia i rozkazy Raumo, który miał zająć się trucizną, ale nie przesadzać z zabawą. Zależało im na czasie. I to bardziej, niż można było sobie to wyobrażać. Przecież czas nie będzie zatrzymywał się by ułatwić im pracę!
- Więc może dopilnujesz wszystkiego w namiocie? - Skorpion uśmiechnął się bardzo wymownie. - Z twoja pomocą na pewno pójdzie nam szybciej, a jad będzie tym gęstszy i mocniejszy.
Spojrzenie barda zabiłoby każdego, ale nie tego bezczelnego samca, który szukał sposobu by zdenerwować smoka.
- Nie mieszaj mnie do tych waszych niezdrowych zabaw, bo wolę stracić życie niż być tego częścią. Chcę mieć jad, który zabije ludzi w przeciągu jednej chwili, a wy zdeklarowaliście się nam go dostarczyć, więc odczep się ode mnie i działaj. - rozkazującym gestem wskazał namiot, który stał już rozłożony i w którym zniknął już drugi ze Skorpionów.
- Zależy ci na tym, ale nie chcesz przyłożyć ręki do produkcji? - roześmiał się wypowiedziawszy to jednoznaczne zdanie.
Bard pokręcił głową przewracając oczyma i oddalił się do reszty istot, którym rozdzielił zadanie pilnowania namiotu i wypatrywanie kłopotów. Sam udał się na obchód zataczając wielkie koło wokół ich obozowiska. Jego zmysły były bardziej wyostrzone niż w przypadku reszty, jako że nie był tylko smokiem, ale także posiadał magiczne tatuaże pustynnych mędrców, został wyszkolony, by radzić sobie w drodze, jako bard. Był więc z nich wszystkich najbardziej niebezpieczny, choć i on mógł trafić na kamień w postaci lócënehtarów. Z jednym mógłby sobie poradzić, ale z kilkoma? I z tego też powodu będzie potrzebował najsprawniejszego łucznika, jeśli wyczuje hybrydę. Tylko trafiając w oko mogliby wprowadzić jad do ciała, a i wtedy śmierć będzie następować powoli. Miał tylko nadzieję, że to oni natkną się na hybrydy, nie zaś któraś z innych grup, jako że wtedy skutki byłyby opłakane. Dlatego osobiście wybrał drogę, którą miała podążać każda drużyna,
Wyczuł ciepło wilka jeszcze zanim go zobaczył lub usłyszał. Odwrócił się w jego stronę i czekał cierpliwie wpatrzony w zarośla gęstych krzewów, które rosły w tej części lasu.
Wilk musiał domyślić się, że mężczyzna wie o jego obecności, bo wyszedł ze swojej kryjówki wolnym krokiem i czujnie lustrował okolicę.
- To moje tereny. - powiedział przybierając ludzką postać mężczyzny w kwiecie wieku, którego twarz skryta była za wilczą skórą zarzuconą na ramiona i głowę, jak w przypadku każdego lidera.
- Doprawdy nadal są twoje, kiedy powoli przechodzą we władanie ludzi? - Otsëa ugodził go w samą wilczą dumę.
- Pozbędziemy się ich! - warknął.
- Wiesz dobrze, że jest was zbyt mało. Idzie wojna, a oni polują na twoich braci, prawda? - widział prawdę w pełnych bólu i złości oczach mężczyzny, który do tej pory mógł stracić nawet połowę watahy. - Wiesz dlaczego tu jesteśmy. Chcemy się ich pozbyć.
- Jest was za mało.
- My mamy im zaszkodzić. Resztą zajmie się Armia Ras, gdy ludzie dotrą na miejsce bitwy. Nie musicie tu siedzieć i tracić swoje tereny, pozwalać im zabijać waszych braci. Porzućcie dom na czas wojny, chodźcie z nami zabijać. Są wśród nas inne wilki, ale o tym również już wiesz, prawda?
- Mamy ze sobą szczenięta.
- A my zapewnimy im bezpieczeństwo, kiedy wrócimy do wioski. Wasze szczenięta będą bezpieczne, tak jak i inne dzieci. Mamy wśród nas nawet ludzkiego chłopca, który planuje zabijać swoich nie czując się człowiekiem. - może nie powinien o tym mówić, ale wiedział, że wilki muszą wiedzieć, że ich młodym nic nie grozi, a Armia Ras także ma pod swoją opieką inne maluchy, które chce ochronić. Tylko w ten sposób mógł przekonać alfę tej watahy by walczyła u jego boku, by już teraz powoli zaczęła się mścić za poległych towarzyszy.
- Dołączymy do was wieczorem. - decyzja została podjęta szybko, co znaczyło, że ludzie naprawdę dali im się we znaki. Może nawet zabiły liderowi kogoś bliskiego?
- Dziękuję. - rzucił Otsëa, ale wilka już nie było.