niedziela, 27 kwietnia 2014

95. I wtedy zapadła cisza...

Otsëa poinformował o swoich planach Fer-keel-sara, który przytaknął im, choć obawiał się podjęcia tego ryzyka. Nie uśmiechała mu się utrata cennych wojowników, tym bardziej kiedy w grę wchodzili łucznicy. Rozumiał jednak doskonale motywy kierujące smokiem i na jego miejscu sam postąpiłby podobnie.
- Każda drużyna dostanie jednego z moich ludzi i jednego dżina. - powiedział w swoim skrzekliwym języku, który bard rozumiał doskonale. - To zwiększy wasze szanse i może nawet zminimalizuje straty, jeśli dojdzie do jakiegoś starcia. Dostaniecie najlepszych na ten czas.
Otsëa położył dłoń na ramieniu przyjaciela i ścisnął je lekko uśmiechając się, czego nie miał w swoim zwyczaju.
- Damy sobie radę. Mamy ich tylko ostrzelać i zabić trucizną, nie będziemy się do nich przytulać. - zapewnił. - Nie biorę ze sobą żadnych żółtodziobów.
To zapewnienie tylko w minimalnym stopniu podniosło na duchu ifryta, ale jednak dało mu pewną nadzieję. To on odpowiadał za tę wojnę, to on stał na czele wielkiej Armii Ras, która gromadziła się na ich terytorium. Był młody, ale już teraz musiał wziąć wszystko to na swoje barki.
Przez ciało księcia przeszedł dreszcz, kiedy wyczuł bliską obecność istotki, która nie powinna się wychylać i miała siedzieć w jego namiocie. A jednak dziecko było nieposłuszne i teraz pod postacią zwierzaczka wpadło przez drzwi namiotu jak oszalałe. Weszło pod długie szaty ifryta i zaczęło gramolić się po jego nogach w górę, póki jego kudłata główka nie wyłoniła się przy szyi ojca. Fer-keel-sar czuł jak szybko wali małe serduszko nieposłusznego dzieciaka, który musiał się czegoś bardzo wystraszyć, a najprawdopodobniej natknął się na Skorpiony, w czasie swoich tułaczek.
Zwierzak zamienił się w dziecko i ifryt musiał szybko spleść pod nim ramiona by malec nie spadł z jego ciała. Tym czasem wielkie, ciekawskie oczka spoglądały na Otsëa przez chwilę. Chłopiec znowu zmienił ciało i teraz prychał i syczał na smoka głośno, a jego pazurki wbijały się w pierś opiekuna.
- Co to jest?! - bard nie krył zaskoczenia wpatrując się w zupełnie nieznaną mu istotkę.
- Oficjalnie i nieoficjalnie jest to dziecko. Tyle tylko, że ja nazwałbym je także darem od Żywiołów.
- Nie powiesz mi chyba, że... - nie musiał kończyć, gdyż było jasne, iż obaj myślą o tym samym, więc ifryt przytaknął odrobinę skrępowany.
- Nie spodziewałem się tego, dobra? - powiedział zaczepnie w swojej obronie. - Nagle pojawiło się jajo i po jakimś czasie wykluł się on. - wtulił twarz w futrzastą główkę istotki. - Niquis już go spotkał. - patrzył, jak Otsëa przeczesuje dłonią włosy i wzdycha głośno.
- Jesteśmy o krok od wojny, a po samym środku naszego obozu kręci się dziecko? I to nieznanej nikomu rasy?
- Nic mu nie będzie! - zapewnił szybko ifryt. - Kiedy dojdzie do walk ukryję go z innymi dziećmi i naszymi kobietami, w miejscu, gdzie nikt ich nie znajdzie. Jest dziki i nieokrzesany, ale zrozumie, że ma siedzieć na tym swoim drobnym tyłku. Teraz czuje, że jest względnie bezpiecznie, więc uczy się kręcąc po obozie. Zresztą! Spłodziłem go zanim dowiedziałem się o wojnie, jasne?!
- Dobra, dobra! Nic już nie mówię! - bard uniósł ręce w pojednawczym geście. - Sam jestem nie lepszy. Devi jest tu z nami, a przecież jest nie tylko dzieckiem, ale i człowiekiem. Widać Żywioły mają dziwne poczucie humoru, albo potrzebują takich odszczepieńców jak te dzieciaki.
- Po kolejnej Wojnie Ras to pewnie oni będą mieli najwięcej do powiedzenia. - zauważył Fer-keel-sar.
Bard skinął tylko głową i oderwał wzrok od prychającego na niego w dalszym ciągu dzieciaka.
- To i tak nie moja sprawa, w końcu mi nie grozi dziecko. Idę dzielić ludzi na drużyny, ty w tym czasie zajmij się swoim... nie ważne. Wyznacz ludzi, który z nami idą. Dziś wyruszamy wszyscy, nie możemy zwlekać. Im dłużej czekamy, trudniej będzie nam ich zaskoczyć. Kiedy będą blisko, wyślą zwiadowców. Uspokój tego prychacza bo mnie rozprasza! - skrzywił się patrząc na nieprzychylnego mu dzieciaka.
- Nie lubi smoków, nic na to nie poradzę.
- Więc podał się do tiikeri zamiast do ifrytów. - Otsëa pokręcił głową i wyszedł z namiotu nadal nie wierząc w to, że jego przyjaciel w jakiś niezrozumiały dla niego sposób dorobił się dzieciaka, które wyszło z „boskiego” jaja. - Obłęd. - mruknął do siebie kręcąc głową.
Skorpion już na niego czekał, a na jego całkiem uroczej twarzy gościł ironiczny, pełen wyższości uśmiech. Jego ludzie stali za nim poważni i zupełnie inni niż on, spokojni, profesjonalni wojownicy, bezlitośni sądząc po oczach, ale zdolni do śmiechu, na co wskazywały leciutkie zmarszczki wokół ust tych starszych.
- Ci są najlepsi – zapewnił dowódca – A przynajmniej to są ci, których truciznę sam wypróbowałem i wiem, że zabija szybko, bezlitośnie...
- Jak szybko?
- Wystarczająco...
- Szybciej niż rozchodzi się trucizna waszych zaklęć na niewolnikach? - bard nie owijał w bawełnę, ale zadawał od razu konkretne, może nawet bezczelne pytania. Bo kto pyta zabójcy, czy jest lepszy niż jego metody? I widać było po Skorpionie, że poczuł się urażony.
- Nasze zaklęcia...
- Znam je, widziałem jak działają i znam kogoś, kto je przeżył. - widział szok malujący się na twarzach wojowników. - Wszystko zależy od miejsca, gdzie ugryzie zaklęcie, prawda? A jak jest z waszą trucizną? Liczy się ilość, czy chodzi o jakość?
- Z bliskiej odległości zawsze celujemy prosto w serce, wtedy zgon następuje od razu. Ze strzałami będzie trochę inaczej. - wyprzedził pytanie smoka. - Trucizna musi dotrzeć do serca, a to zajmuje trochę czasu. Jesteśmy jednak w stanie zwiększyć gęstość naszego jadu, co sprawi, że nie tylko będzie docierał do najważniejszego organu, ale po drodze może topić żyły. - mówiąc to spoglądał na Otsëa chcąc wiedzieć, jakie zrobi tym wrażenie na mężczyźnie. Nie widział wiele, ale zarejestrował poszerzające się źrenice i drgnięcie mięśni twarzy, a więc działało. - Jeśli zwiększymy gęstość krwi, zdołamy to osiągnąć.
- Jak? Jak zwiększycie jej gęstość? - Otsëa wyszedł z szoku i znowu zaczął myśleć racjonalnie. Gdyby całe zastępy mogły to zrobić, wtedy na pewno pokonaliby ludzi. Gorzej, jeśli Skorpiony zwrócą się przeciwko swoim.
- Jest kilka sposobów. Jednym jest seks, inny to rytuał, ale on wymaga ofiar i to bynajmniej nie waszych. Zabijając jednego z nas, drugi zyskuje jego jad. Ale nie martw się, nie jesteśmy tak barbarzyńscy, by zabijać swoich. Ani nam to w głowie. Nie jesteśmy liczni, rodzi się nas niewiele, a to nie tajemnica. - wyjaśnił by przypadkiem bard nie poczuł się wyjątkowy z powodu tych zwierzeń.
- Więc będziecie uprawiać seks żeby...
- Nie chcesz wiedzieć co i jak będziemy robić. - sprostował mężczyzna. - Będziecie mieć swoją perfekcyjną truciznę, mogę was zapewnić. Ale ona także ma swoje ograniczenia. Traci swoją moc w przeciągu trzech godzin od jej pobrania.
- Co znaczy, że w drodze...
- Co znaczy, że trzeba nam zabrać namioty. Chyba, że interesują was szczegóły, a w to raczej wątpię.
- Wasze dzieci rodzą się z jadu? - Otsëa znowu został zaskoczony. I to kolejny raz w przeciągu kilkunastu minut! Widać nawet tak starzy jak on, niewiele wiedzą o innych rasach.
Skorpion uśmiechnął się lekko i nie odpowiedział. Tego nie planował zdradzać nikomu, a już na pewno nie osobie, która w każdej chwili mogła stać się jego wrogiem.
Smok nie pytał już o nic więcej. Przeliczył ludzi, których przyprowadził mu dowódca Plemienia i podzielił na cztery grupy, po dwóch Skorpionów w każdej, z czego jeden zawsze był łucznikiem. Następnie podzielił wybranych z innych wojsk i połączył w mieszane zespoły, których szanse był wyrównane. Dwóch skorpionów, jeden ifryt, jeden dżin, trzech elfów z pobliskich lasów, dwóch griffinów, jeden lis i bazyliszek. I naturalnie on. Smok, który miał przystąpić do jednej z drużyn.
- Nie chcę słyszeć o żadnych sporach, nie życzę sobie kłopotów. - przemawiał do wszystkich. - Dżiny mają ze sobą kontakt, więc jeśli dowiem się, że ktoś z was sprawiał trudności, wszczynał bunt lub nawet zdradził... Zabiję własnoręcznie! - syknął dobitnie. - Nie martwcie się, znajdę was i wyzabijam każdego, który mi podpadnie. A nawet pokuszę się o tortury, jeśli dojdzie do zdrady. - kładł nacisk na każde swoje zapewnienie. - Ifryci mnie znają. Wiedzą, że mówię prawdę. Nie radzę wam wystawiać na mnie na próbę, bo jeśli Skorpiony są barbarzyńcami, to ja jestem bestią. - zapewnił.
Najpewniej niewiele osób potraktowało go serio, ale ci, którzy mieli z nim lepszy kontakt i znali jego tajemnicę, wiedzieli jak wiele prawdy jest w tych słowach. Żaden smok nie był spokojnym intelektualistą siedzącym w swojej jaskini z okularami na nosie i książką na kolanach. Dawniej może byłoby to możliwe, ale teraz? Teraz byli zabójcami, potworami, jeśli już się na nich trafiło. Trzymali się tylko w swoich grupkach pośród nieświadomych ich rasy istot. Udawali przyjaznych, ale byli gotowi zaryzykować życie innych, byleby chronić swoją rasę. Łączyli się tylko pośród swoich i wysyłali najbardziej bezwzględnych osobników, największych kłamców jako bardów. Otsëa nigdy by się do tego nie przyznał, ale tak właśnie było. Smoki musiały się ukrywać i dobrze to robiły.
Bard nie zapewniał ich więcej o swojej bezwzględności, ale spokojnie odwrócił się i odszedł w stronę swojego namiotu. Do wymarszu mieli dobre dwie godziny, w czasie których mieli otrzymać wodę na kilka dni i suchary od elfów, by nie musieli zabierać ze sobą jedzenia.
Smok nie zdziwił się nawet widząc u siebie Earena, który siedział rozparty na jego posłaniu i nerwowo kopał nogą dziurę w ziemi. Było oczywiste, że zjawił się z chęcią wymuszenia na Otsëa kilku rzeczy. W tym tego, by zabrał ze sobą w drogę griffina. Jasne, bez ręki był żadnym łucznikiem, zaś każda z grup miała w swoim składzie kogoś zdecydowanie lepszego niż kaleka, ale on nie mógł już dłużej siedzieć, miał dosyć bezczynnego ćwiczenia się w walce prawą ręką, która nie była już dłużej tą słabszą, choć daleko jej było do sprawności utraconej lewej.
- Nie. - powiedział bard zanim griffin w ogóle przedstawił swoją prośbę. - Zostajesz.
- Szalg, nie! - Earen warknął, ale nawet nie podniósł się z miejsca. Od kiedy stracił rękę schudł, ale i nabrał mięśni w niektórych partiach ciała, jak nogi, brzuch i prawe ramię, a wszystko dlatego, że tracąc dodatkowe oparcie był zmuszony utrzymywać równowagę przy pomocy reszty ciała. Gdy prawa ręka była zajęta, za wszystko musiały odpowiadać same nogi. - Nie wytrzymam dłużej! Odwali mi jeśli nie zacznę działać! Czuję się jak kaleka! Jestem nim, ale to nieistotne. - dodał w ramach komentarza.
- Chcę żebyś był jednym z moich generałów, kiedy dojdzie do walk. Jesteś doświadczony, potrzebuję cię tutaj.
- Ale teraz jestem zbędny! - griffin wcale nie czuł się lepiej. - Patrzą na mnie z politowaniem, kiedy tylko widzą kikut! Nie ważne ile mam już blizn, jak zmieniło się moje ciało i jak wzrosły umiejętności. Nadal patrzą na mnie z politowaniem! - może właśnie o to chodziło? Żeby się wygadać, a kto lepiej się do tego nadaje, jak nie znienawidzony smok, który stał się przyjacielem podczas długiej i niebezpiecznej wyprawy?
- Nie wzbudzasz politowania, jesteś demonem w walce, sam z tobą ćwiczyłem i...
- I co z tego, kiedy patrzą na mnie tak, a nie inaczej? Jak mam im udowodnić swoją siłę i możliwości, kiedy siedzę cały czas na tyłku?
Otsëa rzucił okiem na pozostałości po ramieniu griffina i zamyślił się analizując w myślach wszystko co wiedział o tym mężczyźnie i członkach armii. Pewna myśl kołatała mu w głowie, ale bardzo wolno przybierała realny kształt.
- Chodź ze mną. Znajdę ci takie zajęcie, że po wszystkim będziesz się cieszył, że nie marnowałeś czasu na wyruszenie ze mną.
Earen nie podważał jego decyzji, ale posłusznie podniósł się zwinnie i szybko. Szedł tuż za smokiem, a kiedy przejścia między namiotami na to pozwoliły, zrównał się z nim. Nie pytał o nic, jako że ufał przyjacielowi, nawet jeśli ich rasy nienawidziły się szczerze. Najpierw zahaczyli o elfy, następnie w towarzystwie jednego z nich, bardziej sędziwego, udali się do ifryckiego płatnerza. To z nimi Otsëa zamienił kilka słów, a następnie uśmiechnął się bardzo nieprzyjemnie do griffina.
- Ta dwójka zajmie ci bardzo dużo czasu i w najbliższym czasie zapewni ci taką pracę, że nie wyobrażasz sobie nawet jak ciężko można jeszcze ćwiczyć. Zostawiam cię w dobrych rękach. - poklepał mężczyznę po ramieniu – Przygotuj się na piekło. - szepnął mu na ucho i wyszedł zadowolony z siebie i z tego, że Earen przyszedł do niego by się wyżalić. Teraz mógł nie tylko pomóc jemu, ale także Armii Ras, jako że przy chęciach i ambicji zamieni się w prawdziwą broń.
Tym czasem sam główny zainteresowany spoglądał niepewnie na wredne uśmiechy dwójki rzemieślników. Zrozumiał to, kiedy dostrzegł ich niebezpiecznie podobną budowę. Cokolwiek wymyślił Otsëa, nie zapowiadało się na wesołą zabawę.

niedziela, 20 kwietnia 2014

94. I wtedy zapadła cisza...

Isil Rauco rzeczywiście na nich czekał z tym swoim łagodnym uśmiechem na urodziwej, niezmiennie młodej twarzy.
- Chodźcie, napijcie się ze mną i powiedzcie, co udało się załatwić. - wskazał swoim gościom krzesła, a tym czasie drow podszedł do niego i wyszeptał coś na ucho. Uśmiech mężczyzny trochę przyblakł. - Widzę, że zrobiliście piorunujące wrażenie, w szczególności dżin. - skinął na elfa, który rozlał do kielichów wody. - Mogłem się tego spodziewać. Krasnoludy to kolekcjonerzy, niezależnie od tego czy mają do czynienia z przedmiotem, czy z osobą. Jeśli czegoś pragną, muszą to mieć, nawet za cenę wojny. W takiej sytuacji, nie mogę wam zapewnić noclegu na noc, ponieważ to dla was nazbyt niebezpieczne. Dziś jeszcze porozmawiacie z moimi ludźmi i wyślę ich, by odprowadzili was możliwie daleko. Nie martwcie się, gdyż otrzymacie ekwipunek.
- Jeśli podejrzewałeś, że tak będzie, dlaczego w ogóle wysłałeś nas do krasnoludów? - Lassë nie potrafił tego pojąć. Czy ten pozornie miły mężczyzna mógł chcieć ich zguby?
- Nie odpowiadam za krasnoludy. - bronił się karcącym tonem stary elf – Mogły tak zareagować, ale nie musiały. A wy chcieliście szukać u nich pomocy. Kim jestem by wam tego odmówić?
- Przepraszam, masz rację. - chłopak naprawdę czuł się skruszony.
- Nic się nie stało. - na twarzy Isila znowu pojawił się uśmiech. - Pijcie, pijcie ile chcecie. Woda jest czysta i świeża, na pewno od dawna nie kosztowaliście tak wyśmienitej. - zachęcił i sam upił spory łyk.
Trzeba było przyznać, że miał rację. Woda była cudowna. Słodka, chłodna, lepsza niż ta, którą musieli zadowalać się w drodze.
- Wypływa z naszego źródła w tej górze. - wyjaśnił stary elf i z rozbawieniem obserwował, jak Lassë pochłania wodę kielich po kielichu.

Władca drowów wstał powoli od stołu i uśmiechnął się do gości, w milczeniu wskazując im masywne, pięknie ozdobione drzwi. Nie musieli pytać, o co chodzi, jako że domyślili się tego od razu. Już czas by dowiedzieć się, co mroczne elfy myślą o walce z ludźmi. Teraz dowiedzą się, czy zmarnowali czas, czy może coś jednak osiągnęli.
W podziemnej, przestronnej komnacie było więcej drowów niż początkowo przypuszczał młody elf. Wszyscy byli wojownikami, bez wyjątków i każdy z nich wpatrywał się w leśnego elfa wyczekująco, jakby oczekiwali, że zacznie jakąś rewolucyjną przemowę. To go paraliżowało, odbierało wszelką chęć do działania.
- Wiecie doskonale o co chodzi, co się zaczyna! - zaczął bez zbędnych wstępów Isil Rauco, a Lassë podskoczył wystraszony jego nagle podniesionym głosem. - I znacie moją historię, gdyż nigdy jej nie ukrywałem przed żadnym z was. Walczyłem podczas Wojny Ras, zabijałem ludzi by chronić magiczne rasy naszego świata. Wiecie jak mi się za to odpłacono. Ale teraz jest inaczej! Teraz jesteśmy osobną rasą, mamy swoją ziemie, swoje zasady, marzenia i plany. Nikt za nas nie zdecyduje, nikt nas nie zmusi. Tym razem to każdy z nas ma prawo wybrać swoją stronę w nadchodzącej wojnie! Nie będę was oszukiwał, nie mam pojęcia, czy człowiek sięgnie swoimi łapskami po nasze ziemie, czy będzie chciał nas zabić, jeśli zdoła pokonać innych. I dlatego chcę byście to wy wybrali. Chcecie przystąpić do wojny, czy wolicie skryć się tutaj bezpiecznie i przeczekać? Nie decydujecie za wszystkich, ale za siebie. - zaznaczył jeszcze.
Lassë był pod wrażeniem. Jak na kogoś, kto osobiście odmówił pomocy, Isil nie zniechęcał swoich ludzi, ale pozwalał im mieć swoje zdanie na ten temat. Młody obserwował rozmawiające ze sobą mroczne efy, nie podsłuchiwał, ale wbijał się w tłum niczym w górę liści, które chrzęściły pod ciężarem ciała, szeleściły, kiedy musnął je wiatr, kiedy zsuwały się z kopy. Chłopak rozkoszował się tym dźwiękiem i jednocześnie obawiał się tego, co może przynieść. Jak w ogóle można dokonać wyboru za samego siebie, kiedy żyje się w większej społeczności? Czy to możliwe? Czy ci, którzy zostaną będą mieli zapewnione bezpieczeństwo i ochronę? A co z praca nad płodzeniem potomstwa? Przecież śmierć niewłaściwej osoby może zniweczyć plany i marzenia drowów!
- Daj im czas. - szepnął Lassë na ucho Isil. - To nie jest dla nich łatwe, nie spodziewali się tego i wiedzą czym grozi wybuch kolejnej Wojny Ras. Muszą to przemyśleć. Każdy z nich z osobna i wszyscy razem, jako rodzina. Dokonają wyboru i poinformują nas o tym niezwłocznie. Znam swoich ludzi i wiem, że nie będziemy na to czekać w nieskończoność.
I rzeczywiście, nie czekali aż tak długo, choć i nie chwileczkę, jako że sprawa była niezwykle poważna i nie dało się podjąć decyzji od razu.
Dwoje elfów wystąpiło przed tłum innych i nie trudno było się domyślić, że byli przedstawicielami dwóch odmiennych zdań.
- Postanowiliśmy pomóc w walce – odezwał się wysoki, postawny drow, który mógł mieć koło dwóch tysięcy lat. Jeśli ludzie mieliby później rzucić się na nas, wolimy nie walczyć sami, ale mieć u boku inne ludy, a możemy nie mieć więcej ku temu okazji.
- Z kolei członkowie Rodzin pragną zostać tutaj. - odezwała się mroczna elfica o poważnym wyrazie twarzy - Nie chcemy żeby nasze starania i próby poszły na marne, zależy nam na ukończeniu projektu i w tym celu zostaniemy.
- Dziękuję wam. - Isil ukłonił się swoim ludziom bardzo nisko. - Takich decyzji się po was spodziewałem i szanuję je wszystkie. Osoby, które pragną walczyć, wyruszą w najbliższym czasie w drogę. Tym czasem także i ja pragnę by każdy kto założył rodzinę pozostał tutaj. To istotne dla naszej przyszłości. To nie jest kwestia posiadanej przez was odwagi, ale przeżycia. Zresztą, nie mamy pojęcia, jak potoczą się nasze losy, więc będziecie nam tu potrzebni. Wyruszę by walczyć. - oświadczył, czym zaskoczył Lassë najbardziej – Ktoś musi się wami opiekować. W tym czasie, moje miejsce tutaj zajmie wyznaczona przeze mnie osoba. Wiecie już kim będzie, ale póki z nim nie porozmawiam, nie mogę tego potwierdzić. Lassë, Anisie, zabierzcie głos.

*

Z wysokości skorpiona bojowego, Otsëa patrzył na zapełniającą się z każdym dniem okolicę. Lassë dzielnie się spisywał, gdybyż zwolenników przybywało i choć ludzie wiedzieli już o podstępie zastosowanym przej dżiny i ifrytów, nie zdołali przebić się przez ich czar.
Kilka dni wcześniej, ku zdumieniu wszystkich, w wiosce plemienia pojawił się także oddział Skorpionów, czego nikt się nie spodziewał. Byli nieuzbrojeni, ale jak donosili zwiadowcy, broń i resztę ludzi zostawili na pustyni, gdzie czekano na powrót wysłanników. Bez względu na to czy można im było ufać, czy też nie, pragnęli walczyć po stronie Ras przeciwko ludziom. Dlaczego więc stanęli po ich stronie wcześniej? Ponieważ to było dla nich opłacalne, ponieważ potrzebowali pomocy ludzi, ale nie w sytuacji, kiedy oni pragną zabijać.
- Dla was jesteśmy barbarzyńcami, którzy karmią się krwią innych, sięgają po zapomnianą, krwawą magię, ale i nam zależy na spokojnym życiu, na dalszej egzystencji. - mówił przywódca, kiedy spotkał się z księciem ifrytów i Radą, wyznaczoną na czas zbiórki wojsk Ras. - Nie zmienimy się, tak jak nie zmienicie się wy. Zależy nam jednak na tym by ludzie nie przejęli władzy nad całym światem, a mnożą się jak króliki i jeśli zdobędą chociażby tę minimalną władzę, wtedy będziemy na przegranej pozycji. Wielu z nas rodzi się wolniej i w mniejszej ilości niż ludzie. Widziałem jak się to u nich odbywa i jeśli zapłodnią wszystkie swoje samice, w przeciągu kilku lat mogą mieć nas w szachu. Przez ten czas z powodzeniem mogą toczyć z nami wojnę.
- Co o nich wiecie. - było kolejnym pytaniem, które wtedy padło.
Skorpiony nie zdecydowały się opuścić bezpiecznego schronienia pustyni, chociaż zostały zapewnione, że teraz stanowią część Wojsk Ras. Nie ulegało jednak wątpliwości, że nikt nie ufał im bezgranicznie, nikt też nie sądził, by mogli szczerze mówić o swoich pragnieniach nawiązania sojuszu. A jednak otrzymali szansę, choć byli całkowicie wykluczeni z narad wojennych, nie dzielono się z nimi planami obrony i ataku. Nikt nie chciał mieć po swojej stronie zdrajcy, toteż starano się traktować Skorpiony jako sojusznika, ale w czasie walki mieć na nich oko i przy najmniejszej oznace zdrady, zabić jako wroga.
To właśnie zadanie Otsëa wziął na siebie. Nawet jeśli przyszłoby mu przybrać swoją prawdziwą formę, zrobi to i zabije każdego, kto będzie próbował przyczynić się do upadku Ras. Był gotowy nawet oddać własne życie byleby uniemożliwić ludziom przejęcie władzy i zastraszenie podległych Żywiołom istot, jak i tych, które wymykały się Wielkiej Czwórce. Śmierć była jednak ostatecznością, jako że smok miał dla kogo żyć, miał dla kogo walczyć i kogo chronić. Nie chciał więc poddawać się za żadne skarby świata, a już na pewno nie podda się ludziom. Rozpęta piekło, jeśli i ku temu będzie musiał się skłonić.
Wyczuwając pod sobą niespokojne poruszenie skorpiona bojowego, Otsëa spojrzał w dół na zbliżającego się w jego stronę członka Plemienia Skorpionów, który odważnie kroczył przed siebie ze wzrokiem utkwionym w smoku. Bard wyszedł mu naprzeciw, opuszczając swoje siedzisko na grzbiecie czarnej bestii.
Skorpion był tym samym, z którym miał do czynienia, kiedy został pojmany na pustyni. Mierzyli się wzrokiem przez dłuższy czas, aż w końcu pustynny zabójca odezwał się we wspólnej mowie.
- Ludzie nadchodzą nie tylko ze strony, którą zabezpieczyliście. Inne królestwa także zbierały wojska i teraz wyruszyły by połączyć się mniej więcej w tym miejscu, gdzie teraz się znaleźliśmy.
- Skąd o tym wiesz? - niepewność, jaką podszyte było pytanie wydawała się tak naturalna, że żaden z nich nie zwrócił na nią uwagi.
- Mamy swoich ludzi tu i tam by mieć wszystko na oku. - wzruszył obojętnie ramionami. - Ludzie nie potrafią znikać, tak jak wy. - wytknął bardowi nieczyste zagranie z czasów pojmania. - Tak jak my łączymy siły w walce z nimi, tak oni łączą je by pozbyć się nas. Ludzie trzymają się razem tylko, kiedy gra toczy się o władzę.
- Więc gdzie są teraz?
- Wszędzie. Wyruszyli ze wszystkich większych miast. Możemy ich zatrzymać na pustyni, ale nie w lesie, nie na łąkach. Nasze możliwości są ograniczone i musimy zadziałać, bo nas otoczą i posiłki mogą nie zdążyć nadejść.
- Przyprowadź mi najbardziej toksycznych ze swoich ludzi, zbierz najlepszych łuczników z całego obozu. Czas byśmy się czymś zajęli. - Otsëa przygryzł lekko wargę zastanawiając się, jak ma to rozegrać. - Potrzebuję waszego jadu do zatrucia strzał.
- Chcesz atakować z ukrycia?
- Nie narażę naszych ludzi na śmierć teraz, kiedy nawet nie rozpoczęła się wojna. Jeśli pozbędziemy się setki tu i tam, zawsze to będzie nam łatwiej później ich odeprzeć. Zaczekaj. - uniósł rękę i zawołał przechodzącego w pobliżu dżina wydając mu polecenia. Ktoś musiał ostrzec Lassë i Anisa o tym, gdzie w tej chwili znajdują się inne wojska, by pomoc nie natknęła się na nich. To byłoby jeszcze gorsze niż przedwczesne starcie tutaj, gdzie Rasy zbierały się i rosły w siłę. - Chodźcie ze mną.
Zabrał Skorpiona i dżina do namiotu taktycznego rozkładając przed nimi mapę.
- Pokaż mi gdzie są ludzie. - polecił swojemu niedawnemu wrogowi. - Przekażesz te dane, nich posiłki omijają te miejsca. - zwrócił się z kolei do członka pustynnej, mitycznej rasy. - Jeszcze dziś wyruszymy w drogę. Im szybciej dotrzemy w tamte miejsca, tym szybciej ostudzimy zapędy ludzi. Podzielimy się na cztery grupy jeśli znajdziemy wystarczająco wielu sprawnych łuczników. Ilu masz...
- Nawet dzieci mojego plemienia są w stanie swoim jadem zabić człowieka. - rzucił przerywając Otsëa. - Nie ważne kogo wyślę z łucznikami, bo trucizna płynąca w naszych organizmach zabije każdego. Pójdę z twoją grupą. - dodał patrząc odważnie w oczy smoka. - Będziesz miał mnie na oku, a ja dowiem się kim naprawdę jesteś, jeśli będę miał szczęście.
- Kim jestem? - powtórzył kpiąco bard – Czyżby to miało dla was jakieś znaczenie?
- Nie boisz się nas. Nie boisz się mnie. Traktujesz mnie jak równego sobie. Dla ciebie nie jesteśmy barbarzyńcami, mordercami, zdrajcami, ale kimś zwyczajnym choć niebezpiecznym. Widzę to w twoim spojrzeniu. - kolejny raz patrzyli na siebie uważnie, jakby mieli rzucić się sobie do gardła.
- Nigdy nie dowiesz się kim jestem, bo mogę być wszystkim i niczym.
- Mogę wykluczyć tylko człowieka. - przyznał. - Ale i tak się dowiem i nawet twoja tatua tego nie ukryje. Wykonana przez Zakon, ale nie należysz do niego. Oni nie mieszają się w nasze sprawy.
- Od czasu Drugiej Wojny Ras w każdym pokoleniu rodzi się co najmniej jedno niezwykłe dziecko, które otrzymuje misję od Żywiołów, kiedy czasy wymagają szczególnych środków zapobiegawczych lub zwalczających. Tym razem sięgnęły głębiej i urodziło się także szczególne ludzkie dziecko. Poznałeś Deviego, więc chyba rozumiesz, że każdy z nas musi być na swój sposób wyjątkowy by stać u jego boku. Ale teraz koniec umacniania więzów przyjaźni, idź zebrać swoich ludzi i łuczników waszej rasy.
- Się robi, samozwańczy generale. - prychnął rozbawiony Skorpion i wyszedł z namiotu luźnym, niemal skocznym krokiem.