niedziela, 10 sierpnia 2014

105. I wtedy zapadła cisza...

Kolejna bitwa za nimi. Kolejni polegli już nigdy nie powrócą do domów, nie zobaczą swoich przyjaciół, miłości, dzieci. Kolejna chwila ciszy pełnej napięcia i wyczekiwania, którą należało przeznaczyć na sen. O ile ten był możliwy, kiedy nerwy wydawały się rozbitym na drobne kawałeczki naczyniem.
Lassë wtulił się w Otsëa, palcami delikatnie przypominał sobie ciało kochanka wodząc opuszkami po jasnej piersi smoka.
- No dobrze, więc teraz powiedz mi o tym, jak uciekłeś przed krasnoludami. - szepnął na ucho elfa bard i pogładził jego ramię. Wiem już wszystko poza tym jednym.
- Tak naprawdę sam nie wiem, czy potrafię to opowiedzieć. Byliśmy otoczeni, wpadliśmy jak śliwki w kompot. Nie było drogi ucieczki, mieli nas jak na widelcu. Ja najpewniej straciłbym życie, ale Anis stałby się niewolnikiem. Krasnoludy nie pozwoliłyby mu żyć na powierzchni, odseparowałyby go od domu za wszelką cenę. Wiedzieliśmy o tym i byłem zdecydowany walczyć na śmierć i życie aby odpędzić od niego te zachłanne brzydale. Prawdę mówiąc, sądziłem, że już po mnie. Ale czy wiedziałeś, że ziemne trolle nienawidzą krasnoludów? Nie martw się, też wcześniej nie miałem pojęcia czym tak naprawdę są ziemne trolle. Nic o nich nie wiemy, ponieważ żyją pod ziemią, jak krety. Chyba dlatego tak bardzo chcą się ich pozbyć. To wojna o terytorium. W każdym razie mieliśmy szczęście. - elf przerwał na chwilę i odgarnął włosy z czoła. - Zanim nastąpił atak, ziemia między mną, Anisem i krasnoludami zwyczajnie zniknęła połknięta przez paskudną paszczę o tępych zębach przypominających stare deski. Zanim zdążyłem zainterweniować, wielkie, błotne cielsko wylazło spod ziemi i powęszyło w powietrzu. Chyba było ślepe, ale potrafiło rozpoznać ziemny zapach krasnoluda. Tak przypuszczam. Rzuciło się na naszych prześladowców i w mgnieniu oka walka nie należała już do mnie i Anisa. Więc powoli umknęliśmy w bezpieczne miejsce. Do góry. Na najwyższe z drzew. Ani krasnoludy, ani trolle nie potrafią się wspinać. Zresztą, byli zbyt zajęci walką. Słyszeliśmy jej odgłosy, widzieliśmy jak nowe ziemne trolle trafiają na ślad krasnoludów. Ostatecznie to właśnie krasnoludy musiały umknąć. To nie były ich tereny, chociaż drążyły na tych ziemiach tunele. Nie trzeba było genialnego umysłu by domyślić się, że wrócą, tak jak trolle będą pilnować tej okolicy właśnie na taką ewentualność.
- Więc chcesz mi powiedzieć, że terytorialne niesnaski ocaliły wam życie? - zapytał przejęty Otsëa.
- Tak. One i motyle. Siedzieliśmy niemal na szczycie, kiedy pojawiły się znikąd. Ogromne, piękne, chętne do pomocy. Nie znały naszego języka, my nie znamy ich, ale udało nam się ustalić najważniejsze fakty i tym sposobem na ich grzbietach oddaliliśmy się od zagrożenia. Przyznam, że jestem zaskoczony tym, że motyle mają tak wysoki poziom inteligencji, kiedy nie potrafią nawet przyjąć formy innej niż ta, którą znamy dzięki zwykłym owadom.
- I rozumiem, że wyjaśniłeś im wszystko, co należało?
- Tyle ile mogłem. - poprawił mężczyznę łagodnie elf. - Im nie zagrażają ludzie, ale dalszy rozwój naszego świata. Dlatego kryją się po łąkach i w lasach. Pomogły nam ponieważ wyczuły, że mamy problem i postanowiły zrobić na złość walczącym dwóm rasom. Powiem ci całkiem szczerze, że to było wspaniałe doświadczenie, ponieważ wystarczyło, że wystartowaliśmy, a momentalnie wyczułem inne, przyjemniejsze powietrze. Nie bełkoczę bez sensu?
- Nie, jeszcze potrafię nadążyć. - odpowiedział rozbawiony bard i wtulił usta w miękkie włosy Lassë. - Mów dalej.
- Zabrały nas w bezpieczne miejsce i dalej już radziliśmy sobie sami. Nie wiem czy walka między ziemnymi trollami i krasnoludami się skończyła, ale kiedy tylko Anis dostał się wystarczająco daleko tego małego pola bitwy, jego siła wróciła, a to oznaczało dalszy bieg ku tobie i Wojnie Ras. To dziwne, prawda? Ścigani przez lud górskich podziemi, ochronieni przez ziemne trolle, a ostatecznie nauczeni jak należy się obchodzić z ludźmi i innymi istotami, ignorować jeśli nam nie zagrażają. Teraz to już chyba naprawdę bełkoczę.
- Troszeczkę. - Otsëa uśmiechnął się całując głowę swojego elfiego kochanka. I pomyśleć, że zanim go poznał nie uśmiechał się zupełnie, chyba że w ten wymuszony sposób, kiedy śpiewał dla tłumu w szynku. - Musisz odpocząć. Jutro o wschodzie słońca znowu zaczniemy walczyć, chociaż tym razem postaramy się to rozegrać inaczej. Jeśli się nam uda, nikt z naszej Armii Ras jutro nie zginie. W przeciwnym razie będziemy w pełni zależni od lócënehtara i jego możliwości zabicia tego parszywego wariata. Lassë? - nie otrzymał odpowiedzi. Jego elf już spał zupełnie nieprzytomny ze zmęczenia. Zasługiwał na spokój, więc bard pogładził lekko jego plecy i przytulił go mocniej. Nie potrafił wyobrazić sobie innego scenariusza, jak tylko zwycięstwo nad ludźmi. Dla siebie, dla Lassë, dla nich wszystkich. Musieli zwyciężyć. To było jedyne rozwiązanie.

- A jego żona? Ta wiedźma. - wyspany i trzeźwiej myślący leśny elf skrzyżował ramiona na piersi wyrażając swoje obawy podczas porannego spotkania z Fer-keel-sarem.
- Nie zabrał jej na wojnę, to oczywiste. - smok zmarszczył brwi.
- Nie musiał. Mogła pójść za nimi, może tutaj dotrzeć w każdej chwili. Nie wyglądała na kogoś kto tak łatwo zrezygnuje z władzy. Jest wiedźmą, na pewno jest, a więc nie odmówi sobie pomagania ludziom dla dobra swojej sprawy. To, że jeszcze jej tu nie ma jest szczęściem.
- Lassë... Naprawdę sądzisz, że się tutaj zjawi?
- Tak. A wtedy nasz pomocnik może mieć kłopoty. Powinniśmy być gotowi żeby go wspierać, gdy będzie próbował zabić władcę tej gromady robaków i kiedy ona zaatakuje chcąc się zemścić. Jeśli obiecałeś łowcy spokój i życie, musimy postarać się żeby ta obietnica została dotrzymana.
- Niech będzie. - tym razem odezwał się ifryt. - Pójdą trzy osoby. Jean-Michael, Devi i Earen. Nie zmienię zdania. Są do tego gotowi bez przygotowania. Moc Jean-Michaela, nowe umiejętności Deviego, o których sam nie wie i skrzydła Earena. Zresztą, jest marudny, więc dobrze mu zrobi konkretna misja. Dowartościuje go, bo chociaż ma teraz możliwość walki, nadal kręci nosem musząc kręcić się ponad oddziałami ludzi.
- Nie kwestionuję twoich decyzji. Niech tak będzie.
Fer-keel-sar kiwnął głową na znak podziękowania i opuścił namiot. Było jasne, że chce sam poinformować nowo utworzoną grupę o ich zadaniu.

Wiatr zaczął się zrywać w przeciągu chwili, a jego moc sprawiała, że ludzie zaczęli przeczuwać najgorsze. Nie mylili się, gdyż w tej właśnie chwili znad pustyni w ich stronę pędziła burza piaskowa, istne tornado drobnych kruszynek, które wydawały się drżeć z niecierpliwości by wcisnąć się w każde miejsce na ciele, palić i drapać pod ubraniem, zbroją, rozgrzewać swoim ciepłem do czerwoności pancerze.
Konie były niespokojne, a im łatwiej było im wyczuć zbliżające się nieszczęście, tym trudniej było nad nimi zapanować. Ludziom udzielił się ich niepokój. Rozumieli, że ich rumaki wiedzą to, czego oni jeszcze nie mogli przeczuwać. Wiatr i coraz cieplejsze powietrze nie były dla nich jednoznacznym sygnałem magii Ras. Jeszcze nie.
Kolejnych kilkanaście minut, godzina, ludzie byli gotowi do ataku, choć nie mogli liczyć na konnicę. Wierzchowce ogarnęło istne szaleństwo. Rżały, wyrywały się, dyszały rozszerzając chrapy, jakby to w jakiś sposób mogło im pomóc wyrwać się z uwięzi i ocalić życie.
Wojsko zrozumiało swoją sytuację dopiero, kiedy horyzont pociemniał od strony pustyni. Chwila konsternacji i braku zrozumienia sytuacji zaowocowała grobową ciszą. Ktoś krzyknął, ktoś inny zaczął się modlić do swoich bogów. Minęło dobrych kilka minut zanim zagrożenie zostało nazwane po imieniu, a wtedy już nie tylko konie były przerażone, ale także ludzie, którzy wiedzieli już czym są burze piaskowe, jako że przeżyli kilka w czasie drogi. Teraz widzieli czerń zbliżającą się w zatrważającym tempie, pojęli dlaczego Rasy były tak spokojne. To ich sprawka! A teraz patrzyli na nich z bezpiecznej odległości, może nawet śmiali się z nich w głos. Gdyby teraz zaatakować... Rzucić się na nich...
Ale o swoje bezpieczeństwo Armia Ras również zadbała. Magowie by ludzie nie mogli przedostać się na bezpieczną stronę pola bitwy. Mieli ginąć, mieli tracić nadzieję, podupadać na duchu, wycofywać się by łatwiej było ich wszystkich wyrżnąć. Kiedyś pozwolono im żyć, co doprowadziło do tej wojny, a więc teraz nie można było popełnić tego samego błędu. Era ludzi miała nigdy nie nadejść. Miała zostać przekreślona tu i teraz przez tych, po których się tego nie spodziewano – mitycznych niemal dżinów oraz łowcę smoków. Ten świat był właśnie u progu nowej ery. Ery, której rozwoju nikt nie mógł przewidzieć.

1 komentarz:

  1. Hejeczka,
    wspaniale, i już wiemy jak się udało im wydostać z tego potrzasku, widać jak bardzo Otsea się zmienił za sprawą Lasse... oby się udalo im...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń