niedziela, 25 sierpnia 2013

66. I wtedy zapadła cisza...

Zaledwie zasłony namiotu opadły za Jean-Michaelem, a od razu zabrał się do pracy rozbierając Deviego do naga, by lepiej widzieć wszystkie miejsca, w których należało nacinać skórę. Jego towarzysze rzucili tylko ostatni raz okiem na nieprzytomnego chłopca i obsiedli namiot w około strzegąc jego zawartości, a raczej jednego, najcenniejszego skarbu, który w sobie skrywał. Nikt nie mógł wejść do środka poza Ifrytami niosącymi niezbędne magowi przedmioty, a i oni mieli obowiązek szybko się wynosić.
Minęła może godzina, kiedy znowu pojawił się Otsëa i spojrzał na zmartwionych kompanów.
- Możemy zostać tu przez tydzień, dostaniemy wszystko czego potrzebujemy na dalszą drogę, najprawdopodobniej pomogą nam przebyć część pustyni, jeśli ich zwiadowcy wrócą na czas. - jego słowa nie zostały jednak przyjęte z entuzjazmem, gdyż nikogo nie obchodziło, jak dotrą do celu, ani nawet czy w ogóle im się to uda, kiedy mały Devi wydawał się znajdować w opłakanym stanie. - To mały wojownik. - rzucił z westchnieniem mężczyzna. - Poradzi sobie i wróci do zdrowia. Nie po to wzięliśmy ze sobą maga, żeby dziecko miało nam umierać. To ostatnia osoba, jaką stracimy.
Lassë spojrzał na niego bez przekonania, jakby miał do czynienia z kimś niespełna rozumu. I pomyśleć, że do niedawna bard był z nich najsilniejszy i najrozsądniejszy. A teraz? Wydawał się skończonym głupcem.
Zignorował swoich niemrawych towarzyszy i zniknął we wnętrzu namiotu, gdzie Jean-Michael wychodził z siebie, by pomóc Deviemu.
- I co? - zapytał zwięźle.
- A co ma być? - mag był cały we krwi chłopca i właśnie upuszczał cennej posoki do miseczki.
- Inni już go niemal uśmiercili. - zauważył bard.
- Tym bym się nie przejmował. Będzie żył, chociaż nie wiem jak długo musi wypoczywać. Nie mam też pewności, czy cała reszta jest w dobrym stanie. Mógł dostać też krwotoków wewnętrznych, ale na razie nie wyczuwam w nim żadnych zmian, więc równie dobrze zwyczajnie przesadzam.
- Jest sposób by wzmocnić jego żyły. - zauważył Otsëa. - To nie będzie przyjemne doświadczenie, ale...
- Co to za sposób? - Jean-Michael już siedział jak na szpilkach i wpatrywał się w mężczyznę.
- Mieszanina ziół i ifryckiej krwi. - wyznał patrząc poważnie na maga. - Zaleczy, czy raczej wypali rany, jeśli jeszcze jakieś są i wzmocni żyły. To bezpieczne, ale może być bolesne.
Mag wpatrywał się zamyślony w pociętego, wyraźnie wymęczonego chłopca i starał się ocenić jego szanse.
- Zgadzam się. Kiedy?
- W każdej chwili. - wzruszył ramionami i wyszedł na chwilę z namiotu wołając do siebie najbliższego Ifryta. Wymienił z nim kilka zdań i odesłał.
Minęła chwila, kiedy to siedzący przed namiotem nie mieli pojęcia, co się dzieje, a wtedy pojawił się dowódca zwiadowców, którego mieli już okazję poznać. Zniknął w namiocie na kilka chwil, wychylił się i zawołał coś do jednego ze swoich ludzi, a później znowu był w środku. Kolejna chwila, jeszcze jeden Ifryt wchodzi do środka, wychodzi, a dowódca, Jean-Michael, Otsëa i Devi zostają wewnątrz.
Dowódca wziął czystą miseczkę od maga, wrzucił do niej niezbędne zioła przyniesione przez jednego ze swoich ludzi, a następnie bez ceremonii naciął swój nadgarstek wlewając do mazi ze zmiażdżonych roślin cenną posokę o kolorze płomieni. Wystarczyło, że rana się zasklepiła, a znowu ją naciął póki nie wypełnił krwią połowy miseczki. Wtedy rozmieszał zawartość, dolał do niej odrobinę wody by ją rozrzedzić i podał ją nieprzytomnemu chłopcu wlewając w jego gardło.
Na początku nie działo się nic, ale po chwili Devi skrzywił się i zaczął jęczeć boleśnie, pokrzykiwać cicho, ale im dłużej czekali tym silniej musiał odczuwać działanie krwi Ifryta. Otsëa wyszedł do swoich przyjaciół uspokajając ich, zapewniając, że coraz głośniejsze krzyki chłopca to dobry znak. Nie wierzyli mu, ale musieli zaufać.
Bard wrócił do środka obserwując wrzeszczącego chłopca. Był czerwony, rozpalony, ale Ifryt kiwał głową z wyraźnym zadowoleniem. Widać wszystko szło po jego myśli.
Ciężko określić jak długo Devi męczył się z działaniem płomienia w sobie. Kiedy opadł spokojnie na swoje leże był wycieńczony, ale na jego ciele nie pojawiły się więcej żadne krwiaki. Te, które miał do tej pory poznikały, jakby wypalone przez krew i zioła, a jego oddech powoli się wyrównywał. Cokolwiek mu zrobili, musiało zadziałać i Jean-Micha mógł odetchnąć z ulgą.
Mag został przy swoim podopiecznym przez całą noc, kiedy to troszczył się o śpiącego spokojnie siedmiolatka. Do tej pory Devi nie obudził się ani na chwilę, więc był zmuszony wlewać w niego posiłki w płynnej formie, regularnie poić wodą, być gotowym na każdą zachciankę, jaką malec mógłby mieć, kiedy się obudzi. On spał jednak twardo przez dobre trzy dni, co doprowadzało już jego opiekuna do rozstroju nerwowego. Co jeśli w ogóle się nie obudzi?
To na szczęście mu nie groził, gdyż po tym jakże długim czasie spokoju, chłopiec doszedł do siebie i chociaż wydawał się trochę zmęczony zbyt długim snem, to zdecydowanie wyglądał lepiej.
- Co się stało, gdzie my jesteśmy? - przywitał maga pytaniami.
- Byłeś chory przez jakiś czas. To wioska Ifrytów. - mimowolnie się skrzywił. - Nic szczególnego, więc nie podniecaj się tak. - starał się ostudzić zapał chłopca, który właśnie miał na twarzy coraz większy uśmiech.
- A Skorpiony?
- Nie ma Skorpionów.
- Kłamczuch! - skarcił go Devi i na czworaka, jako że nie miał na tyle sił by ustać na nogach, wyminął mężczyznę i wyszedł na zewnątrz rozglądając się uważnie w około. - Chodź tu i pomóż mi wstać, bo nic nie widzę! - zażądał chłopak i chociaż Jean-Michael nie chciał sprawiać mu przykrości brakiem Skorpionów, to wziął go na ręce ułatwiając oglądanie okolicy.
Chłopiec kręcił się i wiercił w jego ramionach szukając swoich upragnionych bojowych bestii, ale jego zapał powoli stygł, by nagle podskoczył uderzając przypadkiem łokciem w brodę maga.
- Są! - wypiszczał, jak mała dziewczynka. - Mówiłem, że kłamiesz! Idą! - machał niecierpliwie ręką w stronę pustyni.
Zaskoczony Jean-Michael spojrzał we wskazanym kierunku i zaskoczony obserwował zbliżające się bestie, które wracały ze zwiadu na pustyni. Były ogromne, paskudnie czarne. Nie miały na sobie zbroi, ale każdy z nich miał na plecach palankin, w którym siedział jeździec. Mag poczuł, jak przez jego ciało przechodzi niemiły, zimny dreszcz. Już nie lubił tych paskudztw.
- Patrz jakie są ogromne! - podniecał się nadal Devi. - A ja będę na takim jechał! Kiedyś też będę miał swoją bestię i będę na niej jeździł do boju. - wyrokował. - Każdy będzie się mnie bał!
- Byle nie na Skorpionie. Znajdź sobie coś łagodniejszego. Konia. Najlepiej konia.
Chłopiec popatrzył na niego z widocznym zniecierpliwieniem.
- Nikt nie będzie się mnie bał, jeśli będę jeździł na zwyczajnym koniu. - na szczęście jego rozpoczynające się pouczenie przerwało burczenie w brzuchu. Malec od dawna nie jadł nic konkretnego, więc Jean-Michael zabrał go do swoich towarzyszy, którzy czekali na pewno na wiadomości o stanie zdrowia Deviego i z pewnością mieli coś do zjedzenia dla tego małego głodomora.
Potrawka z nizinnych kozic nie była specjalnie apetyczna, a mięso wydawało się twarde nawet po wielogodzinnym gotowaniu, ale dla chłopca na pewno stanowiło coś odpowiedniego. Z resztą, wygłodniały Devi nie narzekał. Zjadł to co mu dano, dołożył sobie kolejną porcją i zmusił maga by ten zabrał go bliżej Skorpionów. Nie pozwalał przyjaciołom nacieszyć się swoim powrotem do zdrowia. Z resztą, nawet nie był świadom tego, co go spotkało.

Lassë wszedł do dzielonego z Otsëa namiotu i usiadł obok czyszczącego broń barda. Oparł głowę o jego ramię patrząc na sprawne ruchy silnych dłoni. Dobrze wiedział, że niedługo mężczyzna znowu pójdzie na spotkanie z Ifrytem, który pomógł im uzdrowić Deviego, a który okazał się nie tylko księciem, ale także dobrym znajomym Otsëa. Elf nie mógł uwierzyć w ten zbieg okoliczności, co tylko bardziej go denerwowało. Był zazdrosny o smoka i nawet nie chciał tego kryć przed samym sobą. Teraz, kiedy bard znalazł się w znajomej okolicy, pośród istot, z którymi spędził wiele czasu w przeszłości, mógł z powodzeniem odczuć niewystarczającą bliskość, jaka była między członkami ich drużyny. Nawet to, co łączyło tych dwoje – elfa i barda – było w powijakach. Jak elf mógłby się równać z kimś, kto był Otsëa bliższy niż brat? Widział przecież jak oni się zachowywali, jak ze sobą rozmawiali. Bard spędzał z Ifrytem całe godziny, podczas kiedy dla elfa miał zaledwie kilka chwil. Czy kiedy przyjdzie im opuścić tę wioskę, bard będzie chętny by nadal narażać życie u boku istot, z którymi nic szczególnego go nie łączyło?
- Co się dzieje? - bard odwrócił się od swojej broni spoglądając na chłopaka, który wyprostował się gwałtownie.
- Nic. - padła pospieszna odpowiedź. - Dlaczego coś miałoby się dziać?
- Kłamiesz i to w dodatku kiepsko. Po prostu mi powiedz. - oczy Otsëa wydawały się przenikać wszystko, nawet duszę elfa, który wpatrywał się w niego z odrobiną strachu i niepewności.
- Tylko ty zauważasz, że źle kłamię. - tylko tobie kłamię, przeszło mu przez myśl.
- Więc ja jestem problemem?
- Nie! - to było jak przyznanie się do winy. Lassë spuścił głowę i westchnął ciężko, jakby właśnie przeprowadzał najtrudniejszą w życiu rozmowę. - To nie tak. Po prostu mam wrażenie, że się wszyscy od siebie oddalamy. Wiem, że to chyba niemożliwe, ale jednak boję się, że zanim wyruszymy razem wszystko się rozsypie i wspólna podróż będzie dla nas męcząca, a osiągnięcie celu niemożliwe.
- To nam raczej nie grozi. Wątpię żeby spędzanie wspólnie czasu miało nam pomóc. Byliśmy skazani na swoje towarzystwo przez tak długi czas, że pewnie czujemy się tym zmęczeni, a to co nas czeka tylko nadwyręży nasze nerwy bardziej. Dlatego mamy do dyspozycji trzy namioty i jesteśmy w nich tak, a nie inaczej rozlokowani. A może to nie o to chodzi, hm? - bard schował swoją broń i położył dłoń na udzie elfa ściskając je lekko. - Może wcale nie chodzi ci o naszą grupę, ale o nas. Myślisz, że mogę mieć cię dosyć i zdecydować się na pozostanie tutaj?
Rumieńce na policzkach Lassë były bardzo wymowne. Tak, chyba właśnie to było problemem. Fakt, że Otsëa spędzał więcej czasu z Ifrytem niż z nim, brak bliskości, kontaktu fizycznego.
- Czujesz się niepewnie, kiedy się z tobą nie kocham? Nie zaprzeczaj, trafiłem, wiem o tym. - bard machnął lekceważąco ręką i przesunął dłoń wyżej na udzie elfa. - To da się zmienić. Sądziłem, że będziesz czuł się nieswojo w tym miejscu,więc wolałbyś nie robić nic niestosownego w zwykłym namiociku, ale w takiej sytuacji chyba niepotrzebnie się martwiłem. Odwołam spotkanie, to żaden problem.
- Nie! Nie chcę żebyś...
Elf nie skończył. Otsëa zamknął mu usta pocałunkiem i naparł na niego całym ciałem zmuszając do położenia się na wyścielających namiot kocach. Usta barda jeszcze mocniej wpiły się w wargi Lassë, a dłonie zacisnęły się zdecydowanie na szczupłych udach. Teraz, kiedy byli tak niemożliwie blisko siebie nie było możliwości żeby się odsunąć. Gdyby mogli wniknęliby w swoje ciała przez ubrania byleby połączyć się w jedno.
Bard nie zdawał sobie wcześniej sprawy z tego, jak dalece pragnął bliskości elfa, jak bardzo jego ciało było wyposzczone i zmęczone ciągłym powstrzymywaniem pragnienia. Teraz niecierpliwie zdejmował z partnera ubrania, które tylko przeszkadzały, dręczyły jego rozpalone ciało, jego spragnione dłonie i wargi. Gdyby mógł, zdarłby cały ten materiał, ale musiał ograniczyć się do szybkiego pozbywania odzienia. Z resztą, jego własne było nie mniej uciążliwe. Na szczęście tym zajął się Lassë, który niezdarnie poddawał się kochankowi i starał się działać samodzielnie. Ciężko uwierzyć w to, jak wiele czasu zajęło im coś tak prostego, ale kiedy tylko byli już nadzy nie odsuwali się od siebie ani na centymetr. Pierwsza fala rozkoszy musiała zostać zaspokojona zanim w ogóle przejdą dalej.
Lassë obejmował barda za szyję, przyciągał go do siebie i starał się jak mógł ocierać kroczem o naprawdę pobudzone ciało kochanka. Ten zresztą nie był mu dłużny. Jak napalona bestia szukał coraz bliższego kontaktu by wytrzymać zanim będzie mógł przekroczyć ciasny, tajemny pierścień by naprawdę się zaspokoić.
Pierwsza fala orgazmu była bolesna, ale zbawienna. Ich ciała opadły z sił na te kilka chwil, kiedy to przyjemność rozlewała się po każdej komórce ciała, a zaraz potem na nowo nabierali sił, by zwolnić, nacieszy się sobą, móc całować i dotykać. Elf dotknął piersi barda, przesunął po niej palcami i ani myślał zabierać palców z tej gorącej powłoki, która wydawała się topnieć pod wpływem rozpalającego ją od środka płomienia. Sam był w podobnym stanie i wzdychał ilekroć Otsëa dotknął jego ciała. Bard nie był już jednak gwałtowny, ale bardzo delikatny, kiedy subtelnie pocierał twardniejące sutki elfa, lizał je, leciutko ssał. Zupełnie jakby chciał nacieszyć się chwilą, bądź stał się potwornie rozleniwiony.

2 komentarze:

  1. Jak można przerwać w takiej chwili? T-T
    Ale rozdział bardzo fajny :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    cudownie, małemu nic nie jest, ale tak chwilka i już jest dawnym sobą... pragnącym poznawać otaczający go świat... jacy jednak byli spragnieni siebie, ale czy na przykład Otsea nie czyta w myślach bo za czesto wie co chodzi po głowie Lasse...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń