niedziela, 18 sierpnia 2013

65. I wtedy zapadła cisza...

Niestety, jeszcze tego wieczoru, kiedy grupie udało się opuścić okolice Góry Bogów, Earen zaczął gorączkować, a rany na jego plecach rozogniły się pokrywając czerwienią całą skórę. To zmusiło podróżnych do rozbicia obozu i kolejnego już odpoczynku oznaczającego marnowanie czasu. Nikt jednak nie miał zamiaru ruszać się chociażby na krok bez griffina, który był częścią ich drużyny. Przejęty do głębi Devi, który obawiał się, że to on zrobił coś nie tak podczas szycia, teraz opiekował się mężczyzną, jak tylko potrafił. Regularnie wcierał w jego plecy maść przygotowaną przez Jean-Michaela, starał się przykładać do czoła leżącego w niewygodnej pozycji Earena zimne okłady, wachlował go swoim płaszczem by dodatkowo schłodzić jego skórę. Przygotował także prowizoryczny szałas, który miał chronić jego pierwszego pacjenta przed słońcem, kiedy tylko wstanie i zacznie dogrzewać. Starał się nawet karmić i poić griffina wodą oraz naparami, jakby ten był nieprzytomny, co w gruncie rzeczy nie było takie dalekie od prawy. Earen trzymał się bowiem dzielnie, ale czasami odpływał nieświadomy swojego kiepskiego stanu.
- Nie martw się tak, wyjdzie z tego. Po prostu stracił trochę krwi, a jego ciało dopiero teraz zaczęło odpowiadać na zmęczenie i odniesione rany. Zobaczysz, że szybko mu przejdzie. - starał się pocieszyć zrozpaczonego chłopca Jean-Michael.
Lassë również był przejęty całą sytuacją, ale w gruncie rzeczy nie wiedział, co ma robić. Trzymał się blisko Niquisa, który chcąc mu pomóc w opanowaniu nerwów zamienił się w małego futrzaka i zawsze był blisko, na wyciągnięcie ręki, do tulenia, czy ocierania łez. Przez ten czas to Otsëa wziął na siebie obowiązek zaopatrzenia swoich przyjaciół w mięso i dodatkową wodę. Korzystając z okazji, że griffin był nieprzytomny, oddalił się od reszty próbując odnaleźć miejsce, skąd mógłby czerpać wodę na okłady, czy ewentualnie do picia. Nie miał szczęścia, ale trafił na dorodnego lisa, który właśnie podkradał się do gniazda z ptasimi jajami. Bez najmniejszych problemów zdołał schwytać i zabić zwierzę, a jego krwią napełnił przyniesioną ze sobą miskę. Wrócił pospiesznie do obozu i ignorując nietęgą minę maga, napoił griffina świeżą, jeszcze ciepłą posoką.
- Stracił swoją, a więc musi uzupełnić jej niedobory w jakiś sposób. Jest drapieżnikiem, nic mu nie będzie. Z resztą... - kazał odsunąć się wszystkim i wykrawał z truchła lisa drobne kawałki surowego mięsa, które podawał griffinowi, gdy ten był w stanie przeżuwać. Brudny od krwi, ale wyraźnie bardziej rumiany mężczyzna musiał odzyskiwać siły dzięki tej obrzydliwej kuracji.
Lassë zmarszczył brwi i przełknął ciężko ślinę. Ta sytuacja przypominała mu inną, w której znalazł się sam na sam z bardem.
- Gdybym ja karmił cię wtedy surowym mięsem... - zaczął niepewnie i cicho, ale Otsëa usłyszał go bez problemu.
- Tak, wróciłbym szybciej do zdrowia, ale ty nie możesz bezkarnie zabijać zwierząt, więc nie masz się czym przejmować.
A jednak elf czuł się podle. Bard niemal umarł, a on dopiero teraz dowiaduje się, że by mu pomóc wystarczyło zabić jakieś stworzenie, napoić smoka jego krwią, nakarmić mięsem i czuwać nad nim?
- Earen jest lżej ranny. - dodał bard zauważając smutną minę chłopaka. - W moich żyłach było pełno trucizny i nie koniecznie cokolwiek by mi pomogło. Tatuaż zrobił swoje, a ty opiekowałeś się mną lepiej niż ktokolwiek inny, więc nie myśl więcej o tym. Żyję i chyba nie żałujesz, że się z tego wykaraskałem, co?
- Oczywiście, że nie! - Lassë wydawał się oburzony taką myślą.
- Więc sam widzisz, że...
- Litości, nad moją mogiłą też będziecie przeżywać romantyczne uniesienia nieszczęśliwych kochanków? - griffin prychnął wyraźnie dochodząc do siebie. Jego gorączka zelżała, co Devi przyjął z ulgą i wtulił się ostrożnie w duże ciało mężczyzny. - Wasze żale ożywiłyby umarłego, który nie chciałby słuchać tych głupich płaczów. - stwierdził odsuwając od siebie dziecko i klepiąc je po głowie. - Dosyć czułości, to wcale nie pomaga. Dajcie mi chwilę, a...
- Nie ma mowy! - tym razem Devi otarł łzy z oczu i wstał mierząc griffina wściekłym spojrzeniem. - Zostajemy tutaj i nie wolno ci się ruszać! Dopiero jutro podejmę decyzję, czy możesz iść dalej, czy zostaniemy tutaj dłużej. Jestem lekarzem, więc to moje słowo będzie ostatnie! A teraz leż i nie kręć się! - jego głos był pewny, ale to nie zmieniało faktu, że nadal był dzieckiem. Nawet jeśli magicznie wyrośnięty. Earen roześmiał się głośno nabijając z niego, ale posłusznie spełniał rozkazy.
Chociaż stan griffina wydawał się poprawiać z każdą chwilą, po kilku godzinach znowu gorączkował. To znowu przyszpiliło do jego boku chłopczyka, który zapomniał już całkowicie o swoim zmienionym stanie i martwił się już wyłącznie o swojego uciążliwego, ale już wiernego przyjaciela. Znowu podawał mu napary na zbicie gorączki, smarował plecy maścią z mięty by schłodzić rozpalone rany. Robił co mógł i nawet przeprosił Jean-Michaela, że tym razem nie będzie spał u jego boku, ale przy Earenie, którego chciał mieć na oku.
By dotrzymać towarzystwa chłopcu, bądź pilnować swojego niedoszłego kochanka, Niquis zostawił Lassë pod opieką barda i siedział na ramieniu Deviego starając się dodać mu otuchy. Biedny mag musiał zadowolić się samotnym spędzeniem nocy, co w sumie nie przeszkadzało mu specjalnie. W końcu czułby się dziwnie mając u boku tulącego się do niego chłopaka, który wyglądał niemal na dorosłego, chociaż nadal niesamowicie słodkiego. Urok tego dziecka był niezaprzeczalny i rozczulał troskliwego mężczyznę, który nie podejrzewał się o ojcowskie uczucia, a jednak je przejawiał.
Odpoczynek, troska i kolejna porcja mięsa z rana sprawiły, że Earen naprawdę poczuł się silniejszy i był pewny, że mogą wyruszyć w dalszą drogę nie martwiąc się więcej o jego stan zdrowia. Pozwolił nawet zbadać się Deviemu, który robił to po raz pierwszy i w zupełności nie wiedział na czym powinien się skupić. Patrzył do gardła, oglądał język, przykładał swój gorący policzek do piersi Earena nasłuchując bicia serca.
- Długo jeszcze? - pierś mężczyzny zadrżała, a chłopiec uciekł twarzą od szerokiej klatki piersiowej, jakby się poparzył.
- Nie rób tak! - skarcił griffina. - To łaskotało i było dziwne! Zagłuszyłeś odgłos bicia!
- Wybacz, ale co ma moje serce do moich pleców?
Devi wzruszył ramionami nie mając przygotowanej odpowiedzi.
- Niech będzie. Pozwalam ci iść, ale jeśli będziesz zmęczony, albo zacznie cię boleć, wtedy musisz mi od razu powiedzieć.
Z lekceważącym „tak, tak” Earen przystał na takie warunki i dał się setny już chyba raz nasmarować, napoić naparami, a później ubrać w coś lekkiego. Przecież w każdej chwili mogli dotrzeć do wioski Ifrytów, a wtedy znajdzie się ktoś, kto się nimi zajmie, pozwoli uzupełnić zapasy, dokupić potrzebne ubrania, może jakieś dodatkowe szmaty do opatrywania ran, zioła, o ile takowe mieli na tym odludziu. No i Skorpiony Bojowe! Po raz pierwszy chłopiec zobaczy jakiegokolwiek skorpiona, a co dopiero bojowego, wielkiego, potwornego, zakutego w pancerz... A przynajmniej tak sobie je wyobrażał.
Jean-Michael zwrócił uwagę na ten wielki uśmiech, który błąkał się po słodkich usteczkach chłopca i pogłaskał go po głowie, kiedy ten zbierał wszystkie swoje porozrzucane po całym obozowisku rzeczy. Miał wrażenie, że malec jest teraz doroślejszy i bynajmniej nie chodziło o cielesną zmianę wywołaną wodą, ale o jego oczy, o ten błysk, którego wcześniej w nich nie było.
- Trzymaj, to na wzmocnienie twojego nowego ciała. - rzucił z udawaną obojętnością, kiedy już wyruszyli w drogę. Podał Deviemu bukłak z przyprawioną naparami wodą. - Musisz wypić wszystko, ale nie od razu. Jak będziesz spragniony to nie krępuj się. I tak uzupełnimy zapasy, chociażbyśmy musieli szukać wody zamiast podążać dalej.
- Dziękuję. - chłopiec uśmiechnął się i stając na palcach, co pozwoliło dosięgnąć mu policzka mężczyzny, pocałował go lekko nie zdając sobie sprawy z tego, że w obecnej sytuacji było to nie na miejscu. Ale jak wyjaśnić to siedmiolatkowi, który z dnia na dzień stał się młodzieńcem?
Stan Earena zmuszał ich do robienia krótkich przystanków, co dwie godziny. Nie wpływało to specjalnie na tempo ich marszu, a na pewno dawało chwilę wytchnienia wszystkim członkom drużyny. Byli na dobrej drodze do całkowitej regeneracji.

Cztery dni – tyle trwała ich podróż póki nie dostrzegli w oddali dymu i nie natknęli się na uzbrojony patrol. Dla Deviego był to znak, że musi rozejrzeć się za Skorpionami, dla Earena powód do wzmożonej czujności, dla Jean-Michaela do czuwania nad swoim małym podopiecznym, zaś dla Lassë nowe doświadczenie, które miało go ubogacić. Tylko Otsëa wiedział, w co się pakują i przyjął to z niezachwianym spokojem.
Ifryccy zwiadowcy byli wysokimi i postawnymi istotami o miodowej skórze i intensywnie rudych włosach przywodzących na myśl płomienie. Gdy dowódca niewielkiego oddziału zdjął z twarzy hełm przypominający głowę paskudnej, ognistej bestii o wielkich rogach i ostrych kłach, podróżni mogli przyjrzeć się mu dokładniej. Ten konkretny Ifryt był nie tylko imponująco zbudowany, ale także grzesznie przystojny. Jego jasne oczy miały nienaturalny kolor, jakby ogień wypalił z nich cały barwnik, pełne usta miały nie mniej dziwny, subtelny kolor, a skroń, czoło i policzek mężczyzny znaczyły tatuaże. Najwyraźniej on i Otsëa mieli ze sobą coś wspólnego.
Dowódca zaczął przemawiać do nich w swoim dziwnym języku przypominającym trzask płomieni bardziej niż jakąkolwiek inną mowę. Najwyraźniej nie znał wspólnej i wcale nie wydawał się przejmować niezrozumieniem na twarzach przybyszów.
Bard spełnił jednak pokładane w nim oczekiwania i bez najmniejszych problemów odpowiedział mężczyźnie w tym jego dziwnym języku. Inni w tym czasie mogli tylko przyglądać się dwójce rozmawiających i liczyć na to, że wymierzone w ich stronę płomienne miecze opadną. Niestety, sytuacja wydawała się tylko zaogniać, kiedy bard i dowódca najwyraźniej zaczęli się kłócić.
Lassë przełknął ciężko ślinę nie mogąc znieść nerwów i adrenaliny wypełniającej każdą komórkę jego ciała. Tylko Devi nie do końca pojmował powagę sytuacji i z otwartą buzią wpatrywał się w nieznajomych wojowników. I wtedy jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Chłopiec krzyknął z bólu, kiedy jego ciało zaczęło się kurczyć do rozmiarów znanych mu doskonale. Na czole chłopca pojawiły się ogromne, krwawe krople potu. W ramionach Jean-Michaela opadł na ziemię i drżąc zmieniał się nadal. W tym czasie Ifryci byli gotowi na wszystko, ale nie zareagowali ani pomocną dłonią, ani wrogością. Zwyczajnie patrzyli z pewnym zainteresowaniem i czujnością, jak chłopiec męczy się, a z jego oczu płyną łzy. Był nieprzytomny, najpewniej stracił świadomość już w czasie pierwszej fali bólu.
- Czy on...? - zapytał niepewnie Earen, który uklęknął obok.
- Nie, nic mu nie grozi poza skrajnym wymęczeniem organizmu. Jestem pewny, że zioła pomogły na tyle, że wróci do zdrowia po dobrym odpoczynku. Nie mniej jednak kilka żył w jego organizmie musiało popękać. - przesunął palcem po czole chłopca i pokazał zakrwawiony palec i smugę posoki na jasnej skórze malca. - Powinienem naciąć mu skórę w kilku miejscach i pozwolić by krew wypłynęła spod niej. W przeciwnym razie zakrzepy utworzą wielkie, ciemne plamy pod jego skórą. Ale żeby to zrobić potrzebuję czasu i odpowiednich warunków.
Otsëa skinął głową słuchając jego słów i zaczął szybko rozmawiać z dowódcą zwiadowców, którego kopnięciem w kostkę wyrwał z odrętwienia. To było albo głupie, albo niesamowicie sprytne posunięcie, gdyż mężczyzna pokiwał w końcu głową, a jego ludzie opuścili broń.
- Zabieraj małego. - rzucił bard. - Idziemy z nimi do wioski, a tam dostaniesz namiot, w którym zajmiesz się Devim. Powiedz mi czego będziesz potrzebował, a ja przekażę to dalej.
Jean-Michael zaczął wymieniać długą listę niezbędnych przedmiotów, jakby miał dokonać jakiejś poważnej operacji. Nie zapomniał jednak zaznaczyć, że to i tak niezbędne minimum, bo całą resztę jest w stanie załatwić za pomocą swojej magii.
Wioska Ifrytów wydawała się znajdować całe mile od miejsca, w którym natknęli się na patrol, a czas jaki spędzili w drodze dłużył się jakby mijały tygodnie, a nie godziny. Kiedy cel pospiesznej wędrówki był już widoczny elf z trudem powstrzymał się przed głośnym westchnieniem zawodu. Spodziewał się czegoś konkretniejszego niż osady składającej się z kilkudziesięciu namiotów rozpostartych w szczerym polu. Mało tego, gdzie te osławione Skorpiony Bojowe? Jeśli były tak wielkie, jak wspominał bard, to powinni je widzieć z daleka. Tym czasem żaden nie rzucił się w oczy. Czy aby na pewno dobrze trafili?
Dowódca zwiadowców znowu zaczął rozmawiać z idącym obok niego, opanowanym Otsëa.
- Zanieście Deviego do tamtego namiotu. - bard wskazał jeden z większych. - Całą resztę dostaniesz za chwilę. - powiedział bezpośrednio do maga. - Reszta niech siedzi przed namiotem i czeka na mnie. Żadnego włóczenia się, zaczepiania, czy potyczek. Macie siedzieć na dupskach. - mówił śmiertelnie poważnie. - Żaden z was nie dogada się z Ifrytem, więc nie potrzebuję kłopotów i oparzeń na waszych ciałach. Muszę się z nimi rozmówić i wtedy wyjaśnię wam całą sytuację. - oddalił się wraz ze zwiadowcami nieczuły na nieszczęście, jakie spotkało ich małą, ludzką maskotkę grupy.

1 komentarz:

  1. Hejeczka,
    wspaniale sie opiekował towarzyszem, jak Devi się podoszkali to będzie wspaniałym lekarzem, a ta wioska no tak niektórzy to mieli wielkie wyobrażenia, a tutaj kilka namiotow...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń