niedziela, 29 marca 2015

10. Wspomnienia nadchodzących czasów

Eressëa
Kiedy opuszczał wioskę by udać się w tę samobójczą podróż wyznaczoną przez Żywioły, wiedzieli o tym wszyscy mieszkańcy. Jego wielkie cielsko przesunęło się ponad drewnianymi domami, a cień zasłonił na chwilę słońce. Smok nigdy nie opuszczał swojego legowiska na tyle daleko by musiał korzystać z dobrodziejstwa skrzydeł, toteż wprawił w zdumienie nawet najstarszych mieszkańców. Nikt nie przypominał sobie by stary samotnik opuszczał te rejony, a przecież w wiosce mieszkało tak wiele ras. Co więc było powodem tak wielkiej zmiany? Wielu pewnie nigdy się tego nie dowie. Zresztą, kogo tak naprawdę by to obchodziło, skoro smok nie był ani jednym z nich, ani tym bardziej typem obrońcy uciśnionych? Był za to elementem wychowawczym najmłodszych, których straszyło się jego zębiskami, jeśli za bardzo wojowały. Był straszydłem i niczym więcej, a to wcale mu nie przeszkadzało.
Gdyby tylko mógł, całą drogę do Wierzbowego Gaju pokonałby w locie, co zaoszczędziłoby mu wielu dni tułaczki i pozwoliło na dłuższy pobyt w domu, który już teraz wydał mu się strasznie odległy. Niestety, w wyznaczone przez Żywioły miejsce można było dostać się tylko i wyłącznie wędrując lasem, a tam możliwość wylądowania graniczyła z niemożliwością.
Smok pokonał więc w locie trasę, na którą pozwalało ukształtowanie terenu, a następnie stanął pewnie na ziemi, przybierając ludzką postać. Dalej musiał iść piechotą, a tego szczerze nienawidził.
Tysiące zapachów, które drażniły wyczulone nozdrza nawykłe do woni znanego otoczenia, miliony obcych dźwięków i tych niesłyszanych już od stuleci, barwy niemal szczypiące w oczy. Lasy były dla niego przekleństwem równie wielkim, co piesza wędrówka.
„To nie chęć znalezienia śmierci, to masochizm.” pomyślał, kiedy przedzierał się przez zarośniętą ścieżkę lub wspinał na pnie zwalonych drzew, które tarasowały drogę. Był wprawdzie zwinny, silny, twardy, ale nie uśmiechało mu się wkładanie tak wielkiego wysiłku w coś, co nie było tego warte. Tyle tylko, że potwierdził już swój udział w wyprawie, zgodził się stanąć po stronie żywiołów w walce ze stworzonymi przez ludzi demonami, a więc nie istniała dla niego droga powrotna.
- Na waszych kurhanach spoczną głowy Pradawnych Czempionów. - szepnął pod nosem myśląc o utraconych przyjaciołach, z którymi podróżował i walczył podczas odległej już Wojny Ras, która była bez porównania bardziej brutalna i dłuższa niż ta ostatnia.
Syknął i odskoczył na bok, kiedy znad jego głowy w dół zaczęły spadać żołędzie.
- Pieprzone wiewiórki! - warknął zadzierając głowę do góry. Dlatego nie lubił lasów. Były pełne niepotrzebnych nikomu, bezmyślnych stworzeń, na które należało uważać jeśli chciało się wyjść z twarzą przed samym sobą.
Nie wątpił, że na jego drodze staną tylko te bezmyślne zwierzęta. Nikt inny nie kręciłby się po tych zapuszczonych ścieżkach, tak jak nikt nie odwiedzał już starych zakątków, gdzie siła Ziemi była najsilniejsza dzięki wiekowym wierzbom i dębom. Te miejsca były nazbyt naładowane magią by przebywanie w nich mogło sprawiać przyjemność. Dawniej, wiele wieków wcześniej, przychodzono tam by prosić Żywioł o pomoc, siłę, cokolwiek innego. Teraz jednak Żywioły potrafiły przemawiać bezpośrednio do swoich istot, więc stare gaje i zacisza nie były już potrzebne.
Rozpadało się, kiedy przeszedł już spory kawałek drogi. Deszcz wcale mu nie przeszkadzał, chociaż ubrania nieprzyjemnie kleiły się do ciała, toteż musiał przystanąć by znaleźć jakieś schronienie. Niestety, w okolicy nie było żadnej większej dziupli, kamiennych jaskiń, a już na pewno opuszczonych domków.
Znalazł więc rozwiązanie najprostsze z możliwych i świadczące o tym, jak mało przejmował się światem. Zdjął z siebie wszystkie ubrania i wepchnął je do swojego niewielkiego tobołka. Teraz deszcz nie przeszkadzał mu już w żadnym stopniu. Czuł się niemal jak w swojej smoczej formie, która nie wymagała od niego odzienia i pozwalała by krople spływały po jego grubej skórze.
Las szumiał obijającymi się o liście i ściółkę kroplami, ptaki przestały śpiewać, zwierzęta pochowały się w swoich norach, dziuplach, gniazdach. Tylko drzewa bezustannie znajdowały się na swoim miejscu, co mogło irytować, jako że problem z przedzieraniem się między krzakami i nisko rosnącymi gałęziami wcale nie był mniejszy, kiedy wszystko pokrywała woda.
Niestety, taka pogoda miała także swoje jeszcze gorsze strony. Wprawdzie las był wyciszony i pozbawiony zapachu, ale wydawał się także pusty, a to oznaczało, że smok mógł zapomnieć o polowaniu, mimo że zaczynał coraz dotkliwiej odczuwać głód, który mogło zaspokoić tylko mięso.
Ile był w stanie wytrzymać bez porządnego, krwawego posiłku? Godzinę, dwie? Może jeszcze pół dnia, ale później zrobi się agresywny, a jego niezadowolenie wzrośnie. Tego na pewno nie chciał, a więc był zmuszony połasić się na karkołomne zadanie wydarcia bezpiecznym schronieniom mieszkańców. Przyszedł czas by zapolować.
Schowawszy swoje rzeczy w pustą, opuszczoną od dawna dziuplę, zadbał o to by trafić w to miejscu po udanym polowaniu – niczego innego nie przyjmował do wiadomości. Swoimi ostrymi pazurami zarył głęboko w pień i zostawił na nim bolesne ślady, które nabiegły żywicą. Jej zapach, jak również płacz drzewa będą dla niego drogowskazem. Teraz mógł bez przeszkód udać się na poszukiwanie nory śpiącego borsuka lub rozpostartych szeroko i gęsto koron drzew, pod którymi skrywały się jelenie i sarny.
Skradał się stąpając cicho, mimo swojej zaprzeczającej temu naturze wielkiego smoka. Z zamkniętymi oczyma wsłuchiwał się w otoczenie, w szum deszczu, którego płynne spadanie było zakłócane przez rozmaite przeszkody. Nie słyszał oddechu swoich potencjalnych ofiar, ale wiedział, że gdzieś tutaj są. Niemal czuł słodkawy smak krwi w ustach, miękkość i ciepło mięsa, które będzie rwał zębami, a później niemal cywilizowanie oprawi i powiesi u boku by schło podczas jego podróży i mogło przydać się w chwili, kiedy znajdzie się na jakimś pustkowiu.
W końcu znalazł ofiarę. Usłyszał ją zanim jeszcze zobaczył. Sarna. Młoda, ale już nie dziecięco wychudzona i niezgrabna. Mogła być w ciąży o czym świadczył ciężki oddech, którego odgłos wyłapał będąc blisko jej schronienia. Zawahał się. Teraz poczuł to wyraźnie – zapach samca. Sarna nie była sama, a on miał ogromne szczęście. Zastanowił się szybko analizując sytuację. Nie potrzebował rzucać się na parę, wystarczyło by mu jedno z nich. Ona była słabsza, wolniejsza, ale on mógł stanąć w jej obronie. Zresztą, miała niedługo urodzić, a więc zabijając ją, zabiłby także to świeże, mięciutkie mięsko, którego smak sprawiłby mu prawdziwą rozkosz. I wtedy podjął decyzję. Oszczędzi sarnę i jej nienarodzone młode, ale zabije jelenia.
Już w następnej chwili popędził w stronę schronienia, które miało stać się jego stołówką. Zwierzęta usłyszały go, poderwały się, ale samica nie zdołała zrobić nawet kroku. Znowu padła na ściółkę legowiska, akurat w chwili, kiedy Eressëa pojawił się przed nią i samcem. Jeleń był w potrzasku. Wielki, dojrzały i na pewno zaprawiony w bojach. Ciężki przeciwnik, ale bez szans w starciu ze smokiem. Mógł uciec przed drapieżnikiem, którego krwawy zapach wyczuwał dokładnie lub bronić swojej samicy, co skończy się najpewniej śmiercią całej rodziny. Postanowił jednak zostać. Bronić sarny i młodego, które właśnie przychodziło na świat.
„Mam wyczucie chwili.” przeszło przez myśl smoka, kiedy spojrzał na rodzącą samicę, w jej przerażone oczy.
Jeleń był gotowy do odparcia ataku, więc smok nie wahał się ani chwili. Zaatakował używając wyłącznie gołych rąk, pazurów, które potrafił przywołać bez przechodzenia pełnej przemiany oraz swojego doświadczenia. Poroże jelenia było imponujące i niebywale zabójcze, jeśli pozwoliło się nim zaatakować, więc Eressëa wiedział czego należy unikać.
W ostatniej chwili uskoczył na bok i przesunął ostrymi pazurami po boku swojego jeszcze przeciwnika, ale już bliskiego posiłku. Musiał szybko umknąć, kiedy jeleń odrzucił głowę w jego stronę. Może i skóra smoka była twarda w tej postaci, ale kości ulegały złamaniom. Spróbował raz jeszcze tego samego triku, ale tym razem jeleń nie dał się nabrać. Smok musiał więc uskoczyć kolejny raz już w chwili, kiedy jego nogi dotknęły ziemi po pierwszym susie. Prędkość z jaką to zrobił dała mu przewagę, toteż wykorzystał okazję i złapał poroże swojej ofiary. Podrzucony w górę szarpnięciem miał okazję złapać się jeszcze pewniej i kiedy przeciwnik chciał się go pozbyć, Eressëa zaparł się mocno o ziemię. Przez chwilę smok i zwierzę siłowali się ze sobą, można było mieć wrażenie, że poroże pęknie pozbawiając właściciela jedynej broni lub w konsekwencji ostry koniec złamania ugodzi smoka tak, że ten nie zdoła się uratować. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Jeleń ugiął się pod naporem smoka, a złamany duch pozwolił działać drapieżnikowi bez większych przeszkód. Smok powalił zwierzę na ziemię i przytrzymał zapewniając sobie dostęp do jego szyi. Dotąd równe zęby wydłużyły się, zaostrzyły, nabrały mocy miażdżenia kości.
I wtedy Eressëa poczuł nieznany, obcy zapach, usłyszał dźwięki wydawane przez przedzierające się przez zarośla ciało. Tego nie było w planach.
- Miało nie być nikogo w domu. - zakpił cicho do siebie i spojrzał na jelenia, który również zdawał sobie sprawę z tego, że coś poszło nie tak.
Zasłona liści została rozsunięta i ich spojrzenia się spotkały.

1 komentarz:

  1. Dziękuję za kolejny rozdział! Zakończyłaś w takim momencie, że teraz przez cały tydzień będę się zastanawiała kto miał nieszczęście wpaść na to wredne smoczysko ;-)

    Pzdr.

    OdpowiedzUsuń