niedziela, 9 listopada 2014

1. Wspomnienia nadchodzących czasów

Przyjemna bryza niosła ze sobą cudowny, słony zapach morskiej wody oraz jej drobne kropelki zebrane podmuchami ze spienionych grzbietów fal, niczym drobne perły zgarnięte niewidzialną dłonią z puszystej, białej poduszki. Ptaki najpierw nurkujące w pełen ryb błękit, skrzeczały wynurzając się i unosząc z pełnymi dziobami w powietrzu, gdzie z wyraźną rozkoszą oddawały się szybkiej, bezpardonowej konsumpcji, by móc kolejny raz pochwycić zdobycz i napełnić żołądek aromatycznym mięsem. Tylko nieliczne ślamazary upuszczały swoje nieme ofiary, które wpadały na powrót do wody lub uderzały głucho o pokład płynących pod nimi statków. Te zaś trzeszczały rozkosznie, jakby rozmawiały z morzem i z uwijającą się prężnie załogą.
- Postawcie wszystkie żagle! - padł rozkaz, a załoga od razu przystąpiła do dzieła. - I jak? - kapitan, wysoki elf w kwiecie wieku, o twarzy ogorzałej od słońca i morskiej wody, zwrócił się do stojącego obok starszego mężczyzny w długiej, zwiewnej szacie.
- To kwestia pięciu minut. Wiatr przybierze na sile, pchnie nas zdecydowanie do przodu. Moje zaklęcia pogodowe nigdy się nie mylą, wiesz o tym.
- Tak, wiem. - przyznał elf, ale w jego głosie nie było oczekiwanego przekonania. - To jednak nie pogoda mnie martwi. Od kiedy wyruszyliśmy z portu, mam złe przeczucie. Na tych wodach, w ostatnim miesiącu zaginęło wiele statków. Słyszałeś te historie, zna je każdy, kto choć przez chwilę posłucha szeptów w porcie. Statki znikają i nikt nie wie, co się z nimi dzieje.
- Tak, tak. - mag machnął lekceważąco ręką. - Pradawne Mroczne Żywioły zbudziły się ze snu, a wraz z nimi ich uśpieni czempioni. To bajki wymyślane na poczekaniu przez minstreli. Żywioły są jednym, nie dzielą swojej mocy, a cała ta legenda o ich mrocznej naturze uśpionej w głębinach, jaskiniach, pośród wulkanów i ponad chmurami jest wytworem wyobraźni znudzonych bajarzy. Na pewno w to nie wierzysz.
- Nie mam pojęcia, w co wierzę, kiedy wypełnia mnie niepokój i czarne myśli kłębią się w mojej głowie.
Wiatr zadął zdecydowanie i żagle napięły się wydymając swoje policzki, jakby same dmuchały pragnąc pchnąć statek zdecydowanie po błękitnych falach. „Dzienna Gwiazda” odważniej rozcinała teraz na pół pofałdowaną taflę, zaś morska piana obmywała jej boki pieszczotliwie wyładowane po brzegi produktami, które planowano wymienić w morskich osadach – wielkich skupiskach tratw, które zamieszkiwały wodne rasy. Uzależnione od wody, nie mogły wychodzić na brzeg na dłuższy okres czas, toteż zamieszkiwały własny „ląd” stworzony z unoszącego się na wodzie drewna. Wielkie tratwy były ze sobą powiązane, tworząc całe osiedla drewnianych, niewielkich domków.
Handel między rasami wodnymi i lądowymi rozkwitał już od wielu wieków, co pozwalało czerpać korzyści obu grupom. Niestety, ostatnio coraz więcej statków handlowych nie wracało, a produkty wytwarzane przez wodne ludy stały się bezcenne, gdyż ubywało ich z każdym tygodniem.
- Jeśli wiatr się utrzyma, do najbliższej osady dotrzemy w przeciągu kilkunastu godzin. - odezwał się młody, wyglądający na nastoletniego Skorpion.
- Utrzyma się. - zapewnił mag i skrzyżował ramiona na piersi, opierając się o drewnianą balustradę tylnego pokładu. - Moje zaklęcia pogodowe nigdy się nie mylą. - powtórzył się by wbić do głowy swoich towarzyszy sens tych słów.
Kapitan nic już nie odpowiedział nie chcąc ponownie prowadzić tej samej rozmowy, co przed chwilą. Poddał się i zszedł pod pokład, gdzie na stole leżały rozłożone mapy i przyrządy pomiarowe, mające pomóc mu w ustaleniu najlepszego kursu. W tej chwili powinni posuwać się najbezpieczniejszą trasą z możliwych, więc skąd ten bezustanny strach? Zaklęcia maga może się nigdy nie myliły, ale jego przeczucia zazwyczaj również się sprawdzały, a to oznaczało, że jeszcze zanim zakończą ten rejs, wydarzy się coś bardzo niedobrego.
Nalał sobie wina do kieliszka i sączył je powoli wpatrzony w mapy. Prosta trasa, zaledwie trzy tygodnie dzielące stały ląd od morskiej osady. Co mogło pójść źle?

W pięć godzin później, kiedy spokój i niezmienna pogoda rozleniwiły całą załogę, coś zaczęło się zmieniać. Niebo pociemniało, chociaż nie było mowy o burzy, gdyż zaledwie trzy mile morskie dalej, było w dalszym ciągu jasne, pogodne, nieskazitelne. Jak to więc możliwe, że nagle nad „Dzienną Gwiazdą” zebrały się cały mrok?
Kolejny podmuch wiatru przyniósł lodowate powietrze. Oddechy załogi zamieniały się w gęstą, białą parę, skraplały się na włosach, wąsach, ubraniach i podmarzały tworząc biały nalot. Lekko ubrani marynarze rozcierali ramiona i truchtali, a temperatura coraz bardziej spadała. Piana wokół ich statku zamieniała się w kryształki lodu, a ptaki oddalały się czym prędzej, lecąc w stronę światła, ciepła i nadziei.
- Co się dzieje?! - zapytał podenerwowany kapitan, który zauważył, jak jego ludzie rozglądają się nerwowo w około szukając jakiegoś wyjaśnienia tej sytuacji.
- Nie-nie wiem. - przyznał zakłopotany, spanikowany mag. - To nie jest normalne, moje zaklęcia nie działają. To musi być jakaś anomalia.
Niespodziewanie woda niedaleko statku zaczęła bulgotać, jakby się gotowała, a w chwilę później wraz z wytworzeniem się krateru, w miejscu, w którym woda była najbardziej wzburzona, jej powierzchnia poczęła zamarzać w szybkim tempie. Elf nie zdążył wydać poleceń, kiedy lód dotarł do statku i zatrzymał go gwałtownie zamrażając wodę dookoła. Trzask pękającego kadłuba był równy sztyletowi wbitemu w serce. Byli zbyt daleko od lądu, by mogli naprawić „Dzienną Gwiazdę”, choć w tej chwili zdecydowanie nie ona stanowiła ich największy problem.
Załoga była przerażona, zupełnie nie wiedziała, co się dzieje, a tymczasem z krateru zaczęły dochodzić odgłosy przypominające buczenie. Zbliżały się, stawały się głośniejsze, niemal przenikały do wnętrza głowy. Załoga, bez względu na rasę i wiek, padła na kolana zasłaniając uszy przed tym irytującym dźwiękiem. Byli uwięzieni, nie mogli płynąć, nie mogli opuścić statku, nie wiedzieli nawet, czy nie pójdą na dno, kiedy tylko lód stopnieje, zaś anomalia minie.
Z rozdzierającym krzykiem, z lodowego krateru wystrzeliło w górę ogromne cielsko. Cała załoga nagle znieruchomiała i wpatrywała się z jeszcze większym przerażeniem i otwartymi ustami w unoszące się nad nimi cielsko ogromnego, szklanego niemal smoka. Nie, nie szklanego. Lodowego! Wielka, błękitna bestia o lodowych soplach zamiast kłów, od karku po koniec ogona pokryta rzędem ostrych kolców lodu. Nawet jej oczy wydawały się być zamarzniętą wodą.
- T-to nie-niemożliwe... - wydusił z siebie mag.
- Czempion. - wychrypiał kapitan. - To jest czempion Pradawnego Mrocznego Żywiołu. - głos elfa drżał, jego ludzie wyglądali jak duchy.
- Już po nas. - powiedział jeden ze starszych rangą i wiekiem Węży. Jego słowa wpłynęły na resztę załogi jak kubeł zimnej wody, co raczej nie było dobrym porównaniem w chwili takiej jak ta. Zapanował zgiełk, młodzi wrzeszczeli, starsi wzywali na pomoc swoje żywioły i wszyscy jak jeden mąż rzucili się w stronę burty odsuniętej od wpatrującej się w nich bestii.
Lodowy smok wydawał się czerpać przyjemność z tego jaką wzbudził sensację. Patrzył, jak niewielkie istoty różnych ras zeskakują ze statku na zdradliwy, niebezpieczny lód, ale samo patrzenie nie stanowiło dla niego żadnej zabawy. Nabrał powietrza w swojej gigantyczne płuca, jego pierś wyprężyła się, a w następnej chwili lodowaty ogień zaczął omiatać cały statek i to, czego tylko dosięgnął. Drewno zamieniało się w lód, żywe istoty stawały się zaledwie lodowymi posągami, które traciły równowagę już gotowe by opuścić statek i wypadały za burtę by rozbić się w drobny mak, kiedy tylko zetknęły się z twardą skorupą zamarzniętej wody.
Czempion nie spoczął póki nie przemienił w lodowy zamek całej „Dziennej Gwiazdy” i całej jej załogi. Wtedy też począł ogonem uderzać w konstrukcję statku oraz w lodowe figury będące jeszcze przed chwilą żywą załogą. Rozrywał poszycie wielkimi kolcami piętrzącymi się na czubku ogona, zadbał by każda figurka zamieniła się w pył, zaś statek rozsypał się jak układanka mająca kilkaset tysięcy drobnych kawałków, z których nie sposób nic ułożyć.
Uznając swoje dzieło za zakończone, lodowa bestia uniosła się wysoko ponad zamarzniętym wrakiem i z niebywałą szybkością wbiła się w krater, którym wcześniej wyszła spod zamarzniętej wody.
Ciemne chmury rozwiały się, jakby nigdy ich nie było, chłód został przegoniony przez ciepły powiew, słońce spoczęło na topniejącym lodzie. Fragmenty ciał wpadały do wody by stać się pożywieniem dla ryb i głębinowych bestii, drewno odtajało dryfując po powierzchni morza, które było takie jak dawniej, zupełnie niewzruszone, tak samo ciepłe i obojętne na wszystko, co się dzieje.
Na tratwie stanowiącej pozostałość rufy leżało ciało, które nie zostało rozbite przez smoka, najpewniej, jakimś niesłychanym zrządzeniem losu, nie zostało nawet zamrożone. To drobne ciało młodego Skorpiona nadal kryło w sobie iskierkę życia. Nieprzytomny, blady chłopak, który przeżył za sprawą cudu. Cudu, do którego przyczynił się kapitan statku.
Elf wiedział, że nie zdoła umknąć, wykorzystał zamieszanie i zainteresowanie smoka spanikowaną załogą, by wepchnąć swojego młodego majtka pod pokład. Stając na klapie nie pozwolił młodzieńcowi wrócić na pokład, a kiedy rozpętało się lodowe piekło, było już i tak za późno. Skorpion miał jednak ogromne szczęście, jakby jego kapitan nadal nad nim czuwał, jako że smok rozbił „Dzienną Gwiazdę” w drobny mak, jednakże nawet nie zauważył przykrytego lodem chłopca, który stracił przytomność dostając w głowę sporym kawałkiem zamarzniętego drewna.
Chociaż jego ciało odzyskało już zwykłą ciepłotę, młody Skorpion nie obudził się, a z krwawej rany na głowie powoli zaczęła sączyć się krew, co było mimo wszystko dobrym znakiem, gdyż świadczyło o tym, że młodzieniec żyje, a serce w dalszym ciągu pompuje krew do wszystkich organów.
Wiatr i posłuszne mu fale pchały prowizoryczną tratwę w stronę morskich osad. To tam dojrzano młodego rozbitka i zaopiekowano się nim należycie. Chłopiec gorączkował, był ledwie żywy, nie dochodził do siebie przez długie tygodnie, kiedy to karmiono go papką z ryb i pojono świeżą wodą. Nikt nie wiedział, co się wydarzyło, w jaki sposób chłopak znalazł się w tak okropnym stanie. Wiatr i woda przygnały w okolice morskiej osady dużo więcej drewna pochodzącego ze zniszczonej „Dziennej Gwiazdy”, ale poza Skorpionem nie znaleziono żadnych innych ciał. Cokolwiek jednak spotkało załogę statku, musiało być przerażające, skoro skruszyło wielką, masywną konstrukcję, jakby była łupinką orzecha.
Rozbitek zaczął odzyskiwać świadomość po nieomal miesiącu i chociaż obawiano się, że już nie dojdzie do siebie, chłopak zdołał wybudzić się ze śpiączki. Był jednak wymizerowany, słaby, przerażony. Nocami miewał koszmary, budził się z krzykiem, nie pamiętał ani tego, co mu się śniło, ani tego, co przydarzyło mu się na morzu.
Niemniej jednak, syrena wyznaczona do opieki nad chłopakiem uważnie przysłuchiwała się nocnym majakom i krzykom nastoletniego rozbitka i tym sposobem z przerażeniem odkryła prawdę stojącą za masakrą „Dziennej Gwiazdy”.
Legenda powstała. Czempion Pradawnego Mrocznego Żywiołu siał spustoszenie na morzu, a światem znowu miała wstrząsnąć przemoc, której chciano uniknąć pozbywając się przed stu siedemdziesięcioma laty wszystkich ludzi.

1 komentarz:

  1. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, zapowiada się bardzo ciekawie to opowiadanie, kapitan wpadł na dobry pomysł, aby chociaż ktoś ocalał...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń