sobota, 17 grudnia 2011

I'll Take the Fall for You vol. 8

Z jakiegoś niezrozumiałego powodu Balthazar był zmęczony. Zamknął oczy i rozmasował piekące powieki. Chyba nawet odczuwał jakiś abstrakcyjny ból brzucha... Czy to w ogóle możliwe, by anioł odczuwał tak przyziemne bodźce? Oczywiście, ludzkie ciało miało swoje ograniczenia, ale on nie był przecież człowiekiem! Czy gdzieś w jakimś anielskim kodeksie, jeśli takowy istniał, był punkt mówiący, iż skrzydlaci nie mogą się ze sobą kochać, ponieważ... No właśnie, ponieważ, co? Nagle staną się ludźmi, ciała ich wasali zaczną się rozsypywać? Nie, to wykluczone. Balthazar nie był tak silnym aniołem by miał doprowadzić ciało swojego człowieka do ruiny w jakikolwiek sposób. Może, więc miał zwyczajnie kiepski dzień? Lub były to skutki uboczne poważnej rany, jaką niedawno zaleczył Castiel?

            Położył dłoń na idealnie wyrzeźbionym brzuchu i pomasował go mrużąc oczy. Właśnie zaczynał zaznajamiać się z czymś takim, jak ból głowy, który sprawiał, że najchętniej rozparłby się w jakimś fotelu ze szklaneczką alkoholu w ręce. Niestety miał do wykonania niewielkie zadanie, które sam sobie powierzył. Znał, bowiem sposób by osłabić Afrodytę, a olśnienie przyszło w chwili, kiedy z jego ciała uleciało całe napięcie, zaś przyjaciel wił się pod nim z rozkoszy, której nigdy dotąd nie czuł. Zabawne, jak wiele pożytku może przyjść z jednego orgazmu.

            O ile dobrze pamiętał, a tego nie dało się zapomnieć, jego ostatnie małe włamanie do niebiańskiego skarbca z bronią nie obeszło się bez echa. Wzmocniono ochronę, część niebezpiecznych przedmiotów przeniesiono w zupełnie inne miejsce, jeszcze inne postanowiono zniszczyć. To, czego jednak potrzebował teraz nie należało do szczególnie przydatnych przeciętnym aniołom, czy nawet demonom. Istniała także możliwość, iż przedmioty pokroju tego, który teraz chciał zdobyć, wcale nie były strzeżone... Nie miał jednak złudzeń.

            W mgnieniu oka zniknął spośród tłumu ludzi, którzy tłoczyli się na chodniku spiesząc się do pracy, szkoły i innych codziennych obowiązków, przez co zupełnie nie zauważyli, jak ktoś rozpływa się w powietrzu, jakby wcale go nie było. Zapewne nawet, gdyby ktoś zwrócił na to uwagę nigdy nie uwierzyłby samemu sobie. Ludzie potrafili być ślepi na zawołanie.

            Miejsce, w którym się znalazł było cichą, zieloną polaną porośniętą soczystą trawą, licznymi stokrotkami i wonnymi polnymi kwiatami. W pobliżu jedynego w tym miejscu drzewa wznosił się kopczyk sięgający aniołowi nie wyżej jak do pach. Masywne, drewniane drzwi były zamknięte, zaś dziurka klucza zdradzała, jak bardzo musi być on wielki.

            Balthazar nigdy nie tracił czasu, toteż uśmiechnął się przymilnie do jednego z aniołów, na których natknął się zaraz po materializacji. Jeden zero dla Raphaela – nawet tutaj postawił swoich ludzi. Nie było to w prawdzie zaskoczeniem, jednak gdyby Balth pojawił się zaledwie kilkadziesiąt centymetrów bliżej wylądowałby dokładnie na głowie swojego pobratymca.

- Cóż... Zapewne mnie nie pamiętasz. – podjął, a mimika jego twarz była bardzo przekonywująca. Niestety skrzydlaty, na którego natrafił był powolny, ale nie głupi. Sięgnął po broń wyszarpując ją gwałtownie z pochwy, w jakiej spoczywała u jego boku. Nie miał jednakże szans z weteranem, jakim był Balth. Blond-włosy odrzucił w tył bok swojej ciemnej kurtki i sprawnym ruchem wyjął zza paska miecz, który spoczywał do tej pory bezpiecznie na plecach. Jedno szybkie i sprawne pchnięcie wystarczyło. Ostrze zagłębiło się w miękkim ciele, by w jasnym blasku upaść na ziemię wypalając w niej obraz anielskich skrzydeł.

- Niewdzięczna robota. – mruknął zrzędliwie obracając się na pięcie o sto osiemdziesiąt stopni, co zwiększyło pęd wyrzuconego przez niego miecza, który utkwił głęboko w ciele innego z aniołów. Ignorując powtarzający się po raz kolejny proceder umierania skrzydlatych Balth podniósł porzuconą przez jego pierwszą ofiarę broń i schował ją w to samo miejsce, w którym wcześniej trzymał swoją.

            Podszedł spokojnym krokiem do masywnych drzwi i wyjął z kieszeni idealnie podrobiony klucz pasujący do zamka. Cóż, nikt nie wiedział jak daleko zaszły nielegalne interesy blond-włosego anioła, a ciche kliknięcie było jak balsam dla uszu Balthazara.

            „Nigdy się nie nauczą.” przeszło mu przez myśl, gdy bez trudu dostał się do kopca, który okazał się pełen drogocennych przedmiotów, niczym skarbiec. Prawdziwa wartość każdego z tych złotych, czy też wypełnionych drogimi kamieniami rzeczy była nie do odgadnięcia, kiedy się nie miało bladego pojęcia, do kogo należą wszystkie te artefakty.

            Przekopując się przez całą stertę niepotrzebnych mu w tej chwili broni, pod każdą możliwą postacią, dotarł w końcu do tego, czego tak wytrwale poszukiwał. Dwie ciężkie, stare rękawice nie wydawały się niczym szczególnym i wyglądały mizernie przy pucharach, koronach, koliach. W tym jednak wypadku to nie piękne kosztowności miały powstrzymać Armagedon.

            Zachowując się nad wyraz kulturalnie Balth zamknął za sobą drzwi, schował klucz i spojrzał poważnie na dwa trupy, jakie za sobą pozostawiał. Od tego właśnie chciał uciec, ale widać nie było mu to dane. „Robię się sentymentalny.” rzekł do siebie nie wypowiadając przy tym ani słowa na głos. „A wszystko z winy Castiela...”

            Przed powrotem na ziemię ostatni raz rozejrzał się po ogromnej, pięknej łące wspominając chwile, kiedy to był całkiem zwyczajnym aniołem. Nie mając już więcej czasu rozpłynął się w ciepłym, wonnym powietrzu nie wątpiąc, iż mógł to być jego ostatni dzień w niebie.

 

            W tym samym czasie Castiel stał na jednej z głównych ulic Los Angeles i trzymając komórkę przy uchu marszczył ciemne brwi nad swoimi niebywale niebieskimi oczami.

- Musicie tylko zwabić Aresa w odludne miejsce, które nie pozwoli mu na zwołanie posiłków. – mamrotał cicho. – Jeśli pozbędziemy się wszystkich przeszkadzających nam demonów wtedy na pewno będziemy mogli zaatakować Aresa i zniszczyć go jego własną bronią.

- I nie tylko. – wraz z szelestem ubrań Balthazar pojawił się tuż za plecami Castiela. – Mam coś, co może się przydać. – wyjął komórkę z ręki przyjaciela i przystawił ją do swojego ucha. – Gdzie jesteście? Musimy pogadać. – jego głos wydawał się posiadać wyraźne znaki świadczące o kompletnym braku wesołości, co nie zdarzało się często.

Chwilowa cisza po drugiej stronie była niesłychanie irytująca, chociaż Dean, z którym to rozmawiał Cas, nadal był dostępny.

- Niech będzie, jeśli masz w posiadaniu coś, co mogłoby nam pomóc. – starszy z braci nie był przekonany, co do prawdziwości słów anioła, choć tak naprawdę nie miał podstaw by sądzić inaczej. – Jesteśmy w hotelu „Przymierze”, pokój 56 i jeśli łaska... – nie skończył, gdyż dwaj aniołowie właśnie omal nie przyprawili go o atak serca, kiedy pojawili się za nim niczym cienie przy akompaniamencie upadającej na ziemię ciężkiej książki, która wypadła z rąk równie niespokojnego w takiej sytuacji Samuela.

- Witam, chłopcy. – Balthazar uśmiechnął się do nich ironicznie.

4 komentarze:

  1. Wystraszyć się takich przystojnych aniołów... Phie! XD Na Balthazarze ciąży chyba powtarzający się urok rzucony przez Aresa... kto by się aż tak poświęcał na rzecz wyrzucenia z nieba? Ale czy Bóg nie wybaczy mu, skoro działa nie na szkodę, a korzyść ziemian? Niemniej... Balth lubi to, co dobre, a Cas jest jego największym skarbem (toteż nie potrzebuje tych boskich xP)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    jak mogli tak bardzo wystarszyć braci... o tak Cass jest ważniejszy i droższy od bogactw nieba...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, jak mogli tak bardzo wystarszyć braci... a Cass jest ważniejszy i droższy od bogactw nieba... ;)
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń
  4. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, ej jak tak mogli wystarszyć braci, no... a Cass jest ważniejszy i droższy od bogactw nieba... ;)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń