niedziela, 12 lipca 2015

22. Wspomnienia nadchodzących czasów

Droga do celu jest jak rzeka, która wypływa nieśmiało ze źródła, z czasem nabiera pewności siebie, ale wciąż po prostu płynie swoim własnym tempem. Wodospad uznałby je za nudne i śmieszne, nabijałby się swoim gwałtownym huczącym pędem, ale rzeka zignorowałaby jego przytyki, nie próbowałaby się z nim ścigać. Jej tempo jest niezmienne, ustalone przez nią samą i jedynie świat zewnętrzny zmusza ją by coś zmieniła, dostosowała się do sytuacji. Nie przyspiesza sama z siebie, nie zmienia biegu, ale pozwala się popychać burzy i ulewie, rozczłonkowuje się, gdy napotka na swojej drodze przeszkodę, zmuszona szuka nowej ścieżki wiodącej ku miejscu przeznaczenia.
I taka była ich rozpoczęta dopiero podróż. Spokojna, dostosowana do możliwości i posiadanej wiedzy na temat terenu. Tak jak rzeka nie zmieniała tempa z własnej woli, tak i oni nie planowali tego robić. Na swojej drodze mieli natknąć się na cztery przeszkody, z którymi będą musieli się zmierzyć, co może kosztować ich życie, a których pokonanie ocali miliony. Czy powinni więc bezmyślnie pędzić narażając się na kłopoty? Czyż ich zobowiązaniem nie była troska o siebie, jako narzędzi w rękach Żywiołów? Nie należeli już do siebie, ale do potężnej czwórki panującej nad porządkiem świata.
Droga, którą obrali nie była dla nich żadnym wyzwaniem. Bez najmniejszych przeszkód podążali w wyznaczonym przez siebie kierunku, z łatwością zdobywali pożywienie, nocą nie wystawiali nawet straży, mając pewność, że nic im nie grozi. Gdyby wszystko było tak łatwe, jak pierwszy tydzień, mieliby pewność, że wykonają powierzone im zadania bez najmniejszych nawet problemów.
Coś zaczęło się jednak zmieniać, kiedy znaleźli się w pobliżu ukrytej w dolinie dawnej ludzkiej osady. Powietrze wydawało się gęstsze, chociaż suche i palące, ptaki zdawały się śpiewać ciszej niż dotychczas, brakowało unoszących się w powietrzu owadów, choć przecież dostrzegali w oddali wciąż kwitnące sady owocowe.
- Co to za zapach? - Rambë, która miała ciche dni za sobą, ale wciąż była małomówna, odezwała się teraz pchana ciekawością.
- Jedzenie? - Seet-Far powęszył w powietrzu, a w jego głosie dało się wyczuć nadzieję.
- Litości. - mruknął do siebie smok, ale w dużej mierze zignorował komentarz mieszańca. Teraz to on węszył koncentrując się na zapachach, które unosiły się w powietrzu. Były niepokojące, bliżej nieokreślone, chociaż miały w sobie coś pobudzającego apetyt. Jakby spalone, ale doprawione przesadnie mięso, które właśnie wyjęto z kamiennego pieca.
- Mięta. - mruknął rozmarzony potomek tiikeri, kiedy w końcu zaczął naprawdę kojarzyć zapachy pobudzające do pracy jego ślinianki.
Eressëa mógłby przysiąc, że pośród wyczuwanych przez niego ziół nie ma mięty, ale nie wydawało mu się to istotne. Ważniejsze były wnioski, jakie wyciągnął.
- Osada musi być zamieszkana.
- Ja nie czuję nic. - Devi już od dłuższej chwili wysilał swój węch, ale nie był w stanie wyczuć zupełnie nic, co chociaż trochę przypominałoby zapach jedzenia. Spojrzał pytająco na dziewczynę, która wzruszyła ramionami.
- Nie wiem, co to za zapach. - sprostowała. - Ale na pewno coś czuję.
- Powinniśmy ominąć osadę. - uznał Devi, który nie chciał natknąć się na nikogo dla dobra ich wyprawy. Jakakolwiek Rasa nie mieszkałaby w tym miejscu, było pewne, że nie przyjmie ich z otwartymi ramionami. Czasy idealnego pokoju dobiegły końca i teraz atak mógł nadejść z każdej strony. Nie chodziło o dominację, zemstę czy terytorium, ale o instynkt i odwiecznych wrogów, względem których nienawiść podsycała sama Natura.
- Nie, wręcz przeciwnie. Powinniśmy tam iść i uzupełnić zapasy, póki mamy ku temu okazję. - pierwszy raz Seet-Far mówił sensownie, a to na pewno było tym bardziej niepokojące.
- To nie są ludzie, którzy wezmą cię za kupca i nie zaczną być podejrzliwi. - prychnął na przyjaciela Devi. - Jesteśmy też zbyt daleko od jakichkolwiek większych miasta, gdzie różnorodność Ras jest w cenie.
- Daj spokój, przesadzasz! Nikt już nie patrzy na to jak dawniej! Teraz jeżeli chcesz trzymać się wśród swoich, zajmujesz swoje legowisko, a nie osadę, miasto czy wioskę.
- Sprawdźmy to, zanim podejmiemy ostateczną decyzję. - zaproponowała Rambë – Zawsze będziemy mogli się wycofać.
Kiedy smok zgodził się z jej opinią, Devi był na przegranej pozycji. Nie miał najmniejszych szans na obronę swoich racji, toteż zrezygnował z dalszego ciągnięcia tej dyskusji. Poddał się woli większości i chociaż bardzo niezadowolony i zaniepokojony, to jednak posłuszny udał się za towarzyszami w stronę sadu, za którym ukryta była pełna tajemnic wioska.
Im bliżej podchodzili, tym intensywniejsze stawały się zapachy, które ich tam przywiodły, a jednak zrodzony z dawnej magii chłopak w dalszym ciągu nic nie czuł, jakby jeden z jego zmysłów nagle zaczął go zawodzić. Delikatne złote żyłki pokrywające jego skroń i bok głowy zaczęły wić się niespokojnie jak węszące zagrożenie węże. Z każdym krokiem na ciele chłopaka pojawiały się kolejne fragmenty chroniącej go zbroi, zaś swędzenie w miejscu zetknięcia rogów ze skórą oznaczało pełną gotowość jego oręża.
Także ciało Rambë zareagowało na zdenerwowanie wywołane bojową transformacją chłopaka. Jej jasna skóra stwardniała, co dało się zauważyć po zmianie w rytmie kołysania się jej piersi. Wprawdzie była teraz bezpieczna, ale nie czuła się z tego powodu ani trochę lepiej.
- Tam, widzę dym! - Seet-Far wskazał palcem miejsce, w którym niebo przecinała jasna wstęga. Podążyli w tamtym kierunku kuszeni pięknymi owocami wypełniającymi korony drzew w sadzie. Smok zabronił im jednak bardzo wyraźnie zrywać czegokolwiek, za co Devi był mu bardzo wdzięczny. Doskonale wiedział, że jego nadpobudliwy przyjaciel chęcią rzuciłby się na najbliższe drzewo i wypełnił swoją torbę po same brzegi rumianymi owocami. To mogłoby się jednak nie spodobać nowym właścicielom sadu, nie wspominając już o innych mogących wypływać z tego tytułu zagrożeniach.
Niewielka, do połowy zniszczona wioska wydawała się opustoszała. Tylko jeden dom nosił znamiona zamieszkania i był nim ten, z którego pochodziły wyczuwalne już na odległość wonie. Drzwi domostwa były szeroko otwarte, a ze środka dochodziły subtelne odgłosy krzątaniny.
Podróżni zajrzeli ostrożnie do środka nie przekraczając jednak progu.
- Przepraszam, przebyliśmy długą drogę i szukamy miejsca by móc choć na chwilę odpocząć. - Seet-Far wziął na siebie obowiązek rozmowy i poinformowania mieszkańców o ich obecności. - Czy możemy liczyć na waszą gościnę?
Wpatrywali się w nagle jakby opustoszałe wnętrze, gdzie nad paleniskiem w wielkim kotle gotowało się to, co wydzielało ten przyjemny i pobudzający apetyt zapach, który przywiódł ich do wioski. Nagle ich uszu doszedł szeleszczący, cichy głos, zaś w izbie coś się poruszyło.
- Zapraszam – wydały się brzmieć nie do końca zrozumiałe słowa, a w drzwiach pojawiła się bardzo wysuszona, stara kobieta. Czyżby wioskowa wiedźma, która jako jedyna ocalała z masakry, jakiej zgotowano ludziom przed wiekami? Jeśli ocalała, musiała mieć moc wystarczająco wielką, by ją oszczędzono.
Za nią pojawiły się jeszcze dwa równie stare i wychudzone oblicza. Trzy wiekowe siostry, jak łatwo było się domyślić. Niskie, przygarbione, o twarzach tak pomarszczonych, że nie sposób domyślić się jak wyglądały za młodu. Ich ledwie otwarte oczy nie miały tęczówek lub te były tak wyblakłe, e nie sposób było ich dostrzec, nie wspominając już o ich kolorze. Rzadkie, siwe włosy wszystkich trzech upięte były w wygodne, misternie układane koki, zaś na odzienie składały się stare, poniszczone miejscami szmaty.
- Dzień dobry. - Zagadnął bezpośrednio do kobiet Seet-Far. - Nie chcemy zakłócać niczyjego spokoju, ale zapach mamy za sobą naprawdę długą drogę i jeszcze dłuższą przed sobą, więc bylibyśmy zobowiązani, gdyby udzieliły nam panie gościny. Potrzebujemy też pożywienia, z sadów należących do pań.
- Wejdźcie. - powiedziała krótko i cicho druga z kobiet. Wszystkie trzy usunęły się w głąb izby robiąc przejście. Niezwykle zadowolony z takiego stanu rzeczy Seet-Far ruszył przodem, a za nim podążył Eressëa,, dalej Rambë i na samym końcu jeszcze bardziej podejrzliwy Devi.
Jedna z suchych, kruchych kobiet podczłapała do kociołka i porwała za chochlę nalewając przybyszom zawiesistej, wonnej zupy. Bez słowa położyła ją przed nimi, kiedy tylko zajęli miejsca przy wyciosanym z drzewa stole. Wydawały się niegroźne i uczynne, jakby często witały u siebie nieznanych przybyszów.
- Nadal nic nie czuję. - szepnął do swoich towarzyszy Devi, który obwąchiwał uważnie talerz z posiłkiem. - Nie powinniśmy tego jeść.
- Przesadzasz! - syknął na niego mieszaniec, który już zanurzył łyżkę w zawiesistej zupie i z zadowoleniem rozpromieniającym twarz wsunął ją do ust. - Jest wyśmienita. - skwitował z entuzjazmem pokonując ręką drogę od talerza do ust.
Devi spojrzał błagalnie na smoka mając nadzieję, że przynajmniej on wykaże się większy rozsądkiem. Można przyjąć, że rzeczywiście tak było, ponieważ Eressëa przyglądał się wyczekująco Seet-Farowi, jakby czekał na to, co dalej się z nim stanie. Chłopak nie padł jednak trupem, co musiało oznaczać, że podany przez staruszki posiłek jest zupełnie bezpieczny.
Rambë spoglądała to na Deviego, który nadal nie był przekonany, co do gościnności staruszek, to na mieszańca kończącego już swoją porcję. Zanim jednak ostatni łyk zniknął w jego ustach, dłoń chłopaka opadła bezwładnie na stół, a łyżka wypadła mu spomiędzy palców. Jego ciało zaczęło zsuwać się z krzesła, jakby życie już z niego uciekło, ale jego rozbiegane, wystraszone spojrzenie dowodziło tego, że Seet-Far wciąż jeszcze żył, choć jego ciało zostało sparaliżowane i nie było zdolne do najmniejszego ruchu, poza zwykłymi funkcjami życiowymi.
Devi zerwał się na równe nogi, a wraz z nim wystraszona Rambë. Oboje sięgnęli po broń i tylko smok pozostał na swoim miejscu obserwując staruchy, które zaczęły się zmieniać. Pomarszczona skóra wygładziła się, nogi skręciły tworząc jedną, grubą spiralę, zaś głowy dzieląc się na pół okazały się wielkimi, usianymi iglastymi zębami paszczami.
Przed wciąż pełną sił trójką wybrańców stanęły trzy krwiożercze rośliny o purpurowych łodygach, zielonych ostrych jak brzytwy liściach oraz niezwykle niebezpiecznych szczękach kształtem przypominających kielichy.
- Mówiłem, że coś tu nie gra! - rzucił zdenerwowany Devi, zaciskając mocno dłonie na rękojeściach swoich szpad. Wiedział z czym ma do czynienia, toteż nie obawiał się o życie Seet-Fara, jeśli tylko zdoła uchronić jego bezwładne, sparaliżowane jadem ciało przed pożarciem.
Drosery dzięki niezwykle rozwiniętej iluzji obejmującej nade wszystko zapach, wabiły swoje ofiary i kusiły swoim jadem, który paraliżował nieświadome zagrożenia istoty ułatwiając spożycie i trawienie wciąż żywego, choć bezwładnego mięsa.
Że też nie wpadł na to wcześniej! Przecież wszystko to było tak oczywiste!
- Schowajcie broń. - polecił nagle Eressëa, który w końcu podniósł się na równe nogi i z rozmachem rzucił pełnym jadu talerzem w dotąd spokojne, ale badające ich zachowanie rośliny. - Możemy walczyć zwykłą bronią, ale to nic nie da. Mogą zaatakować jadem o wiele sprawniej, niż nam się wydaje, nie wspominając już o zagrożeniu płynącym z niesprawnie zadanego ciosu.
- Więc co chcesz zrobić? - Rambë nie panikowała, ale jej głos i tak wydawał się piskliwy.
- Mam pewien pomysł, ale zabierzcie stąd tego skończonego osła. Nie chciałbym przypadkiem go zabić, a to możliwe, jeśli będzie się plątał pod nogami. Wyjdźcie z nim na zewnątrz i uważajcie na siebie!
Dwójka jego towarzyszy nie protestowała, chociaż Devi był zmuszony kilka razy interweniować jednym ze swoich rogów. Odciął atakującej roślinie kilka liści patrząc jak z ran wypływa zielona krew.
W tym czasie smok przesuwał się w stronę wyjścia za nimi, by odgrodzić rośliną dostęp do swoich towarzyszy, kiedy tylko znaleźli się na zewnątrz. Eressëa nabrał powietrza w płuca i uśmiechnął się pod nosem. Wystarczyło, że rośliny sięgnęły swoimi parzącymi, pokrytymi jadem liśćmi w jego stronę, a wypuścił powietrze wraz z płomieniami ognia, które momentalnie przylgnęły do drewnianych powierzchni budynku oraz mebli. Rośliny na pewno odczuły uderzenie gorąca, które odparowywało z nich wodę, jednak ukorzenione głęboko nie były w stanie uniknąć ognia. Smok poruszył głową by ogień dostał się do wszystkich zakamarków budynku i dopiero mając pewność, że ani jedno ziarno Drosery nie zdoła ocaleć, wycofał się tyłem. Uskoczył, kiedy płonąca intensywnie gałąź rośliny wystrzeliła z płomieni w jego stronę, ale czujny i gotowy do pomocy Devi odciął ją przy samych drzwiach. Pozbawioną życiodajnych soków czerpanych z ziemi, ogień strawił ją w okamgnieniu.
- Zabierzmy go i wynosimy się. - oświadczył ostro smok i zarzucił sobie na plecy bezwładne ciało Seet-Fara. - Tylko straciliśmy czas. Owoce też do niczego się nie nadają. - wskazał głową na sad, który usychał nienaturalnie szybko. Najwyraźniej drzewa czerpały życie z tego samego trującego źródła, co Drosera i teraz umierały wraz z nią.
Eressëa uszczypnął znajdujący się obok jego twarzy tyłek mieszańca odzyskując nagle humor.
- Może jednak nic straconego. Przynajmniej jedno z nas zapełniło żołądek. - jego głos ociekał uszczypliwością i biedny Seet-Far zapewne wolałby nie mieć świadomości tego, że po raz kolejny stał się obiektem kpin, na które w pełni zasłużył.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz