niedziela, 27 kwietnia 2014

95. I wtedy zapadła cisza...

Otsëa poinformował o swoich planach Fer-keel-sara, który przytaknął im, choć obawiał się podjęcia tego ryzyka. Nie uśmiechała mu się utrata cennych wojowników, tym bardziej kiedy w grę wchodzili łucznicy. Rozumiał jednak doskonale motywy kierujące smokiem i na jego miejscu sam postąpiłby podobnie.
- Każda drużyna dostanie jednego z moich ludzi i jednego dżina. - powiedział w swoim skrzekliwym języku, który bard rozumiał doskonale. - To zwiększy wasze szanse i może nawet zminimalizuje straty, jeśli dojdzie do jakiegoś starcia. Dostaniecie najlepszych na ten czas.
Otsëa położył dłoń na ramieniu przyjaciela i ścisnął je lekko uśmiechając się, czego nie miał w swoim zwyczaju.
- Damy sobie radę. Mamy ich tylko ostrzelać i zabić trucizną, nie będziemy się do nich przytulać. - zapewnił. - Nie biorę ze sobą żadnych żółtodziobów.
To zapewnienie tylko w minimalnym stopniu podniosło na duchu ifryta, ale jednak dało mu pewną nadzieję. To on odpowiadał za tę wojnę, to on stał na czele wielkiej Armii Ras, która gromadziła się na ich terytorium. Był młody, ale już teraz musiał wziąć wszystko to na swoje barki.
Przez ciało księcia przeszedł dreszcz, kiedy wyczuł bliską obecność istotki, która nie powinna się wychylać i miała siedzieć w jego namiocie. A jednak dziecko było nieposłuszne i teraz pod postacią zwierzaczka wpadło przez drzwi namiotu jak oszalałe. Weszło pod długie szaty ifryta i zaczęło gramolić się po jego nogach w górę, póki jego kudłata główka nie wyłoniła się przy szyi ojca. Fer-keel-sar czuł jak szybko wali małe serduszko nieposłusznego dzieciaka, który musiał się czegoś bardzo wystraszyć, a najprawdopodobniej natknął się na Skorpiony, w czasie swoich tułaczek.
Zwierzak zamienił się w dziecko i ifryt musiał szybko spleść pod nim ramiona by malec nie spadł z jego ciała. Tym czasem wielkie, ciekawskie oczka spoglądały na Otsëa przez chwilę. Chłopiec znowu zmienił ciało i teraz prychał i syczał na smoka głośno, a jego pazurki wbijały się w pierś opiekuna.
- Co to jest?! - bard nie krył zaskoczenia wpatrując się w zupełnie nieznaną mu istotkę.
- Oficjalnie i nieoficjalnie jest to dziecko. Tyle tylko, że ja nazwałbym je także darem od Żywiołów.
- Nie powiesz mi chyba, że... - nie musiał kończyć, gdyż było jasne, iż obaj myślą o tym samym, więc ifryt przytaknął odrobinę skrępowany.
- Nie spodziewałem się tego, dobra? - powiedział zaczepnie w swojej obronie. - Nagle pojawiło się jajo i po jakimś czasie wykluł się on. - wtulił twarz w futrzastą główkę istotki. - Niquis już go spotkał. - patrzył, jak Otsëa przeczesuje dłonią włosy i wzdycha głośno.
- Jesteśmy o krok od wojny, a po samym środku naszego obozu kręci się dziecko? I to nieznanej nikomu rasy?
- Nic mu nie będzie! - zapewnił szybko ifryt. - Kiedy dojdzie do walk ukryję go z innymi dziećmi i naszymi kobietami, w miejscu, gdzie nikt ich nie znajdzie. Jest dziki i nieokrzesany, ale zrozumie, że ma siedzieć na tym swoim drobnym tyłku. Teraz czuje, że jest względnie bezpiecznie, więc uczy się kręcąc po obozie. Zresztą! Spłodziłem go zanim dowiedziałem się o wojnie, jasne?!
- Dobra, dobra! Nic już nie mówię! - bard uniósł ręce w pojednawczym geście. - Sam jestem nie lepszy. Devi jest tu z nami, a przecież jest nie tylko dzieckiem, ale i człowiekiem. Widać Żywioły mają dziwne poczucie humoru, albo potrzebują takich odszczepieńców jak te dzieciaki.
- Po kolejnej Wojnie Ras to pewnie oni będą mieli najwięcej do powiedzenia. - zauważył Fer-keel-sar.
Bard skinął tylko głową i oderwał wzrok od prychającego na niego w dalszym ciągu dzieciaka.
- To i tak nie moja sprawa, w końcu mi nie grozi dziecko. Idę dzielić ludzi na drużyny, ty w tym czasie zajmij się swoim... nie ważne. Wyznacz ludzi, który z nami idą. Dziś wyruszamy wszyscy, nie możemy zwlekać. Im dłużej czekamy, trudniej będzie nam ich zaskoczyć. Kiedy będą blisko, wyślą zwiadowców. Uspokój tego prychacza bo mnie rozprasza! - skrzywił się patrząc na nieprzychylnego mu dzieciaka.
- Nie lubi smoków, nic na to nie poradzę.
- Więc podał się do tiikeri zamiast do ifrytów. - Otsëa pokręcił głową i wyszedł z namiotu nadal nie wierząc w to, że jego przyjaciel w jakiś niezrozumiały dla niego sposób dorobił się dzieciaka, które wyszło z „boskiego” jaja. - Obłęd. - mruknął do siebie kręcąc głową.
Skorpion już na niego czekał, a na jego całkiem uroczej twarzy gościł ironiczny, pełen wyższości uśmiech. Jego ludzie stali za nim poważni i zupełnie inni niż on, spokojni, profesjonalni wojownicy, bezlitośni sądząc po oczach, ale zdolni do śmiechu, na co wskazywały leciutkie zmarszczki wokół ust tych starszych.
- Ci są najlepsi – zapewnił dowódca – A przynajmniej to są ci, których truciznę sam wypróbowałem i wiem, że zabija szybko, bezlitośnie...
- Jak szybko?
- Wystarczająco...
- Szybciej niż rozchodzi się trucizna waszych zaklęć na niewolnikach? - bard nie owijał w bawełnę, ale zadawał od razu konkretne, może nawet bezczelne pytania. Bo kto pyta zabójcy, czy jest lepszy niż jego metody? I widać było po Skorpionie, że poczuł się urażony.
- Nasze zaklęcia...
- Znam je, widziałem jak działają i znam kogoś, kto je przeżył. - widział szok malujący się na twarzach wojowników. - Wszystko zależy od miejsca, gdzie ugryzie zaklęcie, prawda? A jak jest z waszą trucizną? Liczy się ilość, czy chodzi o jakość?
- Z bliskiej odległości zawsze celujemy prosto w serce, wtedy zgon następuje od razu. Ze strzałami będzie trochę inaczej. - wyprzedził pytanie smoka. - Trucizna musi dotrzeć do serca, a to zajmuje trochę czasu. Jesteśmy jednak w stanie zwiększyć gęstość naszego jadu, co sprawi, że nie tylko będzie docierał do najważniejszego organu, ale po drodze może topić żyły. - mówiąc to spoglądał na Otsëa chcąc wiedzieć, jakie zrobi tym wrażenie na mężczyźnie. Nie widział wiele, ale zarejestrował poszerzające się źrenice i drgnięcie mięśni twarzy, a więc działało. - Jeśli zwiększymy gęstość krwi, zdołamy to osiągnąć.
- Jak? Jak zwiększycie jej gęstość? - Otsëa wyszedł z szoku i znowu zaczął myśleć racjonalnie. Gdyby całe zastępy mogły to zrobić, wtedy na pewno pokonaliby ludzi. Gorzej, jeśli Skorpiony zwrócą się przeciwko swoim.
- Jest kilka sposobów. Jednym jest seks, inny to rytuał, ale on wymaga ofiar i to bynajmniej nie waszych. Zabijając jednego z nas, drugi zyskuje jego jad. Ale nie martw się, nie jesteśmy tak barbarzyńscy, by zabijać swoich. Ani nam to w głowie. Nie jesteśmy liczni, rodzi się nas niewiele, a to nie tajemnica. - wyjaśnił by przypadkiem bard nie poczuł się wyjątkowy z powodu tych zwierzeń.
- Więc będziecie uprawiać seks żeby...
- Nie chcesz wiedzieć co i jak będziemy robić. - sprostował mężczyzna. - Będziecie mieć swoją perfekcyjną truciznę, mogę was zapewnić. Ale ona także ma swoje ograniczenia. Traci swoją moc w przeciągu trzech godzin od jej pobrania.
- Co znaczy, że w drodze...
- Co znaczy, że trzeba nam zabrać namioty. Chyba, że interesują was szczegóły, a w to raczej wątpię.
- Wasze dzieci rodzą się z jadu? - Otsëa znowu został zaskoczony. I to kolejny raz w przeciągu kilkunastu minut! Widać nawet tak starzy jak on, niewiele wiedzą o innych rasach.
Skorpion uśmiechnął się lekko i nie odpowiedział. Tego nie planował zdradzać nikomu, a już na pewno nie osobie, która w każdej chwili mogła stać się jego wrogiem.
Smok nie pytał już o nic więcej. Przeliczył ludzi, których przyprowadził mu dowódca Plemienia i podzielił na cztery grupy, po dwóch Skorpionów w każdej, z czego jeden zawsze był łucznikiem. Następnie podzielił wybranych z innych wojsk i połączył w mieszane zespoły, których szanse był wyrównane. Dwóch skorpionów, jeden ifryt, jeden dżin, trzech elfów z pobliskich lasów, dwóch griffinów, jeden lis i bazyliszek. I naturalnie on. Smok, który miał przystąpić do jednej z drużyn.
- Nie chcę słyszeć o żadnych sporach, nie życzę sobie kłopotów. - przemawiał do wszystkich. - Dżiny mają ze sobą kontakt, więc jeśli dowiem się, że ktoś z was sprawiał trudności, wszczynał bunt lub nawet zdradził... Zabiję własnoręcznie! - syknął dobitnie. - Nie martwcie się, znajdę was i wyzabijam każdego, który mi podpadnie. A nawet pokuszę się o tortury, jeśli dojdzie do zdrady. - kładł nacisk na każde swoje zapewnienie. - Ifryci mnie znają. Wiedzą, że mówię prawdę. Nie radzę wam wystawiać na mnie na próbę, bo jeśli Skorpiony są barbarzyńcami, to ja jestem bestią. - zapewnił.
Najpewniej niewiele osób potraktowało go serio, ale ci, którzy mieli z nim lepszy kontakt i znali jego tajemnicę, wiedzieli jak wiele prawdy jest w tych słowach. Żaden smok nie był spokojnym intelektualistą siedzącym w swojej jaskini z okularami na nosie i książką na kolanach. Dawniej może byłoby to możliwe, ale teraz? Teraz byli zabójcami, potworami, jeśli już się na nich trafiło. Trzymali się tylko w swoich grupkach pośród nieświadomych ich rasy istot. Udawali przyjaznych, ale byli gotowi zaryzykować życie innych, byleby chronić swoją rasę. Łączyli się tylko pośród swoich i wysyłali najbardziej bezwzględnych osobników, największych kłamców jako bardów. Otsëa nigdy by się do tego nie przyznał, ale tak właśnie było. Smoki musiały się ukrywać i dobrze to robiły.
Bard nie zapewniał ich więcej o swojej bezwzględności, ale spokojnie odwrócił się i odszedł w stronę swojego namiotu. Do wymarszu mieli dobre dwie godziny, w czasie których mieli otrzymać wodę na kilka dni i suchary od elfów, by nie musieli zabierać ze sobą jedzenia.
Smok nie zdziwił się nawet widząc u siebie Earena, który siedział rozparty na jego posłaniu i nerwowo kopał nogą dziurę w ziemi. Było oczywiste, że zjawił się z chęcią wymuszenia na Otsëa kilku rzeczy. W tym tego, by zabrał ze sobą w drogę griffina. Jasne, bez ręki był żadnym łucznikiem, zaś każda z grup miała w swoim składzie kogoś zdecydowanie lepszego niż kaleka, ale on nie mógł już dłużej siedzieć, miał dosyć bezczynnego ćwiczenia się w walce prawą ręką, która nie była już dłużej tą słabszą, choć daleko jej było do sprawności utraconej lewej.
- Nie. - powiedział bard zanim griffin w ogóle przedstawił swoją prośbę. - Zostajesz.
- Szalg, nie! - Earen warknął, ale nawet nie podniósł się z miejsca. Od kiedy stracił rękę schudł, ale i nabrał mięśni w niektórych partiach ciała, jak nogi, brzuch i prawe ramię, a wszystko dlatego, że tracąc dodatkowe oparcie był zmuszony utrzymywać równowagę przy pomocy reszty ciała. Gdy prawa ręka była zajęta, za wszystko musiały odpowiadać same nogi. - Nie wytrzymam dłużej! Odwali mi jeśli nie zacznę działać! Czuję się jak kaleka! Jestem nim, ale to nieistotne. - dodał w ramach komentarza.
- Chcę żebyś był jednym z moich generałów, kiedy dojdzie do walk. Jesteś doświadczony, potrzebuję cię tutaj.
- Ale teraz jestem zbędny! - griffin wcale nie czuł się lepiej. - Patrzą na mnie z politowaniem, kiedy tylko widzą kikut! Nie ważne ile mam już blizn, jak zmieniło się moje ciało i jak wzrosły umiejętności. Nadal patrzą na mnie z politowaniem! - może właśnie o to chodziło? Żeby się wygadać, a kto lepiej się do tego nadaje, jak nie znienawidzony smok, który stał się przyjacielem podczas długiej i niebezpiecznej wyprawy?
- Nie wzbudzasz politowania, jesteś demonem w walce, sam z tobą ćwiczyłem i...
- I co z tego, kiedy patrzą na mnie tak, a nie inaczej? Jak mam im udowodnić swoją siłę i możliwości, kiedy siedzę cały czas na tyłku?
Otsëa rzucił okiem na pozostałości po ramieniu griffina i zamyślił się analizując w myślach wszystko co wiedział o tym mężczyźnie i członkach armii. Pewna myśl kołatała mu w głowie, ale bardzo wolno przybierała realny kształt.
- Chodź ze mną. Znajdę ci takie zajęcie, że po wszystkim będziesz się cieszył, że nie marnowałeś czasu na wyruszenie ze mną.
Earen nie podważał jego decyzji, ale posłusznie podniósł się zwinnie i szybko. Szedł tuż za smokiem, a kiedy przejścia między namiotami na to pozwoliły, zrównał się z nim. Nie pytał o nic, jako że ufał przyjacielowi, nawet jeśli ich rasy nienawidziły się szczerze. Najpierw zahaczyli o elfy, następnie w towarzystwie jednego z nich, bardziej sędziwego, udali się do ifryckiego płatnerza. To z nimi Otsëa zamienił kilka słów, a następnie uśmiechnął się bardzo nieprzyjemnie do griffina.
- Ta dwójka zajmie ci bardzo dużo czasu i w najbliższym czasie zapewni ci taką pracę, że nie wyobrażasz sobie nawet jak ciężko można jeszcze ćwiczyć. Zostawiam cię w dobrych rękach. - poklepał mężczyznę po ramieniu – Przygotuj się na piekło. - szepnął mu na ucho i wyszedł zadowolony z siebie i z tego, że Earen przyszedł do niego by się wyżalić. Teraz mógł nie tylko pomóc jemu, ale także Armii Ras, jako że przy chęciach i ambicji zamieni się w prawdziwą broń.
Tym czasem sam główny zainteresowany spoglądał niepewnie na wredne uśmiechy dwójki rzemieślników. Zrozumiał to, kiedy dostrzegł ich niebezpiecznie podobną budowę. Cokolwiek wymyślił Otsëa, nie zapowiadało się na wesołą zabawę.

1 komentarz:

  1. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, ta rozmowa Otsea z Fer-keel-sara była fantastyczna tak jakby karał nieposłuszne dziecko i reakcja na tą małą istotke, szkoda że nie ma nic o tym jak Lasse rozmawiał z gryfinami czy lisami albo bazyliszkami... Earen czuje się niedowartościowany, zbędny ale Otsea już znalazł dla niego zajęcie...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń