poniedziałek, 21 września 2015

28. Wspomnienia nadchodzących czasów

*
Głęboko pod powierzchnią morza, niemal na samym spowitym w bezkresnej ciemności dnie, nastąpiło niezauważalne, ale wyraźnie wyczuwalne poruszenie. Podwodne życie zamarło na chwilę, jakby ktoś zatrzymał czas na tych kilka chwil, które wydają się jednocześnie wiecznością i nic nieznaczącym ułamkiem sekundy. Zaskoczenie, niepewność, wahanie, pytanie, strach... i nagły ruch, gwałtowne poruszenie, ucieczka.
Morskie dno opustoszało w promieniu wielu mil w przeciągu jednej chwili i tylko nieliczne stworzenia pozostawały w tyle, kiedy kolejne niespokojne drżenie przeszyło słoną wodę morza oraz aksamitny piasek dna.
Ogromne cielsko, które do tej pory z powodzeniem mogło uchodzić za wrak wielkiego, zbudowanego ludzką ręką galeonu, zaczęło kołysać się na boki. Porastająca grubą, błękitną skórę podwodna roślinność oraz mało inteligentne żyjątka odpadały od niej jak strząsane z ubrania płatki śniegu. Senne ruchy, hipnotyzujący, wzbijający fale nawet na powierzchni morza rytm, trudny do opisania, brzęczący dźwięk.
Ciężkie, zamknięte dotąd powieki uniosły się gwałtownie, a para jasnych, szklanych niemal oczu zalśniła w ciemności niebezpiecznie, złowrogo i groźnie. Mroźna woda spowijająca dno zaczęła robić się z każdą chwilą zimniejsza, kiedy ogromna bestia odrzucała senne odrętwienie, a jej skóra zaczęła obrastać w lodowy pancerz, będący znakiem gotowości bojowej, wściekłości i pełni sił.
Bestia poruszyła gniewnie uzbrojoną w ostre igły lodu głową i wydała wściekły pomruk, odbijając się z ogromną siłą od pokrytej lodem ziemi. Woda dookoła Czempiona zamieniła się w lodową bryłę, a ogromny smok przebijał się przez niego bez najmniejszych trudności, zmierzając wytrwale do celu, jaki stanowiła powierzchnia zlodowaciałego morza.
Smok wystrzelił w powietrze pozostawiając po sobie ogromny lodowy krater i poruszył gwałtownie głową, w taki sam sposób, w jaki zrobił to wcześniej. Zupełnie jakby chciał odgonić od siebie natrętną muchę, która latając za nim dawała się we znaki brzęczeniem i ruchem.
Mordercze spojrzenie smoka spoczęło na niewielkiej łódeczce zmiażdżonej przez rozrastającą się lodową powłokę wody oraz na stojącej na niej istocie z krwi i kości, spowitej w zwiewne, ciemne szaty, w której ręku spoczywała okaryna. To właśnie jej dźwięk zbudził smoka i teraz drażnił jego czuły słuch piskliwymi tonami. Bestia zbliżyła się do otulonej szczelnie w czerń postaci, ale nie zaatakowała, mimo wściekłości kłębiącej się w każdym lodowym kawałku jej ciała. Szklistymi oczyma śledziła ruchy długich palców na owalnym instrumencie i chociaż chciała zajrzeć pod kaptur zarzucony głęboko na głowę istoty, nie była w stanie przeniknąć mroku spowijającego tajemnicze oblicze.
Wygrywana na okarynie melodia była jak magiczna formuła, która tworzyła w powietrzu niewidzialne więzy krępujące Czempiona. Czy to możliwe, by jakakolwiek żyjąca istota posiadała władzę nad Czempionem Pradawnego Żywiołu? A jednak nie ulegało wątpliwości, że kimkolwiek był zamaskowany zaklinacz, miał moc pozwalającą mu na kontrolowanie bestii za pomocą starożytnego instrumentu oraz melodii znanej wyłącznie najstarszym ze starszyzn, najbardziej wiekowym z Zapomnianych Ras. Kim więc był tak naprawdę? Szata skrywała jego kształty, nie pozwalała nawet na racjonalną ocenę wzrostu. Tylko palce mogły cokolwiek o nim powiedzieć, ale czy to nie byłoby mylące, kiedy świat był pełen pięknych istot?
Smok chociaż niechętnie, skłonił głowę przed zakapturzoną istotą i przyjął do wiadomości fakt, że cokolwiek by nie zrobił i tak pozostanie skrępowany dźwiękami, których moc nie miała sobie równych. Gdzieś w pamięci lodowej bestii kryło się wspomnienie dotyczące artefaktu i magii dźwięku, ale nie była w stanie przypomnieć sobie niczego konkretnego.
Tymczasem odziana w ciemne szaty istota zaprzestała gry i schowała okaryn za pas. Spod kaptura popłynęły szeptane cicho słowa w pradawnym języku, który ludzie przypisywali poplecznikom Mrocznych Pradawnych Żywiołów. W rzeczywistości mowa ta powstała tak samo jak Czempioni, z ludzkiej wiary i w ten właśnie sposób nabrała mocy. Teraz nieznajomy czarownik używał starożytnej mowy i stworzonych w niej zaklęć by podporządkować sobie lodowego Czempiona Pradawnej Wody. Istota wyciągnęła przed siebie rękę i położyła ją na czole wciąż kłaniającego się smoka. Lód zaczął topnieć, a spod dłoni unosiła się gęsta para, jakby lód spotkał się z ogniem. Ogromna bestia i drobny czarnoksiężnik trwali w tej pozycji przez dłuższą chwilę, niezbędną by dłoń przedarła się przez lodowy pancerz i spoczęła na jasnej skórze smoka. Czy wypaliła znamię na chropowatym czole, a może chodziło tylko o kontakt? Tego nie dało się określić, ponieważ w chwili, gdy istota zabierała rękę, lód pancerza wracał na swoje miejsce, jakby nigdy nie został stopiony.
Cokolwiek się wydarzyło, skończyło się wraz z wypowiedzianym w pradawnym języku rozkazem, na który Czempion Pradawnego Żywiołu zareagował momentalnie. Wzniósł się w powietrze i z ogromną siłą opadł w wydrążony wcześniej krater. Im bardziej oddalał się od powierzchni, im bliżej był dna, tym cieńszy stawał się lód, który skuł morze.
W pewnym momencie zniknął całkowicie, a zniszczona łódka czarnoksiężnika zaczęła nabierać wody. Jej właściciel wcale się tym nie przejął, choć w bardzo szybkim tempie był już po kolana w wodzie. Unosząc ręce powolnym, rozkazującym gestem, szeptał zaklęcia, które wyniosły na powierzchnię wrak statku zatopionego pewnego dnia przez lodowego Czempiona Pradawnej Wody. Woda wylewała się przez wybite w dnie dziury, złamany maszt zaczął nabierać wody w żagle, jakby wciąż do czegoś się nadawał. Po pokładzie uganiała się załoga dusz, która nie spoczęła w pokoju, jak mogłoby się wydawać, ale została uwięziona we wraku przez pełną gniewu i nienawiści moc smoka. Mgliści, niewidzialni niemal w świetle słońca, zmuszeni do posłuszeństwa i udręczeni świadomością tego, co ich spotkało, starali się popłynąć swoim widmowym statkiem do portu, jak ślepcy sądzący, że wciąż mogą coś osiągnąć, choć szansa na to już dawno przestała istnieć.
Zakapturzony czarnoksiężnik poczekał na drabinkę i wszedł po niej na mokry, dziurawy pokład. Nie powiedział ani słowa, ale jego dłonie wiedziały w jaki sposób należy pokierować widmową załogą. Bezgłośnie wydawał polecenia, a statek zaczął poruszać się płynąc do przodu, do przystani, do której nigdy nie dopłynął.
*
Ludzie w nadmorskim miasteczku podnieśli krzyk, kiedy wrak zbliżał się do przystani. Ich oczy nie dostrzegały zbyt wyraźnie uwijającej się na nim załogi, za to doskonale widzieli stojącą na dziobie postać. Przystań w mgnieniu oka zapełniła się ciekawskimi, przerażonymi istotami, które nie mogły uwierzyć własnym oczom. A jednak wrak zbliżał się coraz bardziej, zaś widniejąca z boku na dziobie nazwa statku stała się możliwa do odczytania. Fakt, iż do przystani przybijał właśnie wrak statku zatopionego przez Czempiona wywołał poruszenie i przerażenie tak wielkie, że ludzie rozpierzchli się w popłochu, jakby w każdej chwili mogli stracić życie zaatakowani przez bestię z opowieści.
Matki starały się uchronić swoje dzieci przed najgorszym ich zdaniem losem, mężczyźni przygotowywali się do walki w obronie swoich rodzin, niemowlęta płakały wyrwane ze snu, ciszy i bezruchu, kiedy porywano je na ręce i skazywano na przymusowe milczenie w ciasnych piwniczkach. Miasto wydawało się opustoszałe w przeciągu chwili. Okna zamknięte, zatrzaśnięte okiennice, zaryglowane drzwi, żadnego psa kręcącego się po ulicy.
Zakapturzona postać z największą łatwością dostała się na pomost, a kiedy jej stopy zetknęły się z ziemią, zrujnowany statek zaczął się oddalać i tonąć, jakby nigdy go nie było. Tymczasem czarnoksiężnik żwawym krokiem skierował się w stronę głównej drogi i podążając wyznaczanym przez nią szlakiem, opuścił milczące, przerażone miasteczko.
Ludzie nie odważyli się wyglądać ze swoich schronień do późnego wieczora dnia następnego, kiedy to pierwszy ciekawski mieszkaniec przełamał panującą tam ciszę. Był piekarzem i utrzymywał się ze swojej pracy, nie mogąc pozwolić sobie na straty. To chęć zwyczajnego, dostatniego życia okazała się dodawać mu odwagi, kiedy wystawiając głowę za drzwi domostwa stwierdził, że cokolwiek się wydarzyło, najwyraźniej musiało być zbiorowym omamem. Nikt go nie zaatakował, nikt nie rujnował miasta, nic się nie zmieniło od poprzedniego ranka. Ludzie nieufnie wysłuchiwali jego dobijania się do ich domów, nie byli przekonani, co do jego intencji, ale znalazło się kilku kupców, którzy również chcąc zarobić, wystawili głowy z pozornie bezpiecznych schronień.
Życie w wiosce wróciło do normy, a przynajmniej tego pragnęli mieszkańcy, którzy postawieni na baczność nie potrafili już pozwalać sobie na spokój i pewność przyszłości. Każdy z nich oglądał się na każdym kroku za siebie i wpatrywał w horyzont w obawie, że dostrzeże na niebie sylwetkę Czempiona lub na morzu widmowy statek zwiastujący nieszczęście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz